Park

tchnie pierwszym dniem wiosny. Wiatr zamyka płowość w objęciach niczym Gustav Klimt Emilie Flöge. Owiewa w ramionach błękitną krew. Niesie nieuświadomione i podświadomie tłumione nucenie wrażliwości dziewczyny głaskanej po pośladkach w drodze na wystawę van Gogha. Spływa rozwianą kaskadą włosów po rumianych policzkach i po czarnej ramonesce. Podmuchy mieszają strumienie włosów. Strumienie uczuć. W chruśniakach kryją kradzione pocałunki. Wwiewają nowe treści w nagość roślinności. Nowe życie. Rozsiewają radość życia. Jeszcze nie wzeszły zioła trujące. Włosy mylą policzki. Pod długą czarną sukienką w romantyczne kwiaty mieni się amarant  koronkowej bielizny w stylu retro i subtelna cielistość samonośnych pończoch niby złocenia plafonów pałacu w Wilanowie. Mieni się staranność przygotowań. Amarant paznokci. Bioder falowanie w rytm zefirku. Falowanie wzorzystej tkaniny na długich nogach pod oddechem marca; na falach kołysanie się słońca. Gracja dwudziestopięcioletniej modelki. Tchnienia serca. Osiągnięte Nieosiągalne prowadzone za rękę. Palec w palec. Dotyku miękkość. Miłość zrzucająca okowy realizmu.

   – Prawdziwe życie zaczyna się tam, gdzie zaczyna się baśń.

   – Nikt w to nie uwierzy.

   – A jednak  to nie koszałki-opałki.

   Przyspieszenie oddechów. Przyspieszanie czasu.

   – Nic już nie jest pewne. Nawet czas.

   Dywan utkany z pierwszych fioletowych i żółtych krokusów przed wejściem na ekspozycję i ultramaryna nieba nad ugrem pochylonych kłosów pszenicy na pejzażach van Gogha odbite w blasku czystych oczu dziewczyny – sztuka obradzająca w żyznej glebie nieświadomej siebie tkliwości. Tkliwość emanująca ujmująco. Zachwyt rodzący zachwyt. Ulotność wdzięku. Pragnienie uwiecznienia kruchości człowieczego piękna i kruchości miłości na zamknięciu bransoletki uczuwania. Pragnienie nie wieczności, lecz pamięci wiecznej. Vita brevis, ars longa.

   „Kwiaty i artyści mają podobne dusze”.[1] Zaciągają się błogością. Abakany strzegą ich oddechów. Outsider jest zakochany. Nie ważne, że osiągnięcie nieosiągalnego, mszcząc się nad zdobywcą, skraca mu życie. A może Jean-Paul Sartre nie ma racji. A nawet gdyby miał. Co warte życie bez życia?

   Tajemność wionie od dziewczyny. Pod palcami Wiatru sukienka kładzie się na jej rozognionych płatkach. Powiewa chucią jak sukienka Sulamity Józefa Łobodowskiego, Zuzanny Ginczanki w Równem Wołyńskim i potem w Warszawie. W „Zodiaku”. Powiewa aurą błękitnej krwi. Zapowiedzią arabskiej baśni. Wetów Alilat[2].

   – Masz na mym punkcie fioła, jak Balzak – uśmiecha się filuternie Błękit Krwi.

   – Owszem – potwierdza bez zastanowienia zakochany Wiatr – lecz nie jestem Wichrem-satrapą z Wichrowych wzgórz; owiewam czułością przed i po. Mocniej po. Ze  zdobywaniem Nieosiągalnego nie mam problemów – przechwala się pół żartem – przeraża mnie proza codzienności – dodaje  całkiem serio.

   Amalgamat zuchwałości i tchórzostwa tworzy prawdę o Wietrze. Ambiwalentność rozciągnięta między ogorzałymi twarzami knajp a pragnieniem bieli lica, które od dwudziestu lat chroni się przed ostrym słońcem. Pragnienie bladości biustu umajonego różami. Poezji wnętrza. Asceza buntu. Outsider nie przywiązuje się do rzeczy. Liczą się przeżycia. Rzeczy są o tyle istotne, o ile służą przeżyciom albo utrwalaniu wspomnień.

    – Pięćdziesiąt lat cię szukałem – wieje zgodnie z prawdą Wiatr.

   – Tak, urodziłeś się, wstałeś i od razu wyruszyłeś mnie szukać. Już urodziłeś się zakochanym we mnie wiatrem – szumi przekornie Błękit Krwi.   

    Wtóruje mu błękit nieba. Szmaragdy oczu dziewczyny lśnią. Płyną w nich obłoki jak owce. Odrzutowiec – ponad tym wszystkim, co na dole. Przekomarzanie się z przeżywanym Szczęściem uszlachetnia oczy. Mienią się niby w słońcu ranty fal Atlantyku w Agadirze po odsłonięciu hidżabu przedpołudniowej mgiełki przez niebo w jeansach nad Kasbach. Odbijają czarującą szlachetność duszy. W sile przyciągania równe oczom Sisi.

   – Cała różnica polega na tym – wtrąca Wiatr – że dziewczyna jest piękniejsza od Sisi i daje się ponosić Wyobraźni – a Wiatr wie, co mówi, wieje nie od dziś – Najpiękniejsza z miasta najpiękniejszych Polek. Z zagłębia kobiecego piękna. „Ludzie maleją w przybliżeniu”[3], błękitna krew wzrasta. Nagość obnaża kobiety; dziewczynę – kraśni. Gdyby powszechnie znano pełnię jej urody, i syreni śpiew delikatności – biada żeglującym wiatrom – zburzenie Troi to byłoby mało. Helena początku dwudziestego pierwszego wieku. Nie przeminie z Wiatrem.

   Pisanie powinno być zmysłowe. Zmysłowe ze zmysłowego wiania. Z rozdarcia między egzystencją a chucią. Między rozsądkiem a głosem natury Błękitu. Tworzyć legendy. Nawet jeśli pisze się ze słabego wiatru. Spacerować za rękę w parku. Między abakanami. W niszy Piękna. Skrywać się w ścianie świata, która bywa murem do rozstrzeliwań, jak dla Zuzanny Ginczanki w Krakowie. Ścianą rozpaczy. Innym razem – tablicą notowań; pod nią również oddaje się życie. Ale przecież w niszach ściany świata rodzi się też Piękno. Paul Gauguin porzuca ścianę notowań dla niszy Wysp Piękna. Wiatr porywa Błękitną Krew za rękę w niszę Parku. Odnajduje się w jasnych włosach długonogiej blondynki, którymi owiewa własne ego. Oplata. Owiewa własne ego włosami alter ego. Nogami. Są niczym kładzione nerwowo obok  siebie czyste surowe barwy Vincenta van Gogha.

(V-VI 2022)


Bilet

Dojczland wyfrunął bilet kolejowy. Niczym królik z kapelusza. Właściwie to wyfrunął blankiet biletu PKP Intercity i blankiet dopłaty do pociągu objętego dopłatą – jak napisano. Na pierwszy rzut oka wyfrunęły dwa bilety. Klasa pierwsza, wagon dla niepalących z przedziałami. Od Warszawa Centralna – przez Działdowo – do Gdyni Głównej. Ważny od 25 do 26 grudnia 2007. Ktoś czytał Dojczland w Boże Narodzenie jadąc pociągiem z Warszawy do Trójmiasta. Pierwszy właściciel książki. Tak przypuszczam. Dojczland miał swoją premierę w rzeczonym 2007 roku. Można sobie wyobrażać. Kobieta zaczytanego bruneta. Mężczyzna blondynkę nad książką. Na przykład. Można by sobie jeszcze więcej wyobrażać, gdyby to były, jak to wygląda na pierwszy rzut oka, dwa bilety. Ale mam jeden cudowny bilet – nie mój i nie z mojej podróży – za to z dopłatą do pociągu objętego dopłatą. Pożółkły identycznie jak strony książki. Jak gdyby był nie biletem, lecz kartką z erratą. Bilet w podróż wyobraźni. W dociekania. Gratis.

    Może ktoś spóźniony wracał do rodzinnego domu. Może po Wigilii w potencjalnie nowym domu. I czytał Dojczland. Kobieta? Mężczyzna? Ktoś. Podróżował w Boże Narodzenie w Polsce zanurzony w przestrzeniach za zachodnią granicą. W podróży po Niemczech, Austrii, niemieckojęzycznej Szwajcarii. Zanurzony w lotnisku we Frankfurcie na Menem. W hotelach. Z nieodłączną butelką jima beama, bez którego nie obywa się Dojczland. Czasami bez piwa się nie obywa albo bez kawy. A przynajmniej tak się wydaje, bo tak to się szybko czyta, jakbyś jechał dwieście na godzinę pociągiem ICE.

   Jim Beam powinien objąć Dojczland patronatem medialnym. Na zasadzie wzajemności.

    Otwieram książkę. Na przednim skrzydełku zdjęcie autora wykonane przez Renate Schmidgall przed dworcem kolejowym Grevesmühlen. Tak przypuszczam, że to dworzec kolejowy. Nie byłem osobiście. Dużo słońca na tym zdjęciu. Musiało przyjemnie kontrastować z pomroką grudnia widzianą z pociągu relacji Warszawa Centralna – Gdynia Główna. Pod fotografią charakterystyczna notka biograficzna.

   Żadne światło nie jest w stanie rozświetlić głębin grudnia.

    A może jednak podróżowali parą. W Boże Narodzenie to raczej nie był zatłoczony pociąg. Sami w przedziale. Jedno drugiemu czytało Dojczland. Dzielili się wrażeniami z podróży w podróży. Dzielili się pocałunkami. Jakie pejzaże widzieli za oknem? Jechali na Północ. Jeśli podróżowali nocą – i sami w przedziale – jakie obrazy mieli w oczach? Biała figura książki, namalowana na czarnym tle okna, przywoływała Czarny kwadrat na białym tle Kazimierza Malewicza. Jak gdyby kolory odbijały się w lustrze barw. Tak to sobie wyobrażam. A jak uchwyciłby przedział Józef Czapski i zamknął w jednym z kilkudziesięciu tomów swojego szkicownika-dziennika? Co prawda znalazłem tylko jeden bilet – za to z dopłatą do pociągu objętego dopłatą.

   Otwieram przednie skrzydełko. Skrzydełko niby skrzydło ołtarza. Jeśli skrzydło ołtarza – to skojarzenie w Witem Stwoszem albo z Pawłem z Lewoczy. I z Gustawa Herlinga-Grudzińskiego Skrzydłami ołtarza. Ale przednie skrzydełko mojego Dojczland okazuje się skrzydłem anioła miłości.

   MOJEJ MIŁOŚCI… – napisano wielkimi literami w górnej części drugiej strony okładki pod kątem czterdziestu pięciu stopni i z wielokropkiem na szczycie niby schody potiomkinowskie. Niby trajektoria odrzutowca startującego we Frankfurcie nad Menem w jedną z czterech stron świata. Odrzutowca miłości. W dodatku startującego w Wigilię, o czym zaświadcza data dedykacji, umieszona nad dolną krawędzią. A zatem mógł być to jednocześnie prezent pod choinkę. Czy to chłopak zadedykował Dojczland dziewczynie, czy vice versa?

   Dokąd dolecieli?

   Daleko dojechali za Gdynię?

   Zapomniałem, że jednak znalazłem jeden bilet. I może w ogóle nikt nie czytał. Dojczland posłużył za etui dla biletu jedynie. Biletu z dopłatą do pociągu objętego dopłatą. Ale może inna książka zamknęła w ramionach drugi bilet. Zakochani mają lepsze zajęcia w pociągu, niż podróżowanie po Dojczland. W dodatku z jimem beamem. Zawsze usta dziewczyny lepiej smakują od jima beama. W dodatku w pomroce grudnia i w pustym przedziale. Jim Beam może smakować lepiej jedynie od tęsknoty za ustami dziewczyny, lecz nigdy nie od nich samych.

    Któż to zresztą tam wie, czy zakochanymi byli chłopak i dziewczyna. A może to osoby jednej płci.

    Ta książka powinna mieć zwielokrotnioną cenę jak Heban z dedykacją autora, który niegdyś nabyłem na pchlim targu. Na tym samym, na którym Ryszard Kapuściński nie mógł dostać swojego Szachinszacha. A nawet u tego samego sprzedawcy. Tak to sobie wyobrażam. Biały Dojczland z biletem kolejowym i blankietem dopłaty do pociągu objętego dopłatą kupiłem w antykwariacie grochowskim, a może podkarpackim. Raczej w grochowskim. Biały Heban z dedykacją Ryszarda Kapuścińskiego podarowałem zielonookiej blondynce, która zbiera bilety; książki od kogoś bliskiego nigdy nie oddałaby do antykwariatu, a tym bardziej książki z biletem z dopłatą do pociągu objętego dopłatą. Jak wspomniałem, zbiera bilety, choć inne.

    Dziwne. A może to skradziona książka albo pożyczona i nie oddana, co na jedno wychodzi. Może Miłość tęskni za Dojczland z dedykacją i biletem z dopłatą do pociągu objętego dopłatą. Czyżby antykwariusz nie był wystarczająco dociekliwy?

   Ta dopłata jest trochę jak jim beam w Dojczland. Lejtmotyw dopłaty. Kolo[4].

    Miłość. A może jednak Miłość sprzedała Dojczland w antykwariacie. Czyżby nie przetrwała. A może po prostu była pragmatyczna. Zielonooka blondynka, która zbiera bilety, twierdzi, że zasuszone kwiaty zasuszają miłość. Książki to kwiaty. Są piękne. Niektóre jednak zasychają. Czy przeczytane i nagromadzone mogą zasuszyć miłość? A może Miłość nie lubi wracać do przeczytanych książek. A może po prostu Dojczland rozczarował. Nie dała mu drugiej szansy.

   A może to nieprzyjęty prezent. Jak odrzucone zaręczyny. Jak czarna polewka.

   Dla mnie Deutschland ma piękne człowiecze oblicze Katji Wolters, odbite w szybie wagonu ICE, tak ją sobie wyobrażam, choć zdarzyło się, że podróżowała latem w wagonie bez klimatyzacji i przez osiem godzin walczyła o przetrwanie.

(V-VI 2022)

[1] Tadeusz Makowski, Pamiętnik, Kraków 2003, s. 45

[2] Alilat – wg Herodota Arabowie nazywali Afrodytę imieniem Alilat, Herodot, Dzieje , Warszawa 2002, s. 70

[3] Tadeusz Makowski, Pamiętnik, Kraków 2003, s. 137

[4]  Ma być kolo, a nie koło.

Sławomir Jankowski – Dwa opowiadania
QR kod: Sławomir Jankowski – Dwa opowiadania