Niedoczekanie

Niedoczekanie zbytecznego
I tak
Powietrze się płaszczy
U wyziębionych stóp
Pakuję manatki na stopniach
Do pożegnania Edenu
Zobaczę jeszcze jutro
W czerwieni zawodu
Z braku dowodów
Przemilczę odcienie kolory
Nienastawiony na czas


braki w kinie

o czym zwodzi ten dźwięk podrobiony
o czym czaruje ten sen pod-rzucony
wyobcowany w pustej sali

trzeba bać się kina w którym upiór w ofierze
a człowiek człowiekowi dramatycznie
gdzie wbijają na pal palacze
a światy inne w złotej ramie
gdzie wiele starych krzeseł
w dzierżawie lepszych czasów

gdy zechce Reżyser wszystko się zmoże
oznajmi głosem proroka zapowiedź
kolejnego upudrowanego odcinka
pod naporem gawiedzi co rzędem siedzi
z pustym wzrokiem w ścianie
czekając na skazanie


Wymowne milczenie

Zmęczone wieloryby proszą o śmierć.
Chociaż dzieci bawią się spokojnie i dźwigają
ze szkoły wymowne milczenie.

Rozpraszamy jednym przyciskiem uwagę.
W telefonach wybieramy swawole, spojrzeń unikamy.
Czekasz do wieczora.
Ktoś w końcu skoczy z mostu.

Jak to poeci nie lubię poezji.
Udaje że wie skąd zmarszczki swojskiej przestrzeni.
I jaka maść najlepsza na porażenie.
Drętwieję w oceanach znaczeń.

Gramofon smuci na etacie. Przekładam myśli analogowo.
Różne formy życia odpływają zanim utoną.
Wtulony wsiąkam w kolejny dzień.

Jak pięknie kuszą jagody tego lata.


Samo-bój

Zaszyci w bezbolesnej ciszy
Zatrzaśnięci w myślach między żebrami
Po-tłuczeni wybierają milczenie

Porzucają rodziny stoły próżne gesty
Łykają truciznę piją kwas
Podcinają żyły pod wieszają sznur
Rzucają się w wody Wisły

W kałużach nęcą prorocy
Pruje okręt który tonie
Nie po rozumienie im tu być
A po wszędobylską słodycz w niebie

W żmijowisku nerwów odchodzą myślący
Że po coś słone łzy naglących przypadków

Jeszcze wczoraj żyli snem
Z wypożyczalni cukrowanych artefaktów
Na jawie męcząc śmierć
Której i tak wszystko pobladło


*** (miłość bez ciała)

Pędzą wypomadowani fani
Białych pod-koszulek
Obok sprasowanego dnia
Pot odpływa im w chwale
Z każdym calem dalej od celu
Wypłacą im trzynaste żale
W ramach bo-ni-fikaty
Na koszt firmy los kręty
I miłość co chciała
Bez ciała


czymże to jest

czymże jest ta miara
która nie dowierza
rozcapierzonymi
oczami wyobraźni

czymże jest ta waga
nierozważna
która nie doważa
wbrew prawu ciążenia
na przeciwnej szali
sprawiedliwości

czymże jest ta śmierć
którą zsyła niebo
otoczona wypchanymi
i-sto-tami
obciążona dziedzicznie
domyka groby na kolanach
póki my żyjemy
nie-od-ważnie

czymże jest ta przyszłość
zrozpaczona po-to-mnie
ile bólu wypadających zębów
zgrzytających ze stali
niepohamowanej miłości
istniejącej niemodnie


Skrzyżowania osobności

Nie łatwo być drugim
Wczuć się w czułe punkty osobności
Wypowiadać prawdo-trudne wojny
Dla świętego niepokoju

Łatwiej być trzecim
Tym którego nie ma
Na dotyk w-czasowej liście
Obecności

Czwartym zerwało postronki
i Bujają po nocy
Na dywanach porwanych ze snu

W nie-wy-godnej o-pozycji tkwią piąci
Trudno im odmawia się Alfa Bety poprawności
Na skrzyżowaniach nie przepuszcza ich czas
Złośliwie zakłócając orientację

Który-miś może-my być my
Wytarte pow-tarzając żarty
W brudne okna s-po(d)glądamy gwiazd
By odnaleźć zagubionych Nas
W Was


Para normalna

para normalni
chodzą parami
przynajmniej czasami
coś ich omami
co głęboko wnika
w krytykę rozdziału
Eros i Agape
pasa-żerowie na
niezdarną gapę

hurtem nie-do-wożeni


przez bite szkło

w publicznym miejscu egzekucja
skrzywione drzewo przebiło wraże serce
na skwerze krwawe ślady – echa obnażeń
po dachach spacerują cienie od dołu spętane
wolno opada powieka spada-chroniarzom
ochrona niebo-trzewna bo w czyśćcu dobrze znosi
na lewo podszyte tchórzem obnosi się prawo
czyści trzewia Jonasz spływa doświadczona woda
w zatkane kanały z nerwowym uśmiechem
tik tak-townie w takt czas kuś-tyka
zimowi w-spinacze wiszą na (wz)rusztowaniach
głową pustą od łez w dół gryzą robaki
ich w cel nie-od-gadniony matka rzuc-ała!
synem na szali niedoważona waga
u-waga przyciężka obrażona jak teściowa
w szale żalu na bakier spieprzaj-dziadu
od nie-do-rzecznych historii
(jak ta wybredna brednia)
w po-wsi-nogą dal


zaczyna się jak zawsze (wędrówka pod górę)

wszystko zaczyna się od stopy
przerywane kroki ucieczki na boki
kosmosu spazmy lokalnie banalne
a my w amoku depczemy wzruszenia

potem wspinaczka w odruchy uda
licząc że może się przekroczyć
uda (w)bród horyzontu marzeń
bez sprzecznie splecionych ozdobników
w hodowli sztucznych jedwab-ników
od-ręcznie łkając los

ramieniem roz-garniętym rozgarniamy
obroty sfer nie-ziemskich
pod-lane potem gwiazdo-zbiory
wrastają w nas k-astralnie

p-ocierając nos docieramy w oko liczne od-chylenia
linii prostych w hiperbole bizarne
wzniesieni chybotliwie na pudła zdobywców
konkwistadorzy ckliwych wyrazów na twarzy

a w głowie po targane bzdury
wypadają czesane na fundament – jak diament
niewskrzeszany potarty tryska złudzeniami
wypalony znak w hucie szkła i prze-i-naczeń


my ćmy

myśmy wrastali słowem w ciszę
by lepiej nie-bo słyszeć

myśmy karmili z ud-ręki
wychudłe wilki wyobraźni

myśmy lepili wycinki gazet
kolaże jątrząc z marzeń

my ćmy zaćmione
rozgrzanym chcieli ciałem
płoszyć do czerwoności

myśmy wyrośli z przeobrażeń
– do-rośli –
w obrażeń wrośli

przeklęte tabernakulum


rozwarcie po wiek

płodzisz podparty kamieniem
dziewięć miesięcy to nic
wobec okresu ciemności
oddychasz swym brzemieniem
wykutym w natchnieniu
pokrętnych gorliwości
tak to jest
prze-rębli świst uwolnionego powie trza
z dna prze świeca kusząco
niedocieplony o-pad a zmierzch
w stronę przeciw(po)ległą
nim się do bijesz to zaśniesz
wtulony w piernat wszech-nocy

a rano cóż
rozwarcie po wiek i
wieków lament

Dariusz Kadyszewski – Wiersze
QR kod: Dariusz Kadyszewski – Wiersze