Puzzle niepamięci

Na parapecie stoją kwiaty.
Przed oczami tylko to, co było,
W nieokreślonych kształtach,
zmiennych wielkościach,
Wyostrzone, miejscami puste,
Wątpliwe,
Czasem szczelnie dopasowane,
Jak puzzle przed ziszczeniem
Płaskie na stole przy parującej kawie.

Gdzieniegdzie brakuje kawałka,
Tu i tam zakrywa coś wyrwa,
Ileś tam elementów
W tysiącach do potęgi.
Wystrzępione fragmenty i dziury
każdego dnia formują się inaczej.

To wszystko nie jest takie proste.
To wszystko wraca czasem inną drogą, niż wracało wczoraj.
To wszystko nie zawsze wygląda tak samo.

Zazwyczaj jawi się wyrywkowo,
Jak snop światła rzucany ruchliwie
W ciemnej piwnicy w poszukiwaniu czegoś,
I znajdujący coś chcianego lub niechcianego.
A potem wszystko zlepia się w jakąś całość,
Jak po zapaleniu górnego światła
W tej samej piwnicy,
W której jednak nigdy nie jest do końca jasno…

Na parapecie stoją kwiaty,
Zasłaniają większą część szyby niż rok temu.
Słoneczne promienie
Prześwietlają więcej zieleni niż rok temu…


Plakat

Na plecach pustego drewnianego domu
Zagubionego między śródmiejskimi blokami,
Ktoś przykleił plakat na poprzednie plakaty.
Punkowy zespół zdarty do połowy
Obnaża wydarzenie, które wydarzyło się
Jeszcze wcześniej.

Punkowy zespół zdarty do połowy,
Którego koncert dawno ucichł,
A plakat na zmianę namaczany i suszony
Zlepia się, nawarstwia i upodabnia trochę
Do naściennego kalendarza, z którego nikt nie odrywa kartek.

Już dwa miesiące po wszystkim.
Było bardzo głośno,
Ale przeszłość jest ciszą.
Pośród wielkiej płyty
Rozsypują się głuchonieme nuty,
Jak zgromadzone w pudełku zwęglone zapałki
Po wysunięciu szufladki wsuniętej odwrotnie.

Przeszłość jest ciszą
I przypomina,
Że tylko to co tu i teraz przenika do krwiobiegu,
I wiruje w nozdrzach obecnym zapachem.
Bo potem przeszłość jest niema,
I nikogo tam nie ma,
I jest tylko plakat,
Głuchy jak pusta scena…


Kromka nieba

Wciąż idę wolno swoim szlakiem,
Kiedyś urwanym skrawkiem nieba,
Wypatrzonym między koronami drzew,
Przez szeroko otwarte okno
Dużego domu.

Nie dowierzam sobie teraz,
Kiedy patrzę w dół na sprzączkę
Tego samego pasa,
Który zaciskałem ciaśniej
O deszczowych, słonecznych i śnieżnych,
Ale zawsze jasnych porankach dziejących się
W czasach, kiedy ten skrawek urwałem.

W czasach, kiedy ten skrawek urwałem,
Działo się dużo i samo,
Działo się tłocznie i gęsto,
Z urwaniem głowy na telefonie,
O którym nikt wtedy nawet nie myślał,
Że będzie kiedyś brudnopisem wierszy
I łącznikiem ze światem światów.

Adolescentny bezkres skurczył się nagle
Dawno temu, jak rzucona w żar
Plastikowa pusta butelka,
Którą,
Ugasiwszy pragnienie,
Zgniatam teraz z trzaskiem o nieuleczalnej mocy
Wyrywania wszelkich istot
Ze zdrętwiałej świadomości.
I tak stojąc ocucony,
Prawie gotowy do wyjścia z mieszkania,
Ściśnięty wysłużonym pasem,
Ale wciąż jeszcze tylko jedną nogą w skarpecie,
Patrzę przez uchylone okno
Ponad dachy bloków,
Czy nadal w tym samym miejscu
rozpościera się kiedyś urwany skrawek nieba…


Pośrodku

Pośrodku niczego rozbijam namiot z przyczyn.
Wrze ciszą susza wokół, rozpycha się w powietrzu.
Pod nogą sucha ziemia, pod drugą jest tak samo
I wszędzie po horyzont okręgiem nieodcięty.

Trafiłem tu i jestem, choć nie pamiętam drogi.
Rozmyła się wśród kroków, wśród błędów legła w zgiełku.
Patrzę na stary namiot, pod który wchodzić nie chcę,
Bo wiem, że nic tam nie ma, co byłoby potrzebne.

Trafiłem przez przypadek, czy przez świadome jestem,
Które cieszyło chwilą, by potem mnie zapomnieć?
Wśród nocy czarnej, zimnej opuszczę pustą ziemię,
Szukając gwiazd na niebie, niejaśniejących jeszcze.


Jak (nie)zapisana kartka

niezapisane białe kartki tłoczą się wieżą
ileś set ryz stosy po dach wypłowiałość
w tysiące dni liczone wstecz
wydaje się że czasem te na dole są w lepszej kondycji
niż świeższe czasem
nie wierzą mi a mówię że to wszystko moje
z jednego życia nawet z jego połowy zaledwie
liczonej według wzoru
(w którym jest miejsce na nieścisłość)
że dwie połowy dają jedną całość

przeżyłem przeżyłaś
żyłem żyłaś
żył(a)

laminowane białe dni laminowane czarne noce
zimy po dym jesienie z mgły wiosny i lata
minione
pod warstwą snu zmatowiałość
powierzchnia nie bez rys i pęknięć
tworzy obrazy które
jak porysowana cyrklem szyba zamalowuje
część tego co za nią a część nadal jest widoczna
a wszystko co przed nią jest namacalne i naoczne
i nowe ryzy idą do zapisania
będą bielą
i nowe pęknięcia poorają zmarszczą

przeżyjemy przeżyjecie
żyjemy żyjecie
żyj


Pół

Pół wydruk w połowie rękopis.
Wstukane zręby myśli, spontaniczne błyski,
Schwytane tak jak spały, świecąc same sobie,
Z pamięci nietrwałej wybudzone ciszą…

Pół konkret w połowie abstrakcja.
Ujęte w słów kajdany umysłu półcienie,
Wrzucone niezdarnie w kulawe znaczenia,
Z zaklętych rejonów przywołane szeptem…

Pół zwierzę w połowie duch niemy,
Ubrany w brzemię ciała nieśmiertelny ogień,
Ciśnięty w kulę z ziemi porośniętą życiem,
Z jaśniejących czerni wyłoniony krzykiem…


Dzisiaj

Jechałem dzisiaj przez obce miasto
Pachniało chłodem i tępym brukiem
Z zaułków ciemnych zerkało gniewnie
Świetlistym snopem na wszystko wokół

Jechałem dzisiaj przez moje miasto
Pachniało prochem i złem rynsztoka
Kulawym prawem bitym po pysku
Gadzim językiem stróżów na opak

I znów pojąłem że zło despoty
Pławi się w minut biernym upływie
I nagle wolność w mroku gdzieś znika
I smutne kiedyś dzieje się dzisiaj…


Z miasta

Ubrane mchem zimną wiosną drzewa
I rozgwar sójek z niebieskością nieba,
Ruchliwe wróble, których prawie nie ma,
Mówią, że szarość zmienia się w natchnienia…

Szum mokrej jezdni po rzęsistych wodach,
Cisza obcasów na ruchomych schodach,
Miejskie wysypiska, zacieki na ławce,
Same piszą wiersze w szarych ścian okładce…


Ona

Na ciemnej chmurze srebrzy się szybowiec
Widzi go przez przednią szybę samochodu
Chciałaby uciec gdzieś
Bez wyraźnego powodu
Na skrzyżowaniu uczuć stoi na czerwonym świetle
W czerwcowym piekle
Niemej tęsknoty za światem
Który żył już kiedyś
Za brakiem ołowiu w nogawkach
Za snem jak z płatka
Ze skrzyżowania chwil rusza na zielonym świetle
W czwartkowym piekle
Na końcu nieba srebrzy się szybowiec…


Klatka

I sam tu znów na klatce stoję
Szarość mnie jakaś w poręcze wplątuje
Międzyściennym echem odbija wołanie
Między pustą ziemią a jałowym niebem

Za oknem trwa szarość
Ta sama co tutaj szybą rozdzielona substancja tęsknoty
Rozległa jak stepy i wysokopienna
Wypełnia tę pustkę tworząc ją na nowo

I jestem w tym wszystkim od stóp
Po kres rzeczy
Chwytany czasem gdy smutkiem nasiąkam
Wołania dalekim uwięziony głosem
Na klatce schodowej jak w klatce zamknięty

Tułam swoje ciało i duszę wytartą
I w milczeniu gęstym wracam wciąż bez drogi
Echem nostalgii na wskroś gdzieś wołany
Przeszłością rozmyty przeszłością związany


Teraz

Znów mróz przeszywa mnie przez czaszkę
Srebrnymi nićmi odrętwienia
I wiąże moje oczy ściśle śladem białego zapomnienia
W tej chwili krągłej jak świat z ziemi
Patrzę tam w dal gdzie mnie już nie ma
W momencie jak mrugnięcie gwiazdy
Patrzę tam w przód gdzie nie mam cienia
Tam byłem już
Tam wciąż mnie nie ma
I całym sobą stoję w teraz
Nadzieją topię lód istnienia


Chwila

Blady jazz tkał ciszę,
Na szybie zwisły krople
Topiąc swoje kształty określone sobą,
Siedziałem tuż obok…

Czas sączył się blado,
Niemrawo oddychał
Miękkim tchnieniem wosku głaskanego ogniem…

Widziałem to dzisiaj
I chciałem zatrzymać,
Żeby poznać w końcu,
Odpowiedzieć,
Wiedzieć …

Ile jeszcze tyknięć zamieni się w przeszłość,
Która martwym czasem daje się odmierzać…
Ile sekund pryśnie
Gwałtowną ławicą
Tracąc siebie w morzu
Zstępującym prądem…
Ile lat upłynie
W głębinach cienistych
Tonąc wspomnień duszną
Bezpowrotną ścieżką…

I ten czas też minął,
Jazz stał się milczeniem,
I nic już nie grało,
I krople nieforemne w powietrzu gdzieś znikły…


Warto

woda rozlana na parapecie zimną plamą rozkojarzeń
przypominała do złudzenia małą wypukłą kałużę rtęci
zebraną z kropli do kropli
ale w odróżnieniu od niej była przezroczysta i zupełnie nieszkodliwa
jak by się mogło wydawać chociaż na oko były tam ze trzy łyżki
a przyjmując że podobno w łyżce wody można
to nie igrałem dłużej z żywiołem
i w skupieniu wytarłem lastryko kuchennym ręcznikiem
po czym zmiąłem wilgotny papier w dłoni w białawą gałkę
i tak zostawiłem na stole
po dłuższym czasie rozczapierzyła się i nieco odkształciła
z minuty na minutę stając się kpiną z origami
a ja patrzyłem na nią całkiem już suchą nieszkodliwą i bezbronną
i pomyślałem nie na serio że dzisiaj wygrałem z żywiołem

za oknem trwała burza
siwy od deszczu świat przełamywała raz po raz nerwowa błyskawica
zostawiając chwilowy ślad sam nie wiem czy pod moją powieką
czy w gęstwinie wodospadu
korony drzew przekraczały granice własnych terytoriów
zajmowanych na stałe podczas pogodnych dni
szarpane wichurą przesuwały się
rysując dynamiczny pejzaż sennie zatopionego zazwyczaj
w czasie i przestrzeni blokowiska
nieruchomego jak owad w bursztynowej bryle

patrzyłem przez szybę i zastanawiałem się
jak wygląda świat
widziany przez krótką chwilę z wnętrza spadającej kropli
albo przez ułamek sekundy z wewnątrz błyskawicy
i co z takiego świata warto byłoby zapamiętać


One – way mirrors

Lustra w jedną stronę dają bilet powrotny tym,
którzy stojąc z przodu, patrzą w nie przelotnie
lub gęsto i długo.

Odbicia ciała tworzą jednowymiarową
Przestrzeń do dyskusji wygasającej w momencie,
W którym próbujemy przeniknąć szkło.
Bo kiedy postoimy trochę dłużej,
Aż powierzchowność zaniknie rozmywając się we własnym odbiciu,
Otworzy się głębia bez dna, w którą wchłaniamy się sami
W poszukiwaniu czegoś, co może być dalej.
Czegoś, o czym wiemy, co podejrzewamy
Lub o istnieniu czego nie mieliśmy pojęcia
I chcąc nie chcąc, znajdujemy to w formach,
które nam się podobają lub nie.

Zdarza się też tak, że w tę głębię wchłania się ktoś inny.
Ktoś, kto próbuje nas przeniknąć patrząc
Z drugiej strony, kiedy o tym nie wiemy lub wiemy.
Tkwi za one – way mirror i widzi wszystko,
Niewiele albo zupełnie nic,
Jakby przedzierał się wzrokiem przez mętną wodę weneckiego kanału.

I czasem jest też tak, że sami nie widzimy nic, jakbyśmy pływali
w mętnych wodach weneckiego kanału z szeroko otwartymi oczami,
wynurzając się na chwilę, by zaczerpnąć powietrza
i zanurzamy się ponownie i wciąż nie widzimy nic
i szukamy
i to trwa, a wody nie ubywa.


Aquaman

składamy się głównie z wody
wszyscy jesteśmy Aquamanami
osiemdziesięcioprocentowi
wodniści mocni

a jednak

tonąc w łyżce wody
chwytamy brzytwę

dusza sucha jak wiór
podobno nie odkryto
dotąd
wody w zaświatach

Maciej Julian Krotke – Wiersze
QR kod: Maciej Julian Krotke – Wiersze