Dawna wyspa Refshaleøen (dziś część wyspy i dzielnicy Amager), teren poprzemysłowy, gdzie do 1996 roku, przez ponad sto lat, działała stocznia Burmeister & Wain. Dziś to hipsterska okolica, z targiem jedzenia z całego świata, kawiarniami i nowoczesną architekturą. Po drodze z centrum Kopenhagi mijamy: wiatraki i magazyny, cztery uczelnie artystyczne (Rytmisk Musikkonservatorium, Statens Teaterskole, Den Danske Filmskole, Kunstakedemiets Arkitektskole, mostki, kanały, łodzie, zieleń. Prawdziwa idylla.

Wreszcie teren festiwalu, z wielką halą, a na niej – logo Copenhell, wilczy pysk. Festiwal ciężkiej muzyki (metal, trochę punka, hard rocka, rocka), po dwóch latach covidowej przerwy: cztery dni, cztery sceny (Gehenna, Hades, Helviti, Pandæmonium) i potężny line-up: gwiazdy i weterani – Metallica, Iron Maiden, Judas Priest, KISS, Korn, Mercyful Fate, Mastodon, Emperor,  Benediction, Opeth, Suicidal Tendencies, Bad Religion, Agnostic Front, Dog Eat Dog, Ugly Kid Joe, Death to All, Destruction; podziemie oraz młodsi artyści – Konvent, Blood Incantation, Baest, Myrkur, Xenoblight; bardzo dużo wykonawców duńskich, właściwie większość trzeciego dnia była duńska, z doskonałą deathmetalową, autoironiczną kapelą Baest).

TERAZ

Kiedy gwiazdą pierwszego dnia festiwalu jest Metallika i wypada tak dobrze, można się martwić, czy kolejne dni nie będą już tylko przypisem. Jakby czytać początek książki, której zakończenie już się zna. Na szczęście muzyka to nie zawody, i nie da się powiedzieć, kto wygrał. Ale bez wątpienia Metallica dowiozła: zagrała show, w którym liczył się kontakt z publicznością i doskonałe zgranie zespołu. Jasne, były filmy na telebimach, były też płomienie, ale przede wszystkim – zespół był z publicznością. Zestaw perkusyjny z przodu sceny, drugi w głębi (pierwszy zjechał pod scenę), mikrofony na kładkach wybiegających w publiczność, po trzech stronach sceny, tak, żeby każda osoba, bez względu na to, gdzie stoi, przez chwilę poczuła, że zespół gra specjalnie dla niej. I jeszcze to, za co tak lubię festiwale – żadnych stref, golden circles i innych bzdur dla VIP-ów, coś, czego naprawdę nie powinno być na koncercie metalowej – w zasadzie, żadnej – grupy. Metallica zagrała wszystko, nawet z pewnymi niespodziankami: np. „Dirty Window”, z jednak nieudanej, choć ważnej dla zespołu St. Anger, „Bleeding Me”, rzadko grany „Trapped Under Ice”. Zwykle kończący koncert „Enter Sandman” pojawił się już jako trzeci (zaczęli od „Whiplash”). Na zakończenie zagrali „One” i „Master of Puppets”. Później Lars zwrócił się do publiczności po duńsku. Dla niego to był powrót do domu (poza tym, Ride the LightningMaster of Puppets powstały w studiu Sweet Sound w Kopenhadze, z producentem Flemmingiem Rasmussenem). Świetny koncert, mocno mnie ruszył.

WTEDY

Najpierw był „Enter Sandman”. Nie pamiętam już, gdzie usłyszałem ten kawałek, czy może od razu zobaczyłem klip, i to w państwowej telewizji. Był 1992 rok, i albo rzeczy docierały do nas z opóźnieniem, a może to ja, w 1991 zaledwie dwunastoletni, nie byłem jeszcze gotowy, a kilka miesięcy później to się zmieniło. Konkretnie mnie trzepnęło, najpierw wszystko było tym jednym riffem, później miałem już kilka kaset Metalliki i one ratowały mnie przed światem i rodziną, na przykład podczas wyjazdu do babci i dziadka do straszliwej Zduńskiej Woli. Czułem, że jestem muzyką, że tam jest energia, słuszny gniew, czad, ekspresja, po prostu życie, zamiast rodziny z jej opresją, lękiem, chorobami, dyscypliną, małomiasteczkowymi ambicjami, obsesją na punkcie miejsca w hierarchii, i świętojebliwością.

Pierwszą rzecz Metalliki, czyli Czarny Album, na kasecie, kupiłem kupiłem od kolegi z klasy – on załatwił sobie lepszą kopię, przegraną z CD (załatwiało się to w sklepiku w warszawskim domu handlowym merkury – przynosiłeś czystą kasetę, wybierałeś tytuł z listy dostępnych płyt CD, a po kilku dniach odbierałeś nagraną kasetę. Do zmiany przepisów, czyli do 4 lutego 1994 roku, rzecz była całkiem legalna). Dlaczego jego kopia była lepsza? Na mojej pirackiej kasecie firmy bravo zamiast dwunastu kawałków było osiem (na przykład „Unforgiven” usłyszałem później). Kiedy dziś słucham Czarnego Albumu, ciągle wydaje mi się, że cztery utwory są nowsze, rzecz mi się rozpada na dwie nierówne części. Na okładce kasety, zamiast czerni, z ledwo widocznymi logo i wężem było zdjęcie zespołu z, jak się dowiedziałem wiele lat później, wkładki płyty …And Justice for All (ten album też poznawałem z pirackich kaset, w dwóch rzutach).

Pamiętam też chwilę, kiedy z wyproszonymi od matki pieniędzmi idę do kiosku „Ruchu” po numer „Tylko Rocka” (wtedy jeszcze nie był „Teraz Rockiem”, i był bardziej na czasie) z wkładką o Metallice. Czuję drżenie, to się chyba nazywa szczęście, ekscytację, bo oto wkraczam na nową drogę, teraz na serio wkręcam się w muzykę, dziecięca fascynacja motoryzacją idzie w odstawkę. Czułem, że łamię wszystkie zakazy, że rozkręcam wzmacniacz do jedenastu (wtedy tak bym jeszcze nie powiedział).

TERAZ

Death to All, czyli muzycy z różnych składów Death grają materiał, którego twórcą był zmarły w 2001 roku Chuck Schuldiner – założyciel Death, jedyny stały członek, jego wokalista i gitarzysta.

To świetny show: Steve di Giorgio nie tylko wyczynia niesamowite rzeczy na swoim bezprogowym basie (z którego zwisa pluszowa maskotka), ale jest też świetnym showmanem, doskonale nawiązuje kontakt z publicznością, ma poczucie humoru i dystans do siebie. Gene Hoglan na bębnach po prostu niesamowity. Gitarzysta Bobby Koelble też się nie oszczędza. Za to w centrum sceny dzieje się coś dziwnego. Max Phelps, wokalista i gitarzysta (m.in. w zespole Exist), wygląda jak Chuck Schuldiner trzydzieści lat temu. Podobne, długie, ciemne, lekko kręcone włosy, czarna koszulka bez żadnego logo, czarne jeansy, nawet gitara zawieszona bardzo wysoko, tak jak to robił Chuck. Wrażenie jakby postarzał się cały zespół z wyjątkiem frontmana. W pewnym sensie gra zespół Death, ale zarazem jest to grupa rekonstrukcyjna, bo obecność Maxa Phelpsa – sobowtóra?, aktora? –  tylko przypomina o nieobecności Schuldinera. Phelps ma trudne zadanie – być kimś, kogo nie ma, wymazać siebie, utożsamić się z kimś innym w stu procentach – jak w „Lokatorze” Polańskiego. A jednak dla ludzi pozostaje nie-Chuckiem, czystą negatywnością. Mimo wszystko między muzykami jest niezaprzeczalna chemia, i to się czuje. Doskonałe, klasyczne kompozycje, szczypta nostalgii, dystans, doskonali muzycy, emocje, kontakt z ludźmi. Nie spodziewałem się, że koncert Death to All to dla mnie jeden z najlepszych momentów festiwalu.

WTEDY

Death rozwalił mnie w pierwszej klasie liceum – żeby było zabawniej, na wycieczce szlakiem pierwszych Piastów. Kolega pożyczył mi na chwilę Symbolic na kasecie i przesłuchałem w autokarze. Świetna ścieżka dźwiękowa do oglądania wczesnośredniowiecznych zabytków. „Zero Tolerance” i „Empty Words” z miejsca ścięły mnie z nóg. Podwójna stopa Hoglana. Wokal, charcząco-growlujący, ale dziwnie melodyjny; dało się zrozumieć teksty. Żaden satanizm, czy okultyzm, raczej death metal dla intelektualistów, ale ja – zalękniony szesnastolatek z prolo-katolickim wychowaniem – czułem, że spadam w otchłań, i to był dziwnie satysfakcjonujący stan i bardzo ekscytująca otchłań. Po powrocie z wycieczki od razu kupiłem kasetę (już oryginalną). Później zdradziłem Death i metal, gryzło mnie poczucie winy, motywowały cudze – matki, dziewczyny – ambicje, żeby zostać młodzieńcem wyrafinowanym i kulturalnym – obciąłem włosy, zapisałem się na lekcje gitary klasycznej, zacząłem słuchać jazzu, tanga, Ewy Demarczyk, klasyki i… Jethro Tull (niestety). Kasetę oddałem koledze z klasy, zdeklarowanemu metalowcowi. Udawałem kogoś innego. Aż do matury. Coś musiało puścić. Nie dało się dłużeć wypierać i tłumić. Dzień przed maturą ustną z polskiego, wieczorem, poczułem, że muszę znów posłuchać „Symbolic”, bo nie wytrzymam. Mówimy o roku 1998. Nie było youtube’a, ani spotify, a sklepy tego dnia już zamknięto. Następnego dnia (dzień matury), wstałem godzinę wcześniej – a zdecydowanie nie jestem rannym ptaszkiem – pojechałem z walkmanem na Dworzec Centralny, w sklepiku w podziemiach kupiłem drugi egzemplarz Symbolic, żeby posłuchać przed egzaminem. Okazało się to dla mnie doskonałym sposobem na uwolnienie się od negatywnych emocji i redukcję stresu. Egzamin poszedł bezstresowo (czy skoro metal pozwolił mi wpasować się w system, nie jest antysystemowy?). Słuchałem tego albumu setki razy, niedawno kupiłem go na CD (bo dwudziestoletni walkman czasami już nie daje rady, a dobrze mieć w ręku obiekt, całość przemyślaną przez artystów, a zarazem nośnik wspomnień, płytę pamięci, zapis kształtowania się gustu i tożsamości, koncentrat wszystkiego, czego nienawidzą twoi rodzice).

TERAZ

Iron Maiden. Wiem, że dla wielu ten gig to doskonałe, bombastyczne zwieńczenie festiwalu. Muzycznie wypadli bardzo dobrze, ludzie świetnie się bawili, ale dla mnie to był moment, kiedy poczułem lekkie zażenowanie.

Po pierwsze, Bruce Dickinson wspomniał o wojnie i ogólnej sytuacji na świecie, i powiedział, że na czas koncertu, to wszystko przestaje istnieć („this stops”). Po czym zagrali „We are brothers”, i stężenie kiczu sięgnęło zenitu. To jasne, że w tych trudnych chwilach potrzebujemy ucieczki, czasy są straszne, życie jest straszne i zasługujemy na tyle eskapizmu, ile to możliwe. Sam intensywnie praktykuję. Jednak to wezwanie do braterstwa, tymczasowego i powierzchownego, brzmiało fałszywie.

Po drugie, mam problem z aspektem wizualnym. Kto nie chciałby zobaczyć na scenie samuraja, pojedynku na miecze i samolotu z drugiej wojny światowej? To wszystko bardzo dosłowne ilustracje do tekstów wykonywanych utworów. Mieć samolot i śpiewać o samolocie, mieć miecz i śpiewać o mieczu (samurajskim). Wyśpiewać, pokazać gestami, scenografią, kostiumem – kilka razy to samo (jasne, można tłumaczyć to faktem, że nie każdy zna angielski, więc pokazanie o czym jest piosenka, ma sens, i pozwala na lepszy kontakt między zespołem a słuchaczami).

Może jednak zespół nie umie dokonać wyboru. Chce mieć ciastko i zjeść ciastko. Może to się przekładać na politykę, i chyba się przekłada. Bruce Dickinson mówi o sobie, że jest konserwatystą i eurosceptykiem. Zagłosował za Brexitem, po czym poskarżył się na utrudnienia w podróżowaniu, z jakimi boryka się zespół. Dodam, że wokalista mieszka w Paryżu. Wszystko składa się w logiczną całość, prawda?

WTEDY

To dziwne, ale kiedy zaczynałem słuchać metalu, Iron Maiden mnie raczej nie kręcili – śmieszył mnie metalowy galop, ich melodie były zbyt melodyjne, partie gitary grane w tercjach zbyt słodkie, a Eddie był jak postać z kiepskiego komiksu (wtedy nie umiałem znaleźć dystansu, nie znałem się na kiczu, ani na kampie – choć Iron Maiden to raczej nie kamp, chyba). Jednak zdarzały się wyjątki. Była taka rockowa lista przebojów w radiu ZET, które wtedy było rockowe, i tylko warszawskie – „Z Rock Fifty”, z Los Angeles, w każdy piątek, bite cztery godziny. Rok bodajże 1993. Prowadził Robert Killen. Były fajne dżingle. A ja to nagrywałem. I bardzo spodobał mi się „Be Quick or Be Dead”. A w MTV zobaczyłem klipy do „Afraid to Shoot Strangers” (tu jednak świetne budowanie napięcia i partia gitary, która nie chce się odczepić) i „Wasting Love” – raczej romantyczny klimat, ogień, miłość, łóżko o stalowej ramie i chłopak tatuując sobie imiona kolejnych nieudanych miłości, domową metodą, no czad. Ale to były wyjątki. Ironi mi nie podchodzili.

Dopiero kiedy byłem człowiekiem dojrzałym, i próbującym wyciągnąć się z głębokiej deprechy, zacząłem ich doceniać. Coś im zawdzięczam. Utwór „The Number of the Beast” pomagał mi wstawać z łóżka i w ogóle zacząć dzień. Zastrzyk energii i prostych emocji. Converge, Absu, Agoraphobic Nosebleed dawali wkurw, możliwość wyładowania złych emocji, i energię, Iron Maiden był czystą energią bez wkurwu. A covery Ironów, które zrobili Baaba Kulka (zespół Baaba + Gaba Kulka) to czysta radość.

Obok Metalliki, najmocniejszymi punktami festiwalu były koncerty przedstawicieli ekstremalnego metalu, zespołów transgresywnych, konfrontacyjnych, zadających pytania o naturę muzyki, o granicę między muzyką a hałasem. Na przykład Xenoblight, Myrkur (łącząca black metal z pieśniami staronordyckimi), Konvent (cztery dziewczyny łojące mocarny death doom, ze stosownie przerażającym growlingiem). Wreszcie – Blood Incantation. Tak brzmieliby Voivod, gdyby grali death metal. Amerykanie grają muzykę gęstą, intensywną i zawiłą; to zarazem labirynt i bagno, które natychmiast wciąga. Dziwne wibracje, riffy, które wciągają, choć nie sposób ich zapamiętać, nietypowe podziały rytmiczne, nieczytelne logo i nieczytelny growling i tematyka science fiction. Oni też pomogli mi kiedyś w bardzo trudnym czasie. Depresja, żałoba po bliskiej osobie. Amsterdam, próba odzyskania życia i zaczęcia nowego. W słuchawkach pierwszy kawałek z ich pierwszej płyty (Starspawn), „Vitrification of Blood, pt. 1”. Słyszę ten kawałek, kiedy odtwarzam w pamięci sceny z tamtego czasu. Potem świetny, kameralny koncert Blood Incantation w Hydrozagadce, bodajże w 2016.

Lista highlightów Copenhell 2022 jest dłuższa. Dawno tak intensywnie nie przeżyłem festiwalu muzycznego. Na Copenhell chodzi o coś innego niż prosty eskapizm. Pracownicy i pracownice korporacji, freelancerki i freelancerzy, emerytki i emeryci, barmani i barmanki, klasa średnia i klasa robotnicza, kto wie, może nawet arystokracja (w końcu Dania jest królestwem), ludzie starsi i młodsi (choć głównie starsi, nie licząc dzieci, które przyszły z rodzicami; widać, że ciężki rock nie jest językiem młodych) – w skórach, ćwiekach, w postrzępionych bezrękawnikach z naszywkami, rogach na głowie, koszulkach ulubionych zespołów, odsłaniający tatuaże, pijący piwo z rogów, z „wikińską” biżuterią, pogujący, tańczący z (gumowym) młotkiem, machający głowami, surfujący po tłumie, pijący hektolitry piwa oraz innych trunków. To świat postawiony na głowie. Karnawał.

Wydaje się jednak, że ci ludzie tylko po części są tu po to, żeby zapomnieć o świecie na zewnątrz. Chcą poczuć się częścią wspólnoty, poczuć, że ktoś ich rozumie, czuje to, co oni – w społeczeństwie, gdzie jednym z największych problemów jest samotność, to się naprawdę liczy (w Danii myśli się nawet o utworzeniu ministerstwa do spraw samotności).

Pomijając tych, którzy chcą się znieczulić piwem, ludzie są tu po to, żeby radzić sobie z trudnymi emocjami i sprawami. Po to, żeby wyrzucić z siebie wściekłość, frustrację, rozczarowanie – przeżyć katharsis – a potem poczuć inne emocje, to, co pod spodem. Wykrzyczeć wyskakać, dać się zbatożyć ultraciężkiej muzyce, a później intensywniej doświadczyć tego, kim się jest, poczuć się wolnym, znaleźć przestrzeń, gdzie można poukładać się z sobą i ze światem. Trochę kozetka psychoanalityka, trochę terapia grupowa. Kopenhaskie piekło jako azyl; szatan i demony jako grupa wsparcia ; muzyka, od której więdną uszy i kwiaty jako panaceum. Dbanie o własną psychikę nie jest aktem eskapizmu, ani przejawem niedojrzałości czy egoizmu, jest wyrazem troski o siebie i o innych. A więc dbajmy o siebie. See you again soon.

Adam Zdrodowski – Now and then. Copenhell 2022. Zapiski z piekła / Wspomnienia pierwszych miłości
QR kod: Adam Zdrodowski – Now and then. Copenhell 2022. Zapiski z piekła / Wspomnienia pierwszych miłości