Ytong

Tak długo próbowałem wyszorować brud
po cemencie portlandzkim 42,5, że starłem sobie dłonie
aż do szpiku kości. Wylewaliśmy z ojcem ławy pod fundament
domu, który już na zawsze, w każdym razie już
na moje zawsze, miał zmienić nie do poznania najbliższą okolicę
i kilka krajobrazów wewnętrznych. Kolega ojca, pasjonat Żubrówki
i sportów w miękkiej paczce, facet o spojrzeniu
jak z portretu Margaret Keane i o szerokich plecach, który trochę
pracował za granicą i jak nikt znał się na rzeczy, przywiózł
z jakiegoś chyba Reichu zestaw bloczków Ytong
na europaletach pachnących świerczyną.
Nikt u nas wcześniej z tego nie budował, nie było u nas wtedy
jeszcze Europy, u podmurszałych płotów kwitły poniechane
sprzęty z poprzednich epok, pokruszone cegły,
stłuczone szkło i osty o kłujących pędach,
na dachach z eternitu i blachy falistej
siedziały mokre kawki, jaskółki i wróble,
po polach i podwórkach biegały dzikie psy
i brudne dzieci w krótkich, połatanych portkach.
Wielki świat was nawiedził, mówili sąsiedzi,
kiedy w ich oczach rosła równa warstwa nośna
przekładana spoiną białą jak szaleństwo.
Potem mojemu ojcu zabrakło pieniędzy, potem
mój ojciec umarł, a ja straciłem serce
i rozum. Od tamtej pory w niemal centralnym
punkcie wsi stoi niedokończony, pusty biały dom,
w którym w letnie wieczory chłopaki i dziewczyny
z najodleglejszych zakątków parafii i gminy
popijają piwo, palą papierosy i uprawiają seks.
Wielki świat mnie nawiedził, pomyślałem wtedy,
a ja do niego wpełzam
bez domu, rąk i ojca. Co ze mnie
za syn, co ze mnie za mężczyzna,
co ze mnie za człowiek.


Lament

Tu u nas nic nie kwitnie i nic nie żeruje
Szare niebo rozciera się na dachach domów
W porytej glebie płożą się ruiny chleba
Na spalonych wygonach usychają krowy

Tutaj nic się nie kończy i nic nie zaczyna
Ziemia pod paznokciami wystarcza za własność
Deszcz wyiskrza się z hukiem na blachotrapezach
Pod płotem żywe dzieci grzebią martwe psy

Psy są wilgne i brudne i śmierdzą w głąb nocy
Nocą przez uchylony lufcik pcha się ciemność
W ciemności sprzedajemy się sobie za bezcen
W ciemności w zimnych łóżkach wykuwamy obłęd

Śpiąc bez snów w miękkim szumie kanałów sportowych
Żeby równo z budzikiem wstać i oddać pracy
Swoje usta i ręce daremne i zbędne
Jak niczyje oklaski na pustych stadionach

Na śmierć Adama Zagajewskiego

Moje uprawy porastają perzem i pokrzywą, kiedy, zamiast opiewać
trupi świat szczelnie zamknięty w murach gotyckiej katedry
w Reims albo Fromborku, stoję po drugiej stronie ruchliwej ulicy
ze wzrokiem utkwionym w wysokich sterczynach, paląc papierosa
pod trzeciorzędnym barem o nazwie, która wykracza poza pańską, Adamie,
wrażliwość, petując do puszki po niedopitym piwie smakującym kwaśno
i chyba trochę gorzko.

Moje zwierzęta porastają liszaje i świerzb, kiedy ja, wyuczały
syn odrolnionego chłopa o korzeniach niewartych nawet splunięcia,
myślący, że Zagajewski to ten Stasiu Śrubka, stary rzeźbiarz
z Włocławka, o którym matka mówiła: wariat, ale dobry (do tej
pory wierzę, że Stasiu Śrubka to jedyny w świecie prawdziwy
Zagajewski), wpraszam się nagi do pańskich, Adamie, ogrodów,
i już nie mam wyjścia.

Moje ciało porasta opryszczka i trąd, kiedy słyszę, jak pańskie, panie
Adamie, wiersze wrzeszczą w moim kierunku ze świetlistej głębi dziejów,
jak wywołują mnie z dzikich odmętów kartek na mięso, fiatów mirafiori,
teleksów i raczkujących internetów, a ja, panie Adamie, przez całą tę
jasność chodzę i rozdeptuję ich utarte ścieżki butami uświnionymi
błotem i gównem, a potem, na skraju nocy, brudny, lecz szczęśliwy,
ląduję pod prysznicem i zmywam z siebie dzień.

Moje państwo z tektury i gnoju porastają języki ognia, kiedy, niosąc
kamienie na fundamenty domu (któremu, panie Adamie, nigdy nie będzie
dane wznieść się ponad pana, nawet jeśliby powstał niczym naród z kolan
z ruin innych, ładniejszych domów), potykam się o słońce, łamię kości
przodków i znikam w mroku czasu, cierpiąc tylko za siebie, podczas gdy
pan, im bardziej jest martwy, tym lepiej i sprawniej, tym piękniej i dokładniej
cierpi za miliony.

Moja ziemia nie rodzi, choć odchodzą jej wody, schnie na wiór
tak jak owoc o odjętych sokach, kiedy biorę na siebie jej spróchniały ciężar
i próbuję uczynić go lekkim, znośnym, a pan, Adamie, znajduje pociechę
w cudzym pięknie, którego nie umiem nazwać wspólnym pięknem,
i odwraca się tyłem, srając na to wszystko, wsiadając do pociągu
i jadąc do Lwowa, którego wcale nie ma, którego nie będzie,
którego przecież nigdy nie było.


Matczyzna

Kiedy stoję przy zgliszczach domu matek patrząc
na piszącego palcem w wilgotnym popiele
szczeniaka którym byłem zanim stąd wyszedłem
żeby wrócić do ruin by je obsobaczyć
lepką od śmierci gęstą od miłości kurwą
odwracam wzrok i wkładam ręce do kieszeni
lecz to nie moja kieszeń
a to nie moje ręce

Świniobicie

A teraz świniobicie: ciepła, żylna krew
na zgrudowanym śniegu.

A teraz inne zwierzę z petem w wąskich ustach
i nożem dzwonkiem w ręku.

A teraz zrób znak krzyża, zanim zjesz świeżonkę
ze sznytką na zakwasie.

A potem przyjdzie wiosna i wszystko, co martwe,
urodzi się na nowo.

Tomasz Dalasiński – Pięć wierszy
QR kod: Tomasz Dalasiński – Pięć wierszy