Tłuk

Tłuk, tłuk, tłuk… – rozlegało się w emiliowym pokoju. Niepokorne krzyki parapetu odzianego w glazurę z lat sześćdziesiątych zaatakowały uszy Emilii. Parapetowa glazura w kolorze pudrowego różu nie była w stanie usprawiedliwić hałasów. Może to ćma wijąca się w konwulsjach. Musiałaby mieć skrzydła ze stali – pomyślała Emilia. Inną opcją była starość, ni blada ni rumiana. Starość, która nosi tysiące barw i jeszcze więcej dźwięków. Jeszcze więcej krzyków paraliżujących emiliowe bębenki. Na starość hipisowskie wspomnienia rodzą nostalgię, a marzenia walczą o oddech. Niespełnione wizje o miłości, szaleństwie i pokoju domagają się płuc mięsistych, które pozwolą nieskrępowanym nadziejom narodzić się raz jeszcze. Chociaż nie, na starość jeszcze za wcześnie – szeptały emiliowe rajstopy domagające się dziś atencji właścicielki pogrążonej  w stanie inercji. Turkusowe rajstopy pyszniły się na kanapie opatulonej w koc bordo – potargany na amen. Opanowały go natrętne kuleczki o średnicy zbyt małej by je zmierzyć, zbyt dużej by zignorować. Zmarszczki Emilii również były zbyt skromne by odebrać jej atrakcyjność, zbyt wymowne by zapomnieć o emiliowym doświadczeniu, jakie zdobyła czołgając się po przekątnej z wybojami – tak opisałaby swój ponad półwieczny żywot.  Nadopiekuńczość Emilii wymierzona w meble materiałowe nie pozwalała szarym ścianom spać spokojnie, miarowo bez czarwonobarwnych zakłóceń. Kocowe bordo zaatakowało emiliowe kiszki śpiewem o owsiance z truskawkami. W odpowiedzi na sygnał wysłany prosto do trzewi, Emilia ruszyła ku zaspokojeniu, ruszyła ku kuchni. Była pusta, lecz zarazem pełna. Krzątało się tam dużo okruchów i resztek warzywnych pozujących na farfocle wełniane. Tak…emilkowa kuchnia to magiczny loch…Tu zgniły plaster ogórka podaje się za włóczkę swetrową, a zapleśniała marchew staje na przekór światu udając pietruszkę. Prawdopodobnie zawitało tu stado wygłodniałych kopytnych, owsiankowych nałogowców. Dla Emilii nie zostało już nic z wyjątkiem wegańskiego smalcu i kilkudniowej bułki, która swoją czerstwością nie była w stanie dorównać emiliowej skórze. Była dojrzała i pamiętliwa, była odważna i krzepka, nie zapomną o niej przechodnie, ani ci przypadkowi, ani tamci zdeterminowani, którzy nie troszcząc się o godzinę, czy inne kwestie przyziemne, zmierzali ku emiliowemu dekoltowi. Dosięgło go niewielu. Był to ponadszlachetny dekolt. Był cenniejszy od złota i innych przecenianych gnojków, którzy próbowali wtargnąć pod emiliową koszulę. Nie byli godni, nawet ćwierć-godni nie byli.

Stojąc boso, niezgrabnie otulona przez nocną koszulę pozującą na satynę, Emilia poczuła swąd samotności. Ona nie skoczy po płatki owsiane do osiedlowego sklepiku, nie odradzi naprzykrzania się kanapie kocem bordo, nie namówi Emilii na turkusowe rajstopy, w których porwałaby tłumy głodnych i przejedzonych, nie uciszy parapetu pokruszonego od środka. Ona jest wokół a Emilia wewnątrz, wtulona bezwolnie.


Dzień deszczowy

Deszcz piętrzył się niepokornie na obrzeżach miasta. Ona siedziała na niewygodnym drewnianym krześle zlizując czekoladę, która wydostała się na zewnętrzną stronę kubka. Poza nią i kubkiem, w kuchni nie mieściło się prawie nic. Stara lodówka o anorektycznym usposobieniu nieśmiało czaiła się w kącie. Kuchenka, nieco młodsza od z natury chłodnej koleżanki, miała charakter turystyczny. Pozostawała tylko szafka bez cienia osobowości i stolik nadgryziony przez korniki. To na nim lokatorka oparła dziś swoje filigranowe łokcie, to właśnie ten niepozorny drewniak dostąpił dzisiaj zaszczytu obcowania ze swoją panią. Jeszcze większej rozkoszy doświadczył kubek, w odcieniu przygaszonej czerwieni, niemalże zespolony z jej dłońmi. Uczucie ciepła i delikatności na zawsze pozostanie w jego jakże kruchej, ceramicznej pamięci. Kuchenne okno wydawało się monstrualne w stosunku do drobnej właścicielki. Strach pomyśleć do czego by doszło, gdyby zostało otwarte na oścież. Z rachunku prawdopodobieństwa wynika, że nawet gdyby w pomieszczeniu znajdowało się pięć równie filigranowych kobiet, wszystkim groziłaby niezasłużona śmierć w wyniku kolizji z wichurą jaka panoszyła się po ulicach.

Właścicielka kuchni, ubogiej w przedmioty godne zachwytu, posiadała niezwykle urokliwe włosy. Jeżeli coś na świecie zasługiwało na status bardziej kasztanowego od kasztanów we własnej osobie, to były one. Włosy wzbudzające i zarazem zaspokajające pragnienie ciepła. W przeciwieństwie do czekolady – niepokornej uciekinierki, włosowe ciepło miało oblicze ponadczasowe. Było silniejsze od wiatru i gradu, trwalsze od wszelkich kalendarzy.

Pomimo braku umówionej wizyty, musiała zmierzyć się z gościem, który terminarzowe ustalenia miał zwyczajowo w głębokim poważaniu – takie wrażenie odniosła bynajmniej właścicielka mieszkania stroniącego od intruzów. Był to pokaźnych rozmiarów szary mieszkaniec ulicy. W krzykliwie pomarańczowym dziobie trzymał poszarpany papierek. Ten tajemniczy list nadawał mu status dżentelmena z jakiś tam lat minionych, co skłoniło panią do otwarcia okna w rozmiarze XXL. Niepewnie wyciągnęła dłoń w kierunku przybysza nieprzystającego do wieku opanowanego przez pocztę elektroniczną. W tempie wyprzedzającym wszelkiego oka mgnienie, nieproszony gość opuścił parapet pozostawiając kubek, stolik i całą resztę skazaną na swoje mało elokwentne towarzystwo.  Po podłodze kiepsko naśladującej drewno, pałętała się rozmiękła karteczka. Podobno dawniej siedział na niej jakiś napis, który teraz stał się bezkształtną plamą tuszu.

A włosy Pani, niepodatne na roztopy ani kolizje, wciąż trwały…

Natalia Haczek – Proza
QR kod: Natalia Haczek – Proza