***

Kto widział Bruegla nie na papierze – w źrenicach
Do tej pory ma, drobniutkich figurek ślad:
Zastygły w płótnie, jak gdyby specjalnie,
By nowe oczy podążyły tropem ich,
I jak kijanki w krwioobiegu mogły żyć.
A gdy odbiorcę właściwego przyciągnie
Ów zimy magnes – do biegunów spiesznie
Podążą myśliwi, dzieciarnia na łyżwach i kilka srok.
Tu zauważalnie nudzić się zacznie
Holendra entuzjasta. I bez wizy
Szengeńskiej, małą ptaszynką się staje,
Która niezmiennie, wciąż na płótnie tkwi,
Starając się wylecieć przez prześwit
Pomiędzy pędzlem i pejzażem za oknem.


Verba

To nie rzeka łaskocze twe gardło
I nie cicho w twych żyłach krew mknie,
To słów dziki korowód co rano,
Nieustannie na herbarium schnie.

A gdy jak wielki nietoperz pełzniesz,
Na białej kartce chcąc zmieścić świat,
I wewnętrzne brzemię świadka pragniesz
Zrzucić, po sobie zostawiasz ślad.

Aby kruche, odwieczne verbarium
Niczym ciasto nasączyło się,
I żeby każda bestia w bestiarium
Bezkarnie mogła odwiedzić cię.


Rzeka Łybid

Gdzie cegła węzłowata, szorstka
Zostawiła w piasku ślad
Gdzie była niegdyś woda rwąca
Już zaznaczyła koła rdza

Gdzie Busowe Pole – słychać
Łysej Góry ciężki dech,
Gdzie wokoło wszystko wsysa
Wodnym wirem w otchłań Dniepr,

Płynie głuchym kolektorem
Łybid – rozrzedzona stal.
Ty dla siebie jesteś skarbem,
Skarbcem, domem, ucieczką w dal.

Nie żal duszy staroruskiej,
Szmeru, szeptu, zbędnych słów,
Rozbić się o wieczność w drzazgi,
Na Sławutycz głową w dół!


***

A pierwsze czego nauczyć się trzeba –
Iść miastem bezbłędnie, bo jesteś stąd.
Należy mity na zewnątrz wygrzebać
I zaokrąglić bólu każdy kąt,
Ciało rozpuścić ma się w chodzeniu
Jak kwiatek zwiewny, zapomnieć swój wiek.
By w miłość, do teraz ukrytą w cieniu,
Twój dziecięcy obserwator mógł zbiec.
Dzisiaj już grać i udawać nie trzeba,
Przecież jutro nie obudzisz się tu:
Twoje ulice na mapie nieba
Zbiegają się teraz ze wszystkich stron.


***

Gdy chód i wzrok wezmą cię w kleszcze,
Do sedna rzeczy dojdziesz wreszcie:
Potrzebny myślom jesteś ty.
Dziesięciolecia już czekały,
Gdy schodząc w dół po tej spirali,
Ty włożysz w ranę palce im.

A one palce – w twoją ranę.
Objęcia dziwne te, splątane.
Gorączka ciągle trawi was.
Przymioty swe porównujecie,
Od siebie wzajem się grzejecie,
Dopasowani tak, w sam raz.

Pochłonął ciebie świecy płomień,
I w Repiachowym Jarze strumień
Powietrzem, ziemią rozlał się.
Przez szpital przechodząc do chramu
Ty w piątą esencję się zamień,
Byś już nieswojo nie czuł się.

przełożyła Paulina Zięba

Natalia Belczenko – Pięć wierszy
QR kod: Natalia Belczenko – Pięć wierszy