Gdy błękitne niebo zasnuje się zmierzchem, w niepamięć, zdaje się, odchodzą dawne bogi i bożki ginącego świata. Lecz to tylko pozory. Nowy dzień jeszcze nie nadszedł i, póki ciemność spowija niebo, resztki starego dnia kryją się wciąż po chmurach, próbując odzyskać, co im zabrane, co skradzione i co zrabowane. Póki nowe słońce nie wstanie w blasku i chwale świtu, to stare słońce, może nie tak ruchliwe i żwawe, dyszy w środku nocy, pytając o swoje.

O takim właśnie zmierzchu Wiesław opuszczał swoje przesiąknięte tytoniowym smrodem mieszkanie, w którym pety uciekały z popielniczek jak zwierzęta z za ciasnych klatek i udawał się w stronę Żabki, jak gdyby nigdy nic. Jak gdyby nie towarzyszyła temu żadna specjalna i tajna misja. Jeszcze tylko zakręcał kurki z wodą, jeszcze tylko zakładał ciemne jak noc okulary i wdziewał przydługi prochowiec i już szykował się na zakupy jak na śmierć.

W windzie poprawiał siwe włosy, zaklepując nimi bijącą po oczach łysinę i brał z kieszeni prochowca służbowego smartfona.

Odblokowywał ekran.

Bezskutecznie uczył się na pamięć skomplikowanych ruchów palca od kropki do kropki, które przypisała mu centrala. Bez segregatora instrukcji nie potrafił odebrać choćby esemesa, a tych centrala wysyłała mnóstwo, każdy zakończony wiążącym na śmierć i życie poleceniem PO PRZECZYTANIU NATYCHMIASTOWO USUNĄĆ. Tym samym przysporzyli mu kolejnego kłopotu oraz wysiłku wertowania grubych stronic instrukcji. Ze sobą zabierał te najpotrzebniejsze. Miał ze sobą tę służącą odblokowaniu ekranu oraz tę opisującą procedurę płatności kartą oraz tę dotyczącą korzystania z Internetu. Ze wszystkich sił próbował wkuć je wszystkie, lecz praca w stresie, wiek i tytoniowe otępienie pozbawiły go umiejętności szybkiego przyswajania materiału, jaką obdarzeni byli ci młodsi, obsługujący w Żabkach, ludzie.

Nie wiedział, dlaczego zajmował się tym, czym się zajmował, ale wiedział, że cudzym bogom nie wolno służyć, zwłaszcza, że ostatnio wyrastają wszędzie jak grzyby po deszczu.

Wyszedł więc ze swojego zbudowanego za Gierka bloku, podgryzanego koloniami karaluchów nie mniej niż zębem czasu, i ruszył wolnym, na nic nie wskazującym krokiem, w stronę  oddalonej o dwieście metrów Żabki, którą na wyciągnięcie lornetki wiele razy widział i obserwował ze swojego okna. Teraz, był pewien, obsługiwała tam tlenione blondyna z paznokciami długimi jak popołudniowa zmiana i tłuścioch blondyn o twarzy kupidynka, który bez okularów nie widział nic, nawet kasowanych produktów. Wybrał ich nieprzypadkowo. Wybrał ich, bo wiedział, że niczego nie będą podejrzewać.

Obserwował ich przecież długo.

Gdy przeszedł przez próg, powitał go wesoły dźwięk dzwonka. Tak, pisano o nim legendy w instrukcjach. Dla Wiesława był on czymś całkiem nowym. Nie słyszał go nigdy wcześniej. Na szczęście nawet on nie obudził uwagi sprzedawców, utopionej w smartfonach. Zdążył zaobserwować to zjawisko na ulicach. Zdążył. Żył przecież długo.

Wszedł niezauważony i liczył, że niezauważony wyjdzie stąd na dwóch nogach. Zwykły zmęczony szarą codziennością klient, który udaje się do sklepu po chleb, wędlinę i ser żółty.

Koniecznie taki bez dziur.

Rozglądał się długo. Chodził w te i we w te, wiedząc, że balansuje na cienkiej nici odpowiedzialności. Jedna przebieżka za dużo i jego misja mogła zakończyć się fiaskiem. Ale nie mógł. Nie mógł się powstrzymać, gdy bogactwo półek kusiło jego wzrok kolorowymi opakowaniami. Wpadł w pułapkę, w labirynt, z którego mógł się już nie wydostać. Na szkoleniach ostrzegali przed ponętnością wroga. Nigdy nie wierzył, ale rozkazu noszenia przyciemnianych okularów usłuchał. Chroniły go dzielnie przed sztucznym światłem Żabek i smartfonów.

W końcu schwycił kilka produktów, które przewidywała instrukcja i zdecydowanym, choć wyćwiczonym, krokiem ruszył w stronę kasy. I oto miała dopełnić się chwila, a jego życie, dotąd smutne i bezcelowe, w końcu miało naznaczyć się śladem sukcesu. Jako pierwszy członek ugrupowania miał zainstalować aplikację Żabki. Zdawało się to niemożliwe jak lądowanie człowieka na Marsie.

– Dzień dobry! – Powiedział Wiesław, zgodnie z wytycznymi instrukcji, uprzejmym tonem nie wskazującym na żadną zażyłość, a potem położył artykuły na ladzie.

– Dzień dobry – Odpowiedziała blondyna za kasą i zabrała się za kasowanie produktów, zupełnie nie zainteresowana Wiesławem.

Jeszcze żaden człowiek nie był tego celu tak blisko, myślał Wiesław. Czekał. Czekał, aż zapyta. Czekał, bo ponoć zawsze pytają. Stał wsłuchany w milczenie blondyny, jak kiedyś dawno za uczniaka w szkolnej ławce, kiedy oczekiwał pytań blondyny-nauczycielki. Tamta znienacka rzucała w niego pytaniami, których zawsze miał dość i nigdy nie znał odpowiedzi, a teraz, gdy w końcu znał odpowiedź, bo przecież od dawna znał pytanie, blondyna-sprzedawczyni milczała. Milczała i chyba czekała, aż Wiesław sobie pójdzie, choć przecież Wiesław nie zapłacił jeszcze, a musiał zapłacić ze swoich, bo centrala biedowała nie mniej niż Wiesław. Blondyna natomiast wróciła wzrokiem do telefonu; pożegnalnego Do widzenia nie powiedziała chyba tylko przez grzeczność, żeby nie wyganiać Wiesława-klienta, który stał teraz bezczynnie z niespełnioną misją jak niespełnionym życiem tłukącym się głośnymi myślami w jego głowie. I choć Wiesław-klient miał już ruszyć zawiedziony w stronę drzwi, Wiesław-agent nie poddawał się. Centrala uczyła, żeby nigdy nie poddawać się wrogu, choć wróg na każdym froncie mógł morzyć zblazowaniem i biernością.

– A czy ja mógłbym tę słynną aplikację Żabki, co to się nią wszyscy zachwycają?

Blondyna spojrzała na Wiesława czujnym okiem. Takim okiem, które próbuje przeniknąć ludzką duszę, które zza czarnych bloczków kreskowego kodu, jakim dotychczas był dla niej Wiesław, próbuje zobaczyć żyjącego człowieka. Patrzy długo, a jej piwna tęczówka skanuje lepiej niż zielony laser czytnika. W końcu rozbłyska.

– Rysiek, zamykaj drzwi! Zdaje się, że mamy tu szczura!

I grubas pobiegł do drzwi, przekręcił klucz i, mimo zbliżającej się do drzwi klientki, wywiesił przed jej nosem tabliczkę INWENTARYZACJA. Potem zasłonił tekturą wszystkie szyby. Tleniona blondyna w tym czasie  okrążyła kasę i powaliła Wiesława jednym ciosem na ziemię. Na nic mu była trenowana przed lustrem garda. Ciemne jak noc okulary spadły Wiesławowi z nosa i Wiesław, obezwładniony podwójnie, pięścią i białym światłem lamp, leżał na zimnej kafelkowej podłodze, a blondyna owijała jego ręce taśmą. Wiesław dopiero po chwili ocknął się i odzyskał konturowe widzenie świata.

– Oddajcie mi, proszę, okulary. Ja nic nie widzę.

– Gadaj, śmieciu, dla kogo pracujesz?! Dla PEWEX–u?!

– Nic wam nie powiem.

– Dla GS–u?!

– Idźcie do diabła!

– A więc wszystko jasne. Można się było tego spodziewać. Pracujesz dla Społemu.

Zamilkł, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Mieli go. Mieli go na widelcu. Nie było sensu tego dłużej ukrywać. W takim momencie grube stronice instrukcji przewidywały przyznanie się bez oporu i grę na zwłokę. Wiesław wiedział, że tylko tak ocali życie.

– Jestem tylko szeregowym pracownikiem.

– A do Żabki przyszedłeś sobie, kurwa, na zakupy?

Wzrok całej trójki padł na skasowane produkty na ladzie. Przykrywka była dobra, ale nieskuteczna. Nie mieli wątpliwości, że był podstawiony, choć wciąż patrzyli na szynkę, ser i butelkę Coli przejęci. Jak na wymierzony publicznie policzek.

– Jebany Społemiarz. Masz za to zapłacić. Ja za ciebie nie wyłożę. – Powiedziała blondyna. – Płacą mi tu grosze!

– Pracuje się dla idei, nie dla pieniędzy – Dumnym głosem odpowiedział Wiesław.

– Więc umieraj za nią! – Odpowiedział grubas.

Podczas gdy Wiesław miotał się na krześle, próbując oswobodzić ręce, blondyna poszła na zaplecze. Po chwili wróciła dzierżąc w ręce gruby lniany sznur. Wiesław przełknął ślinę na myśl o sznurze, który przypominał mu znienawidzone za młodu lekcje wychowania fizycznego, gdzie bezskutecznie próbowano nauczyć go skakania na skakance, mimo jego szpotawych i krzywych kolan. A więc czekała go śmierć zdradziecka. Potrzebował chwili, żeby uporać się z tą myślą, która ciążyła mu teraz jak zaśmierdnięte tytoniowym dymem lata życia. Wszystkie trzy razy, kiedy uśmiechnął się, przemknęły mu przez głowę. Dla tych trzech momentów miał jeszcze, po co żyć.

– Czy przed śmiercią mogę wypalić ostatniego papierosa?

– Tutaj jest zakaz palenia!

– To chociaż ostatnia butelka wódki?

– Zakaz spożywania wyrobów alkoholowych!

– Ostatni telefon do żony?

Blondyna i grubas spojrzeli po sobie. W tej chwili na ich twarzach toczył się moralny konflikt, mieć litość, czy nie. Zastanawiali się długo. Na koniec pokiwali przyzwalająco głową. Ich oczy poza otępieniem zdawały się mówić: „rozumiem”. Miesiące pracy w Żabce nie pozbawiły ich duszy.

– Niech będzie.

– Telefon mam w płaszczu.

– Kto nosi telefon w płaszczu? – powiedziała blondyna. A potem sięgnęła do wewnętrznej kieszeni jego prochowca i podała mu komórkę.

– Potrzebuję okularów.

– Jak mój dziadek, jebany roszczeniowiec. – powiedział grubas, ale schylił się, pokazując trochę brzucha, po okulary, które wsunął Wiesławowi na nos. Oczy Wiesława znów zasnuły się ciemną nocą. Nocą, która ukrywa przed rozmówcą przebiegłość źrenic.

– Nie wiem, jak go odblokować. Musicie mi podać instrukcję z kieszeni.

– Co ty kombinujesz, społemiarzu?

– Nic. Ja naprawdę…

– Dobra, Elka, mój dziadek też tak ma. Weź tę instrukcję i odblokuj mu ten jebany telefon. Miejmy to za sobą.

Tak też się stało i ten przeklęty smartfon wylądował w związanych rękach Wiesława. Naprawdę, nie pamiętał, jak opróżnić skrzynkę odbiorczą, albo jak zainstalować nową aplikację. W zasadzie bez instrukcji był całkowicie niegroźny, ale jedną instrukcję znał na pamięć bezbłędnie. Zanim ktokolwiek zdążył go powstrzymać wklepał alarmowy numer i zadzwonił. Numer pamiętał. Był krótki. W końcu stacjonarny. Zdążył puścić jeden sygnał, ale to wystarczyło. Wystarczyło, żeby centrala wiedziała. Wystarczyło, żeby zjawili się tu i zrobili porządek.

– Rysiek, kurwa, on nie ma obrączki!

I Rysiek jednym strzałem pulchnej dłoni wytrącił telefon z ręki Wiesława. Smartfon poleciał w stronę chińskich zupek. Blondyna sięgnęła po niego i szybko nacisnęła czerwoną słuchawkę. Wiesław dziwił się sobie, jak szybko. Zdążył jednak. Usłyszał dokładnie jeden sygnał. A co najważniejsze Rysiek i blondyna też go usłyszeli. Momentalnie na ich, pokrytych pryszczami, twarzach wyprysnęła panika.

– Gińcie w bólu, żabolągi! – Wykrzyknął Wiesław.

Było to zresztą słowo używane w oficjalnej korespondencji, które Wiesław przyswoił sobie lepiej niż skomplikowane instrukcje. Twarze kasjerów zzieleniały do koloru uniformów. Dalej sprawa potoczyła się szybko. Nawet nie zdążyli zarzucić grubego sznura na szyję Wiesława, a już usłyszeli kamień jak grom tłukący szybę, przez którą przedzierali się zamaskowani agenci Społemu. Czerwone kamizelki zasypały teraz market. Zanim Wiesław zdążył cokolwiek zrobić, dwójka kasjerów leżała już znokautowana na podłodze, a taśma krępująca ruchy Wiesława niemal magicznie odpadła od jego ciała. Wiesław celebrowałby wolność długim i siarczystym splunięciem na  ciała agentów Żabki, ale drogę do tego czynu zagrodził mu dowódca, który smutnym głosem zwrócił się do Wiesława.

– No nic. Zakładaliśmy taki scenariusz… następnym razem się uda.

Wiesław przełknął te słowa z goryczą. Porażka dziś, nie wróżyła mu żadnego awansu jutro. Zanim jednak zdążył opowiedzieć o wszystkim przepraszalno-błagalnym tonem, dowódca powiedział z nieskrywaną drwiną:

– Biedny grubas. Jego dziadek pracuje dla nas.

Nie wiedząc, co odpowiedzieć, Wiesław wybąknął tylko:

– Dobrze, że to koniec zmiany. Nie myśleli już trzeźwo.

Potem Wiesław spojrzał w stronę regałów z alkoholem i kolorowych paczek papierosów. Wszedł za ladę i sięgnął po dwie butelki Finlandii i paczkę czerwonych Marlboro. Dowódca pokiwał z uznaniem głową.

– Myślisz, że nic nie powiedzą? – zapytał Wiesław nieco odważniej

– Wylaliśmy na ich uniformy dwie setki wiśniówki i butelki schowaliśmy im w kieszeniach. Mamy podstawionego świadka, który powie, że byli pijani. Inny świadek zezna, że widział dresiarzy, którzy tłuką szybę i uciekają z kilkoma butelkami alkoholu. Jesteś bezpieczny. Jutro zmienisz dzielnice.

– Czyli możemy już stąd iść?

– Tak. Nie marnujmy czasu.

Potem dowódca spojrzał na trzymane przez Wiesława butelki i sam przechylił się za ladę i sięgnął po swój łup. Uśmiechnął się szeroko. Ich prochowce miały głębokie kieszenie.

– To dla szwagra. Sprzedał stary samochód.

Wiesław pokiwał głową. Na odchodnym wziął podane przez dowódcę pudełko i schował je pod pazuchę. Wewnątrz znajdowały się nagrania z kamer. Potem wyszedł ze sklepu i ruszył w noc. Momentalnie pochłonął go zmierzch.

Michał Krysiak – Zmierzch bogów
QR kod: Michał Krysiak – Zmierzch bogów