28.05.2021

Ojcu

Jak daleko pada lawina od gór?
Gdzieś za granicą wiecznej zmarzliny, ktoś urodził kamień.
Ten rósł przez eony, aż w końcu jednym ruchem tektonicznym,
wypiętrzył się aż po sklepienie nieba.
Pociemniało, pojawił się pierwszy błysk a potem odgłos gromu.
Trzeba zawsze liczyć sekundy pomiędzy.
Wtedy wiesz, jak jest blisko i czy wystarczy ci czasu,
żeby się schować.
Choć jesteś kamieniem, gdzie miałbyś uciec?
Tkwisz zatem po szyję w piasku. W glinie.
Słońce pada na ciebie prostopadle, topi,
Dopóki nie zmienisz się w magmę.


Astro

Czerń, której nie potrafisz sobie nawet wyobrazić,
wpadająca wręcz w granat – trotyl.
Gdzieniegdzie plamki, jak promień. Jak piegi na twojej twarzy.

Byliśmy świadkami powstawania planet i galaktyk,
choć zmarli już wszyscy, którzy mogliby to poświadczyć.
Przynajmniej większość.

Gdzieś w oddali tli się – to oszukuje nas wzrok –
przebłysk wypalającej się gwiazdy.
Zbliża się z cichnącą prędkością, jakby to ona sprawiała,
że dźwięki stają się kalekie, a potem? Jakby ich nigdy nie było.

Niemal już czuję szorstkość na skórze,
piasek i pył, z którego pleciesz swój warkocz.
Skalne podłoże, twardsze niż granit. Niż marmur i kora
porastająca kratery.

Jeszcze tylko eon, dwa.

Jeszcze łudzę się przekonaniem, że miniesz nas o włos.
Że gdybyśmy wszyscy naraz wstrzymali oddech,
a potem uwolnili go w jednej chwili – to wystarczy.

To nic, że wszyscy oznacza: dwoje.

Przecinasz horyzont, aż w końcu zawadzasz o błękit
i biel. A potem otwierasz oko.

Byliśmy świadkami powstawania galaktyk, pamiętasz?
Choć zmarli już wszyscy którzy mogliby to poświadczyć,
łącznie z nami.

Kto zatem opowie o nas – Ona?


Myszka

Jesteś najlepszym, co nie spotkało mnie w życiu.

Bo gdybyśmy dajmy na to zbudowali dom, niech będzie, że z kart,
tektury – pewnie by spłonął, kiedy odpalałbym papierosa,
a potem zapomniał go zgasić o ziemię, przydepnąć – i usnął.
Opiekł by mnie piasek zebrany wokół, ściął się w szkło,
a dom zbudowany w ten sposób pękłby pod czyimś butem.
Pod butem kogoś, kto nie zapomniał przydepnąć.

Jesteś najlepszym, co spotkało kogoś innego.

Ja co najwyżej mogę być tą kartką, tekturą.
Trzymać cię z dala od ognia i iskier, a kiedy trzeba – być wsparciem,
niechby tak kruchym, jak ten piasek, którym gasisz pożary,
choć te rozchodzą się jak kręgi na wodzie.
Pulsują w cieniu jak zajączek ze światła a my jak te dzieci… Jak ćmy.

I chociaż sparzymy sobie czasem palce, dłonie,
to jednak uda się czasem ogrzać je otuchą.
Jesteś najlepszym, co mnie nie spotkało.

I wzajemnie.

Z cyklu: Karma


Piaskienie

To już nie oddech, lecz świst – rzężenie –
ząb o ząb, pomiędzy nimi kamień średnicy ucha od igieł.
Pustynie drobniutkich głazów, a na każdym tańczy piaskień.
Szybszy niż światło, niż dźwięk – osuwisko, jak ściany wydm
piętrami sięgające niemal pod sklepienie.
Niegdyś musiał wyrastać stąd sad, wzgórza ozdobne w kwitnący aksamit,
gdzie okiem sięgnąć kwiatostan i mgiełka nektaru. Aż zsechł.
Wsiąka teraz pod paznokcie i powieki, kalecząc tkankę. Do szkliwa.
Tak, że jedyne co jeszcze mogę dostrzec, to ty na skraju skarpy.

Uśmiechasz się szelestem, jak wiatr który zrodził zadrę.
Poszarpał mi płaszcz, więc nic nie chroni skóry, nie tłamsi.
Mogę rozpłynąć się w twoich nieboskłonach, deszczu,
tracisz wilgoć przy samej ziemi i parujesz w górę tworząc chmurę piasku.
Ta nabiera prędkości, nażarta jakby szaleju.
Owiewa cię, a ja nie mogę już dłużej na to patrzeć więc znikam.
Kwitnę pod warstwami nabierając szlifu, zamieniając się w różę pustyni.

Z cyklu: Gwiazdozbiór

Marcin Lenartowicz – Cztery wiersze
QR kod: Marcin Lenartowicz – Cztery wiersze