nasze chwile

żonie Grażynie Szczeblewskiej

nieraz
byliśmy niczym z wyciętych drzew las
milczący
lub
wyznania miłosne mówione
przez kogoś innego
czekające na świt
na obrzeżach nocy się czający

jak orzeł
co w gnieździe jaskółki zagościł
czy szarak
goniący stada myśliwskich psów

zostaną też puste ławki w parku
gdzie razem siedzieliśmy
gdy
wiatr czyścił aleję z liści
na których było tyle naszych pięknych
słów

staniemy się wszystkim
nie zwiędniemy
zostaniemy
razem z naszym ślubnym bukietem
ciągle pachnącym
i tym dawnym porankiem
o brzasku do nas radośnie biegnącym

będziemy
może
jak nieruchoma chorągiewka
na porywistym wietrze
czy niechciana przez biednych
wypchana srebrnikami sakiewka

w czasie ostatniej burzy
ty jakby nie byłaś sobą
i zasłaniając się przed wiatrem
staliśmy odwróceni plecami
a później
w strugach deszczu byliśmy znowu
jak jedność
która nad ranem
nie
odchodzi różnymi drogami


firanka

Bożence
kelnerce kawiarni Bursztynowa

każdego wieczoru
próbował odejść w przeszłość

o zmroku
szedł na spacer w stronę lasu
tam
w ciemnościach łatwiej odszukiwał
tęsknoty
w ręku trzymał zawsze smycz psa
który
szczekał kiedyś na czarne
przebiegające przed nim i za nim
koty

wczoraj przedwczoraj ostatnie lata
to była
jego teraźniejszość
rozlewająca się za plecami jak mleko
z dziurawego dzbanka

jesienią
przed każdą nocą szedł nad potok
gdzie często tkwiła mgła
gęsta
zasłaniająca wszystko co dawne
jak
w niedomkniętym oknie firanka

z początkiem listopada
gdy
zbliżał się dzień urodzin
stał całe dnie przed domem

patrzył
jak drzewa gięły się w podmuchach
wiatru
jakby
las za chwilę miał runąć

ptaki w ciemnościach gubiły drogę
błądziły
do gniazd
nie mogły dofrunąć

każdy dzień był ciemny
jakby nie miał poranka
zasłaniał
wszystko na co od dawna czekał
szczelnie
jak
w niedomkniętym oknie firanka

w samotne urodziny 2019 r.


kasztany

każdego roku późnym latem
na skwerku obok domu dziecka
listy do matki pisałem

wspominałem kolegów
i naszą przyszłość
jak odchodziliśmy różnymi ścieżkami

nieraz wstecz zerkałem
jak w puste obrazy

wszystko
co wysłałem matce odsyłano mi z powrotem
większość
jeszcze przed naklejeniem znaczka

niektóre przesyłki wracały po kilka razy

na słowa od niej w każdą noc czekałem
nieraz sam pisałem jej listy do mnie
wtedy
czekanie czekaniem zamazywałem

nieraz widziałem matkę
zbierającą kasztany na klej
ona
zakrywała wtedy twarz powieką
wstydliwie
szczelnie jak chustką

kilka razy biegłem do niej
lub za nią
zawsze jednak na ścieżce
był tylko jej cień
okryty ciemną głuchą pustką

często
z pożółkłych liści brzozy i dębu
próbowałem wykreować portret matki

nie mogłem go jednak stworzyć
bo
zabierała mi wszystko z oczu noc
lub rozmywał się on w deszczu
i był wtedy jak jej listy
zaklejone klejem z kasztanów
których
nigdy nie udało mi się otworzyć

odchodząc
patrzyłem wtedy na kasztany
jak
niektóre za matką się turlały
a
inne przed nocą i przede mną
w rozpęknięte łupiny się cicho
wsuwały

obok domu dziecka
gdzie wychowywała się moja
krewna po Powstaniu Warszawskim

Jerzy Marciniak – Trzy wiersze
QR kod: Jerzy Marciniak – Trzy wiersze