ciało usypane z miękkich sekund wielośnieżnych i ciemne w nim źródło z łuku świtu zerwaną cienia nitką jaskółczych korzeni przetkane w naczynia refleksydry brzegów nurtem przepięknięć zarzewie czarnych łez rozpatrzonych w melodyjny horyzont w rozczytaną na ściegi źrenicę mglistym węglem rozwidzeń nasyconą i spoiną chłodu ostrzy wszsytkich kropli wieczne gdy palce na obmycie kwiatem nieuchwyceń świerzych opieram w nim i usta moje kołyszą cień pod jego kamieniem


[a la folies d’espagne]
pod twą obronę mój embrion wyrasta przezroczysta matko dźwigająca miasto
w białej foliówce mięsa bloki szare z wanien prezbiteriów w łona prosektoriów
jeszcze raz zrób mi dobrze, lateksem daj po wierzchu
siostro szelestna, ty co przytulasz, poronione kwiaty
rozpięta zastąpisz podstępne powietrza umęczone tlenem impregnujesz ciało
rozrywał cię będę całkiem codzień nową przeszczepiony twojej taśmie nieskończonej


szczeniak syn ławki zapił ze stożka opuszczenia piosenkę hamulcową gdy o obręcz przywiązania skamle przywiązana szczęka smycz przywykła o gardło jego odejść łaknie i pije łkanie alikwotami przeczekań, ułożony dobrze przez drzwi stopu czerwone i dwa razy dziennie ulgi zieleni szuka w którą stronę krótkiej więzi ma skręcić aby dojść do siebie po tym obcym zapachu bez wyraźnej dłoni


zasnęła nieświadoma jak głęboka tu ciemność i gdy organy bezwładności snów jej robią przeszukanie szarpią gdzie to masz gdzie ona je zaciska w gardle jak pięść próbuje przebić przez oddech kiedy odarta tapeta pomija protokół jak łamią jej paraliż dreszczem wykręconym z zimnych odcisków choć nie zdjęła nawet wszystkich oczekiwań a już wchodzi w nią światło i rozwiera spokój którego nie będzie w stanie dobudzić


gdzie wielu szczęka zębami jak noże także dzieli i układa czas na podpałkę pod głowy niemowląt i noży przybywa jak paliw pod osłoną nocy przeciwpożarowych narodzony w świecie tak bezwartościowy nowy rok nie dziedziczy słów uzasadnienia dla ubytków w organizmie musi składać wszystkie okrągłe substancje na konto bowiem apetyt martwych nie zna granic a dogodne warunki kredytu jak głodne zwierzęta potrafią cierpliwie skracać dystans zanim to co trzymało się ciała stałego odejdzie na następną kadencję niewierzytelności zostawiając puste listy słów do uniewinnienia gdy wielu szczęka zębami jak noże także dzieli i układa czas na podpałkę pod głowy


wbity o głos od raju warkocz silnika przeciąga szalki uszu coraz trudniejsze do zrównoważenia pod mowę dzieci zwierząt i niemowląt szukających ukojenia u wezgłowia fal cierpień wstających codzień niestrudzenie pod ścianą współistnień podtrzymują to szaleństwo równoważne bogu na granicy bez matki na granicy bez płaczu


wczoraj styczeń uderzony w serce nie przeżył na szronie wargi więdły co pisał kruchy oddech nazajutrz światła naszego powszedniego kagańce przeliczne przybiegły przekazać wyrazy i ponoć miłość nie stawiła się znów na przesłuchanie zagubiona w pokoleniu własnych karykatur patrzyła jak ścięta zeszłoroczna prawda jeszcze nie odrosła póki my tu jemy co nam przecinają tuż po urodzeniu by upuszczać bankom dywidendy nie zagoi tak wstydliwa i zaszczuta wcaleniekomunia plastrem czerwonym do bezbarwnych sumień


cisza nocna ogłuszona powietrzem o zbyt wielu krawędziach publicznych ma dwie spacje wypatrujące domyślnych uczuleń uniesionych w oczywiste kieszenie opustoszarych wywiązanych ze wspomnień zapalenia przychodzą im wolno brzegiem dzwonka na ekran co jeszcze podgrzewa co niebu nie przywraca wrzenia z wydmy bezsenności dalekiej od warg bezbrzeżnych gdzie się podziewa istota z dłoni i twarzy mięknącej i światła w pokoju dwuosobowym przeciętna wiadomość podnosi szczupłe zakończenia do zmarszczonych płatków zwiędła z wielu najwyższych niebios zwolniona z wielu najcięższych przebłysków


sklepowe rano świeże tylko w systemie otwartości plastry ostemplowane kodem urazu zanosimy do najwytrwalszych spośród czytelników i kamer na konfiskatę resztek statystyki gdzie prywatny kasjer z ramienia instytucji zdziera papier za importowane złamania za niezbędne zarastań powstrzymanie żołądków odroczenie zabliźnień i zapakowanie w czystości mały zamęt a potem zawczasu zmieleni leżymy jak ten cynamon domknięci szczelnie na zapachy limitowanej chemii niemieckiej


bezdomne serca jak algorytm do czyszczenia klatek schodowych zapisane w pamięci bez adresu bez dostępu do rodzinnych wspomnień ta pamięć wycieka z twarzy szorującej o ludzkość z ludzi kamiennych podmurówki wszelkich dobrobytów san francisco paryż londyn warszawa od lat dwustu resztą z dzielenia człowieka przez cudzysłów pęcznieje obroża długu pod niebem jakiego się nie da wyłączyć gdy kwiat niejadalny pór roku kwiat ostrzegawczy w tym miejscu gdzie pilnują byś nie miał dachu nad głową i bóg zapłać wam dzieckiem na raty świętych kredytów we wszystkich zaciągane językach w jakich słowo jubileusz zblakłe przed czarnym bazaltem z Rosetty i nieważkie w skutek naszych znieważeń


nasza iteracja przecięć wywiędła na chwilach przypadkowych powiązań oddechów wydłubana z widoków na turystyczne atrapy historii zapisana na programy o gładkich pętlach obiektywnej składni i przymusowym erotyzmie powtórzeń prowadzona za język symboli maszynowych wywiędły na chwilach przyciętych beztrosko jak twarze wklejane do albumów z atrapami prywatnych historii o snach gładkich zapętlonych języków w erotycznych cudzysłowach kajdanek odtwarza właściwą odpowiedź i podawanie słów uśmierza tylko na czas przeszły ten chroniczny nieuleczalny brak złudzeń


upuściłem dotyk niezgrabnie miedzy słowa i jak ławica pierzchły zostawiając gładkie drżenie w mikrociele zamknięte zaczynało obracać tobą serce jakby smyczek słońca wślizgiwał powietrzu ciepły niepokój kropli przez licea listków ciężkozielonych zdających rezonans z ciepłych dłoni lata osierocone części tamtego świata we mnie nie miały z sobą nic dobrego pod ustami mocno wybranymi na wiatr przyszłaś do mnie w strunę białego prześcieradła chociaż trudne było zrywanie niedojrzałych gruszek i łatwo było mieć najgłupsze niedopowiedzenia leżąc między sobą w tarczy świata odwracaliśmy się od myśli naszych o wklęsłe wzajmnie oddechy gdy uprawiałaś we mnie ogród gwiazd pękających w koronach o wszystkich oczach rozbitych na ciemność na echa czerwieni wywróconych wypływała białą kroplą iskra zaślepienia


kwietniowe białe kromki brzózek pełne zielonego masła i rączy poranek wybija szkliste krople z oka słonecznej cytryny a ja znów zadziwiony jakim złem najlichszym pospolitym i nieskutecznym źle powstrzymującym od życia jest poezja niczym wątły rozsądek u ludzi ogrodzonych biedą pod wysokim zziębnięciem ledwo trzyma nas z dala od nieustannych pochopnych wakacji chociaż mamy cały czas na świecie by nosić go w torbie jak Beckett swój Browning gdy wciąż wojewódzka i miejska biblioteka publiczna nie zezwala ani na Celana ani na Amichaja ani na Mangera mamy każde lato by wyśpiewać wszystkie rzewne piosenki różom aż raczą uronić kilka gorących miękkich czerwonych gilotyn na kark temu spróchniałemu miastu


może spóźniona przyjdzie znów deszczem wskazówki rozplątawszy z ubrań w godzinę dłoni zejściem po ciepłych wolnych schodach zepchnięta w oceanu kąt z klifów zapomniała i ze stron nagrzanych cała znajdzie słońcem przystań pod luźny żagiel przekładu dla jedwabnych szkwałów zatrzymań w zawahania i tu się zerwie gdzie łódź o dno dotyka i pod opuszki podchodzą piranie


zawijam do Virginii Woolf jak w szalik o sześciu twarzach i jednej gładkiej pustynnej skórze rzeczy wszystkich przebiegłej przez plecy każdego kamienia składający kompozycję fal z aranżacji fragmentów domina gdy wyczesuje przędzę na studium morza ze wspólnego płynnego wahadła zahaczonego o absurd pulsu i sklepienia myśli wydzierganych z kawałków oddechu z włókien przerażenia sklejanych pęknięciami twarzy w ogrodach międzycieni zrośniętych w zaskończenia w uśmiechy wielu imiesłowów zagjętych origami westchnień ze snów płaskich wielu bolesnych ścieżek zadbanych do przezroczy z ciał wiele do nich odpowiedzi z ugryzień wilczej wełny przekłutej na niszę cierpliwie gromadzonych zagłębień oddechu samoskropleń aureolą nad zmierzwionym archaniołem próżni jak gniazdo ust wypełnione synchronicznym szczebiotliwym łaknieniem morze pieśni jakiej nie obejdziesz i zawsze będzie tutaj swoją neurologią wywracaną na wierzch ku tobie ku tobie ku tobie


na rogu niedojrzałości czekają kradzione pocałunki przetrząsające torebki ciał szuflad i kieszenie odwzajemnione przeczuciem braku żaru poddawane chłodnym rachunkom kolacje których nie stać na urlop nawet na ulicy w klubie powiązane przysięgą mówiących autobusów rozcięte o szkło butelek rozbite o drzwi jak pięść szarpiące ludzi przywiązanych do życia za okrzyki odrodzeń przyjmowanych pospiesznie w marketach i uczucia nieodczytane na jakie nawet niepełnoletnia samotność nie powinna odpisywać bez zastanowienia


nastawienie pralki zgłasza brak wątpliwości ciemnego automatu o jasnych zasadach w instrukcjach asceptyczna tak się kręci i wyżyma moją brudną wodę nierdzewna samsara nie skażona zawahaniem kwietnozapachowa agitacja powłok z wełny dziewiczej i wątków akrylu i syzyficzny ascent do wysokich obrotów od których wibruje po kafelkach szczelnie zaciśnięta a to najważniejsze łatwo się zamyka i nawet w pewnych krajach azjii pewne wariatki wierzą że posiada duszę


w językach światów tyle jeszcze miejsc gdzie wejście grozi śmiercią lub gorzej ciało nigdy nie odkryte z nadzieją by odrosło w dłonie i usta lento lentissimo a placere kołderkami czułości nigdy dwa razy zdaniem tym samym nie zwiedzane lasy zbyt święte dla bogów gdzie miłość trzeba nosić pod kurtką by w cudzym mieszkaniu planować nią jabłka


choć do głaskania podkładałeś głowę wiedziałem że nie można ci ufać bo jak wszyscy kiedyś i ty piłeś z tej kałuży bezwzględnej podłości zwierząt chorych na beton którym wszystko co pozostaje to tak ocierać się o wrogów przeciągając to szczęście jak nieświeżą ostrość w gardle zaschłym od niewyrażalnych unerwień


bezsenność bloków oddechem zatęchłych różańców uchylonych okien w zimne szczęki osiedla zakleszczyła świergot odwinięty z ptasiego serduszka krótką wstążką wyrzuconą w czarną taflę miasta i obce inaczej wszystko takie porażone prądem spod zwrotnika przewidzeń przesłyszeń


teoria względności w swym wymiarze ogólnym tym różni się od szczególnej że brak w niej miejsca dla próżni absolutnej i tu przychodzi z pomocą drugi człowiek którego natura jest giętka ale nie gdy trzeba obudzić się rano i założyć obóz w ostatnich czasach ostatnich czasowników wszyscy dysponują wiedzą o nieistnieniu świata bez praw których natura jest giętką ale nie gdy rozkruszyć trzeba nas o każdy wyszczekany piksel tego nieba


już nie zasnę po tym jak zerwałem bogu myśli i wylazł ośmioręki anioł cierpliwie układać od nowa lepkie psalmy sprężyste z nocą je przeżuwając i nad głową mi wygryzał z minut kurzu kołyskę dla zmierzchu a przecież to ów zmierzch nas wciąż przędzie w obrocie trybów niebieskich i to jego wspomnienia będą nas i naszych bogów nieść babim latem hipotetycznych jak ziemię ściskającą za korzenie cały ten urojony krajobraz


światła w gorzkich kiełkach lodu dziubków chłodnych piskląt szarpią mój oddech świergotaniem źrenic po tafli poranka skokami nieświadomych kamieni w aleje próżni wloką snów nieotwarte listy o przecinek spacja spacja kolejny przecinek w lewiej ręce mrówki nic nie piszą na bezwładny archiwalny nichwilizm do świtu upchniętego w okienny segregator aż odemknął nagle brzozowym serwetkom oczka rozczochrane anemiczną prozą spomiędzy żeber obwisłych wypłakują w ścięte trawniki partytur altówki pauz bursztynowych schodkami półglisand w ścianę bloku siną podduszoną asfaltową stułą kiedy słońca odłamki już podcinają pęcinę siwemu źrebięciu porannego nieba, poranione rozgrzebało mrowiska oddechów kaszlące czkają po przystankach i bulgocą ropnie cylindrów autobusów i języki ścian drętwieją ukruszone z kroków i cierpną od łusek utłuczonych z ogona ciężarówki więc zaciskam na to sznurówki wierszy zziębniętych główkując jak się stąd odpisać i przetrząsam portfel w nadziei że może uzbiera się na deszcz chociaż tak z dziesięć lat ciężkiego z nieba westchnienia

Piotr Salomon – Wiersze
QR kod: Piotr Salomon – Wiersze