To nie był dobry czas

Bo kim mogliśmy być? Smakiem i zapachem papierówki
pod drzewem lipca, oczami wyobraźni, dla Redenów nikim
bardziej, scalonym układem kiedyś w przyszłości, z tą samą
przyrodą na wyciągnięcie ręki, co splecie się jak dym i mgła,
wątek i osnowa – w pustych mauzoleach wiatr traci oddech

Niepewna jest przyszłość, hrabio: kres w gorączce i nicości,
w samotności i saunie, gdy koniec czasu wegetacji i zima
za oknem nóż na kamieniu ostrzy, jak para i elektryczność
jest motywem miłosnym i podwójnym, jak zakup kapelusza
czarodzieja epizodem i wielkim świętem – dniem łabędzia

Rozsypana w puzzlach, bo jeśli jesteś katolikiem, wojna ci
nie posłuży: poezja, Silesia, historie układają się w historię,
zmysły są radarem i łowią w bezmiarze nieba, a niebo jest
w inwersji i lustrze spraw: nie światło nas pokonało, dlatego
nici ze zdjęć i dowodów, że byliśmy: Szwedzi pod miastem

Dłonie na twoich piersiach, za oknem ciemne legendy,
spijane z ust: bardziej pasuje do ciebie srebro czy złoto?
Lato jest szybowcem nad miastem, w lesie wcześniej
zaczyna się północ: wierząca lub nie, na jaki grzech,
na co mi ty, a jeśli na dobre i złe, na teraz i zawsze?


Kto raz wyrusza

Do zdjęć nie uśmiechasz się od dawna i tych,
co nie kochasz, liczysz podwójnie za umarłych
Zanim się skryjesz pod kocem zimowego smogu
lub wierszem gęstym, że nie wystarcza oddechu
i wszystkie kardiografy kapitulują przed spokojem

Na mapie światła zostaje tysiąc ciemnych miejsc,
gdzie mak sieją do zachodu i w chłodnej precyzji
kelnerzy ze sztućców odczytują nam wróżbę nocy
Otwierają się rajskie wrota i jesteśmy spotkaniem
noża z widelcem, łyżeczki z talerzykiem, kieliszków

W noc, kiedy się całowaliśmy, w mieście ustawiano
choinki, na prześwietlonych kliszach wystaw rosły
prezenty i święta pęczniały jak brzuchy ciężarnych
Poranek za porankiem wygrywał nam melodyjki
z pozytywki i nie było za nas nigdy większej ceny


Śląsk dla nagle nieobecnej

Nie mam ochoty na romans, ktoś rzucił lekko,
a świat płonął od niechcenia, w sercu szybciej
dojrzewały zboża i w piecu lipca na wieczność
ślubowali kochankowie o chlebowym oddechu

Puszczały mięśnie, rosły włosy i tętniła krew,
czyją perłą w koronie jesteś, gdy lato mija?
Góry i kościoły, zamki i rzeki rozpuszczą się
na nitce opowieści, w godzinie śmierci: amen

Bo wiersz przychodzi w formie skończonej jak ty,
i zmierza od incipitu do puenty, by nie zwariować,
piszę świat bez ciebie: bez końca i bez początku


Nie będzie oszczędzone

Niebo nad Karkonoszami, miękkie światło wieczoru:
fotografujemy się jak turyści, aparat sam robi zdjęcia,
zmieniamy pozy i jesteśmy w śmierci naszej amen

Nikogo nie chcę poznawać, dusza jest obitym jabłkiem:
zjawiasz się sklejona z okruchów porcelany, tak krucha,
że nie pojechałbym z tobą w podróż i został na zawsze

Nie wiedząc, jak ułoży się wszystko: gdy jesteś szansą,
ktoś staje się pewnością i gorzkim migdałem dojrzewa
historia czule spleciona, zanim zniknie w ciemności


Południe, albo trochę później

Pierwsza kropla dorzecza Dunaju albo wina:
Bałkany na widnokręgu, tutaj Ziemia Kłodzka,
co nie dzieli losu Śląska, jest dziedziną osobną,
po stokroć twoją, gdy szukam własnego słowa

Tak pasuje w podróży jak sfatygowany notatnik,
w którym od lat nie zapisałem ani linijki: głucha,
stara wieś nad strumieniem, gdy mija południe,
a pod sklepem opróżnia się dźwięczne butelki

W rytmie largo wije się taśma szosy, donikąd
niesie łotrzykowską nicość i tylko pustkę znaczy
w sepii: jesteśmy wciąż tutaj i nigdzie od dawna,
nucąc bez słów piosenkę wolno odchodzących


Co się zaczęło pod chmurami

Mieliśmy rowery i byliśmy zbyt młodzi, buzowało
w nas miasto, telepały się błotniki na kocich łbach,
gdy docieraliśmy do serca, w fontannie Neptuna
na rynku nasze odbicia i nad wieżą ratusza pełnia

Na Górze Szybowcowej nas dzielono, rozsuwano
łóżka i ze snu odlatywał szybowiec, sypał się bilon
z portfela do portmonetki, a może było odwrotnie
i nad miastem jak postacie Chagalla lecieliśmy

Wszerz i w głąb, z twierdzy nad twoim miastem
po hale górskiego lotniska dla szybowców, tam
i z powrotem, wyciskając kroplę wina w noc
pożegnania i w noc spotkania wznosząc toast

Za Hannę Reitsch, bo pić trzeba za umarłych,
niech nic się nie zmienia, w dzień i w nocy nikt
do nikogo nie dzwoni: są sprawy, które bierze się
bez słów i zamyka jak sklep bankrutowi komornik

Miłosz Kamiński – Sześć wierszy
QR kod: Miłosz Kamiński – Sześć wierszy