Przy ulicy Piłsudskiego w moim rodzinnym mieście jest rząd niezbyt ładnych kamienic – nie są ani stare, ani zadbane, ani nawet niezadbane w ten interesujący sposób właściwy niektórym kamienicom. Być może dumniejsi kamienicznicy nie zgodziliby się, by takie barachła wielobarwne i kanciaste obdarzać mianem bądź co bądź niosącym jakąś wartość, a może i tradycję. W każdym razie nie cieszą one oka teraz ani też nie cieszyły go kiedy miałem kilka lat i wszystko wydawało się większe i było bardziej – bo jak już wspomniałem, budynki te z urokiem się nawet nie minęły i bardziej nijakie być nie mogły. Nie odtworzyłbym teraz dokładnie ich wyglądu sprzed dwudziestu lat, zaś w chwili obecnej mogą być pokazywane wycieczkom jako sztandarowy przykład rekoloryzacji szaroburej tkanki miejskiej, która miała miejsce na początku obecnego wieku, a o której trudno w zasadzie powiedzieć czy to dobrze, że była. Z tego wszystkiego najważniejsze jest jednak to, że rząd tych kamienic (nie spierajmy się dalej co do tej nazwy) jest i był też w tym samym miejscu pod koniec ubiegłego wieku.

            Na pewno nie byłbym w stanie powiedzieć co się w tych kamieniczkach znajdowało – ledwo byłbym w stanie nakreślić co jest w nich teraz. W takich budynkach mieszczą się zazwyczaj jakiegoś rodzaju lokalu usługowe na parterze a powyżej, na piętrze pierwszym a czasem i drugim – mieszkania dobrych klerków i rzemieślników. Pamięć dziecka potrafi być zdumiewająco fragmentaryczna i wybierać szczegóły w sposób, który z biegiem lat staje się coraz mniej zrozumiały, aż w pewnym momencie zostaje tylko kilka wciąż wyrazistych detali pośród ogólnego rozmycia miejsc, twarzy i zdarzeń. Powiedziałem tylko, że potrafi, prawda? W każdym razie to obserwuję u siebie, bo jednak nie jest potrzebna (komu jest w takim razie?) mi duma rozpierająca pierś samozwańczego znawcy meandrów ludzkiej psyche – być może czytelnik znajduje w sobie wiele przyjemnie rozciągniętych wzdłuż dłuższych okresów czasu wspomnień, które trzymają się go twardo choć nie kurczowo. Pamięć fotograficzna całkiem niesłusznie zawęziła w którymś momencie całe swoje użycie – jedyną miarę znaczenia – do zachwytu bogactwem detali w pełnej wierności. Wierności archiwariusza, który niczego nigdy nie gubi i wszystko czego doświadczył trzyma w jednym z przepastnych katalogów w którejś ze skrupulatnie etykietowanych teczek. Im bardziej oddalam się w czasie od lat właściwego dzieciństwa (to niewłaściwe trwać może dalej?), tym bardziej fotograficzne zdają mi się moje własne wspomnienia, tym więcej wspólnego zaczynają mieć z kliszą, a część z nich oswoiłem, zmoiłem dopiero przeglądając po raz kolejny albumy rodzinne, prywatne katalogi stroniące od skrupulatności. Rozpostarte pomiędzy niezatartymi śladami na piasku a pamięcią zewnętrzną, wypłacają prawdziwe figle gdy zadaję sobie pytanie czy naprawdę pamiętam swoje piąte urodziny, pobyt w szpitalu i popołudniowe odjazdy rodziców, długi wieczór spędzony na konstrukcji wieży z klocków i oczekiwaniu na powrót ojca, czy tylko wchłonąłem zdjęcia, na których statyczne urywki tych momentów ktoś troskliwie zachował, otaczając je coraz grubszą warstwą pajęczej fabuły, sieci domyślonych słów, min i gestów. Z drugiej strony tak wielu z tych sytuacji nie uwieczniono, nie odbito w materii! Wystarczyły mi może słowa osób bliskich, może nawet słowa własne, powtarzane i odmieniane w czasie, by w końcu dokonać wizualizacji całkiem zapomnianych inaczej doświadczeń? Nie wiem. Cała ta sprawa komplikuje się jeszcze bardziej gdy pomyślę o tych kilku przynajmniej snach, które przydarzyły się tak dawno, że w hierarchii nie ustępują wspomnieniom – co najwyżej mogą być tak tylko odróżnione, że figurować by mogły jako wspomnienia z poprzedniego życia. Może tych komplikacji i utrudnień jest trochę zbyt dużo? W każdym razie rząd tych nieładnych kamienic pamiętam, choć bez większości szczegółów – ich niedostępność może okazać się zresztą znacząca, tak mi się wydaje, ale o tym wspomnę dopiero za chwilę.

            Jedną z przedniejszych rozrywek małomiejskich, które nie faworyzują nikogo, są spacery. W zależności od wrodzonych czy też nabytych upodobań mogą być dla osoby dorosłej uciążliwym sposobem zabijania czasu i pokonywania przestrzeni, okazją by się dotlenić (skoro już siedzimy dobrowolnie w zaduchu mieszkań, biur i sal) albo aktywnością, która przyjemność stanowi już sama w sobie. Chciałbym uniknąć frazy ‘oczami dziecka’ – nie mam ochoty świechtać dalej kliszy tak startej i tak znajomej. To kolejna okazja, żeby uniknąć całkiem zbędnego zamachu na generalizację i odnaleźć zadowolenie w odkopywaniu całkiem idiosynkratycznych wrażeń, wykopaliskach we własnym ogródku – tak sobie o tym myślę, chociaż co do zasady nigdy własnego ogródka nie miałem. Wyobrażam sobie jednak, że kopiąc w nim kilka chwil dzielnie łopatą, w ogrodniczkach, kaloszach i z przynajmniej umiarkowanym zapałem znalazłbym pewnie coś ciekawego, zwłaszcza jako ja sprzed lat dwudziestu. Tak więc spacery zdawały mi się wielkie. Punkt wyjścia miałem wspaniały, niemalże w samym centrum miasta, wówczas zdecydowanie mniej wykostkowanego, z większą miłością do półdzikich ćwierćbłotnisk, ścieżek własnośladnie deptanych na skos i na przełaj, z licznymi bąblami jeszcze nieściętych krzaczysk i zadrzewień pomiędzy ścigającymi się w zawodach infrastrukturą i architekturą. Można było iść przed siebie i wciąż dotrzeć na kraniec świata (było ich kilka, każdy inny) w ciągu najwyżej godziny, a to i tak był czas rozciągany dowolnie i wypełniający szczelnie odległości pomiędzy nieodwołalnymi punktami na mapie jak obiady, kolacje, dobranocki i pobudki. Mijałem ten rząd nieładnych kamienic często podczas spacerów, ponieważ znajdowały się w dobrym miejscu, blisko zarówno zieleni parkowej, kościelnej i zabytkowej jak i tkanki już czysto miejskiej, klerkowskiej i usługowej. Z tego miejsca było już całkiem niedaleko do jednego z krańców uniwersum, wody wiślanej, przez którą położony stary most o groźnym i zaciskającym się wokół pasów ruchu stelażu zdawał się prowadzić już do innego świata. Nad wodą, malowniczo oczywiście, dominował samotny parapanteoński kościół. I nawet stamtąd, znad dzikich i nieuregulowanych warunków brzegowych można było dotrzeć w trakcie niezbyt długiego spaceru aż na drugi koniec świata, wzdłuż którego kursowały pociągi. Widać je było już z daleka, choć czasem rzeczywiście tylko mieniły się skręcające samochody na kolejnych skrzyżowaniach. W pewnym momencie oczom ukazywał się wiadukt a pociągi wyłaniały się z nieprzebytego leśnego pustkowia po prawej i znikały, łaskawie objawiwszy się spragnionym widoku, w nieprzebytym leśnym pustkowiu po lewej. Stamtąd tak samo wystarczyło wstydliwie mało czasu, by dostać się na trzeci kraniec świata z rondem pomiędzy błoniami, udawanym budynkiem i bezkresnymi garażami. W tym trójkącie domykał się prawie zupełnie ten światek, który był świadkiem, powodem i celem wszystkich spacerów. Gdy tak nad tym się zastanawiam to wcale nie mam pewności czy ktokolwiek poza nami chodził czasem na spacery po to, by obejrzeć jak przewijają się w swojej ekspozycji pociągi, hamują wyraźnie i głośno, wypluwają z siebie ludzi, ruszają z wolna i po chwili znowu znikają. Może nikt inny nie wpadł na tak niedorzeczny pomysł i tak niedorzeczną realizację zachcianek kilkulatków? W każdym razie wiele rzeczy stało na głowie, więc i ta mogła być jedną z nich.

            Nie potrafię (znowu czegoś ‘nie potrafię’ i nie wiem czy to kwestia jedynie retoryki czy też płynącej szczerości, która nie wstydzi się swoich mankamentów i czyni z nich temat tak dobry jak inne) powiedzieć za którym razem, po którym spacerze utkwił mi w głowie obraz do którego tak nieskwapliwie zmierzam. Przez wiele lat krążył tam i z powrotem w poprzek granicy tego co uświadomione, po żadnej ze stron nie wpadając w siatkę słów chwytliwych i chwytnych, które by go odpowiednio umocowały i utrwaliły. Nie wiem czy tym razem będzie inaczej. W końcu zbieram się i zbieram do tego starając się najpierw opowiedzieć o wszystkim innym, ale z drugiej strony przecież wszystko ma znaczenie i nabiera go z czasem jeszcze więcej, nasyca się sąsiadującymi słowami i pracą odkrywkową. Większość kamienic we wspomnianym rzędzie miała lekko podniesioną konstrukcję i wchodziło się do nich po kilku topornie odlanych w betonie schodkach a ich witryny były kilkadziesiąt centymetrów wyżej niż zazwyczaj. Był tam jednak jeden budynek, gdzieś pod koniec tego rzędu, choć na pewno nie ostatni, który wyłamywał się z tego porządku odstając w zamyśle architektonicznym od reszty. Był zdecydowanie gorzej zadbany niż pozostałe kamienice czynszowe, ale daleko mu było jeszcze do rudery i z rzutu okiem stojąc po przeciwnej stronie ulicy zdawał się być wciąż pełnoprawnym członkiem szeregu. Wydaje mi się, że cała kamienica była jasnobrunatna, ze starymi okiennicami w których najpewniej wisiały zmatowiałe firanki o grubokwietnym wzorze, ale muszę przyznać, że rzadko spoglądałem w górę by objąć ją w całości wzrokiem. Różniła się ona bowiem od swoich sąsiadek w jeszcze jeden bardzo istotny sposób. Była o dobre kilka stóp szersza od nich i miast prostej, lekko podniesionej witryny z towarzyszącymi krótkimi schodkami odlanymi w betonie, miała szerokie, starte schody prowadzące w dół, na poziom poniżej chodnika. Schodków było niedużo, nie więcej niż osiem i nie mniej niż pięć. Tak jak wspomniałem, większość szczegółów poza tymi, które dopiero zaczynam opisywać, pozostaje dla mnie niedostępna i z trudem dokonuję mentalnej operacji łączenia tych wszystkich rozbitych kawałków w całość. Co gorsza, jednocześnie może mieć miejsce coś, czego się obawiałem i co tak długo powstrzymywało mnie od usłowienia tego obrazu – że z każdym kolejnym słowem dookreślenia samo wspomnienie zacznie przeciekać mi przez palce, że sama próba przełożenia tego czysto wizualnego bodźca wokół którego dopiero później narosły skojarzenia, obawy i fantazje, okaże się dla niego samego zgubna, erodująca. Kiedy zacznę się zastanawiać, czy schody te miały poręcze po bokach lub może nawet lekko zdobione i żłobione balustrady, czy schody na dole miały jedne skrzydło czy też było ich dwoje, jakiego były koloru, czy farba na nich trzymała się zywo, czy widać było odpryski starości, wtedy to, co o wiele ważniejsze, również ulotni się niepostrzeżenie. Może to tylko często pojawiająca się w odpowiedzi na taki gambit obrona neurotyczna, markująca jedynie kolaps, żonglująca treściami, blefująca zamiarem i konsekwencją? Nie potrafiłem stwierdzić, ale chciałem spróbować.

            Skrzydła drzwi były podwójne, z zablokowanymi zewnętrznymi połowami, i rozciągały się praktycznie na całą szerokość kamienicy i startych schodów. Drewniane i dawno nie odmalowywane utrzymywały swoją ciemną tonację, ale najważniejsze w nich były szyby – ponad połowę ich powierzchni zajmowały nieprzeknliwe od zbyt wielu warstw kurzu i starości szyby, które hipnotyzowały odbiciem schodów. To odbicie było wszystkim co ważne w tej kamienicy, to było to odbicie.  Z widoku chodnika przy ulicy wyglądało to tak jakby tuż za drzwiami znajdowały się identyczne schody prowadzące znowu w górę, nie sposób było tylko dojrzeć co się powyżej nich znajdowało. Nigdy nie odważyłem się zejść po schodkach i spróbować dojrzeć przez szybę tego co było w środku. Przez wiele wiele lat przechodziłem jedynie obok i widziałem tylko odbicie startych niezliczonymi krokami schodów w szybie drzwi. Gdy teraz o tym myślę, chyba nigdy nie widziałem, żeby ktokolwiek stamtąd wychodził ani żeby ktoś po tych schodkach schodził i otwierał drzwi. Kamienica nie była jeszcze ruderą ale trudno było powiedzieć czy ktokolwiek w niej mieszka. Skąd  w takim razie tak wyraźnie wydeptane, zużyte schody? Dopiero tyle lat po opuszczeniu rodzinnego miasta zacząłem się nad tym zastanawiać, jakby do tej pory aura tej kamienicy, a może sama barwa tego obrazu, który utkwił mi w głowie, nie pozwalała na dociekania. Zdarzają się przecież takie eksponaty pamięci, które niepowiązane wyraźnie z pozostałą zawartością półki, szuflady czy gabloty (nazwa jest kwestią preferencji lub przeznaczenia), pielęgnujemy przez długi czas nie zastanawiając się wcale skąd wzięły się w naszej kolekcji, dlaczego nie są podpisane, gdzie podziała się etykieta z opisem. O ile jednak orbitują na zewnętrznych powłokach i łatwiej im przez to wypaść z obiegu, o tyle tor ich bywa całkiem ciekawy i czasem perycentrum przecina się z trasami tak wielu innych wspomnień. Coś sprawia, że się rozświetlają i ożywają nagle i znikąd po latach dryfowania gdzieś na obrzeżach ja. W ten właśnie sposób obraz schodów prowadzących w niewidoczne miejsce tuż za drzwiami starej kamienicy niewymuszonym ruchem wkroczył z powrotem między bieżące myśli.

            Im bliżej byłem tego obrazu, im więcej chciałem zobaczyć, powiedzieć, utrwalić, tym mętniej i gorzej mi szło. Zaczęła we mnie kiełkować potrzeba, by odkryć co było po drugiej stronie. Wiedziałem przecież, że nie było tam schodów, w każdym razie nie tych z odbicia w szybie, że nie było żadnego powyżej, którego w dzieciństwie nie mogłem dostrzec i nie odważyłem się nawet spróbować. Potrzeby tej nie dało się zaspokoić nie ruszając z miejsca – kolejny fotograficzny aspekt wspomnienia, którego nie da się obejść ani eksplorować wgłąb i naokoło. Nie czekając na weekend wziąłem dzień wolnego w pracy i nazajutrz rankiem wyruszyłem do mojego rodzinnego miasta. Podróż nie trwała więcej niż dwie godziny, ale dłużyła mi się niemiłosiernie. Maskując niecierpliwość uciekałem w wybujałe wymysły na temat tego co zobaczę, co odkryję i co poczuję i, co zrozumiałe, nic z tego nie jest warte przytoczenia w tym miejscu. Sam musiałem się zmęczyć dość mocno tym niecierpliwym sobą, ponieważ w którymś momencie całkiem nieplanowanie przysnąłem. Ocknąłem się w momencie, kiedy bus zatrzymywał się na przystanku w centrum miasta.

            Nie zahaczając uprzednio nawet o dom rodzinny podążyłem lekko przyspieszonym choć wciąż spacerowym krokiem w stronę ulicy Piłsudskiego, w stronę wiślanego krańca świata, starego mostu i samotnego kościoła. Był środek jesieni, co oznaczało zaledwie rozpoczęty proces ogołacania drzew z liści i zakończony proces złotoburoczerwonawej i losowej rekoloryzacji. Miasto przejmowało wraz z nimi barwę, wciąż dumnie zadrzewione mimo ciężkiej walki kostki i betonu o przestrzeń do życia. Mimo najszybszych chęci dotarcia na miejsce i rozwiązania zagwozdki, idąc przez miasto musiałem zwolnić. Znowu szedłem spacerem z centrum miasta w kierunku krańca świata, znowu mijałem klerkowskie budynki usług, odmalowane bloki, ocieplone szkoły i przeszklone galerie handlu. Szedłem więc przez w gruncie rzeczy znaną mi dobrze wystawę plenerową i tylko co jakiś czas zaskakiwała mnie większa lub mniejsza zmiana eksponatu w określonym miejscu. Coś jednak ściągało, ścigało mój krok śródmiejski, kiedy szedłem wzdłuż kamieniczek doszukując się pięciu małych różnic między światem i najświeższym jego obrazem, i nie moglem spacerować tak długo jakbym sobie życzył. Zbliżałem się do tej wyjątkowej wśród nieładnych kamienic. Lustrowałem kolejne witryny i fasady, dostrzegając tu i ówdzie lekki dotyk modernizacji kraju, westernizacji asortymentu, wszystko na tle niezmienniczo polskiego smaku małomiejskości. Obowiązkowo wśród małych i średnich klerków, baru kilku pokoleń bywalców i przynajmniej dwóch bram do spraw babilońskich znaleźć można było przynajmniej jednego franczyza i chociaż jeden przybytek kebabski. Przyjemnie oderwany na chwilę od celu wyprawy na rzecz tej obserwacji uczestniczącej nie zorientowałem się, że dotarłem już do końca rzędu nieładnych kamienic czynszowych. Zatrzymałem się na chodniku lekko zdezorientowany. Rozejrzałem się dookoła i upewniłem, że jestem we właściwym miejscu, na odpowiedniej wysokości ulicy. Wszystko się zgadzało, a jednak przegapiłem tę jedną kamienicę, której udało się zaskarbić stałe miejsce w mojej pamięci. Zawróciłem i jeszcze raz przemierzyłem ten odcinek ulicy Piłsudskiego, tym razem wolniej i przyglądając się uważnie, jakbym szukał detalu a nie całego budynku. Nie było jej. Ani na początku tego rzędu, ani na jego końcu, pośrodku też na pewno nie, znikła i wyraźnie zaznaczała się jej nieobecność. Stałem tam na chodniku przed jakąś księgarenką jeszcze przez chwilę. Wzrok zafiksował mi się na jakimś punkcie w oddali, a mijający przechodnie musieli patrzyć się na mnie z mieszanką ukosu i zdziwienia. Zreflektowałem się i skierowałem w stronę domu. Na miejscu zapytałem rodziców, czy kojarzą tę kamienicę, czy coś się z nią stało, czy ją wyremontowano. Zapytali mnie, czy na pewno chodzi mi o kamienicę przy Piłsudskiego z szerokim schodami prowadzącymi w dół, bo przecież większość z tych kamienic jest inna, może pomyliła mi się z jakimś innym budynkiem. Byłem pewien, tak jak pewny był obraz w mojej pamięci, że nie widziałem jej nigdzie indziej. Byli zdziwieni, bo nie mogli sobie przypomnieć, żeby kiedykolwiek mijali w naszym mieście kamienicę z mojego opisu. Coś im dzwoniło, jakby sprzed wielu lat, ale tak słabo jak gdyby raczej chcieli sprawić mi przyjemność nagle odkrywając w sobie wspomnienie tego budynku niż gdyby rzeczywiście go pamiętali. Jeżeli tam pod kamienicami byłem zdezorientowany, to tutaj, w domu rodzinnym poczułem głębokie skonfundowanie. Przyjechałem na darmo, sam się zawiodłem na manowce? Z jednej strony obawiałem się tego, że padam ofiarą własnej pamięci, która miesza fotografie i twórczość własną, ale z drugiej miałem nadzieję, że coś tak wyraźnego nie mogło mi się tylko uwidzieć i splątać z niczego. Wszystko wskazywało na tę pierwszą opcję. Przez jakiś czas jeszcze zdarzało mi się podczas wizyt w rodzinnym mieście przechodzić tamtędy i rozglądać się za niebyłą kamienicą, ale w końcu odpuściłem, a samo wspomnienie, jakby z wzajemnością zaczęło odpuszczać mnie i zacierać się w mojej pamięci. Nigdy nie dowiedziałem się dokąd prowadziły tamte schody.

            Po drugiej stronie na chodniku przed całkiem ładną i zadbaną kamienicą stał mężczyzna około trzydziestki i wpatrywał się w jej zdobione, drewniane drzwi o podwójnych skrzydłach o okrągłych szybach, które w świetle dziennym odbijały wiernie schody do niej prowadzące. To było intrygujące miejsce na mapie jego rodzinnego miasta. Mijał je regularnie w dzieciństwie i wciąż często przychodził przyjrzeć się mu gdy przyjeżdżał w odwiedziny jak gdyby stanowiło jakąś prywatną, niewytłumaczalną atrakcję. Budynek stał w tym miejscu odkąd pamiętał, ale nikt nie wiedział do kogo należy i jeszcze nigdy nie widział, żeby ktoś do niego wchodził lub z niego wyszedł.

Maciej Bednarski – Po drugiej stronie
QR kod: Maciej Bednarski – Po drugiej stronie