Złośliwy poeta
na wyspę wypada się dostać od strony
lądu. i dopiero po północy.
już płynąc podziurawioną łodzią,
zaczyna się rozumieć
niezwykłość oferowanego doświadczenia.
kto nie zmoczył skarpetki,
nie poczuł słonej wody w bucie,
ten nic z tego nie zrozumie.
stroje wieczorowe są wymagane,
zatem wellingtony należy zostawić
w garderobie. podobnie rzecz się
ma z dodatkową parą szpilek, skarpet,
pończoch, sztuką spodni. po prostu,
nie wypada ich mieć. te niepisane
reguły respektują wszyscy, którzy chcą
znaleźć wolny stolik.
dopłynięcie na wyspę jest oczywiście możliwe.
wystarczy włożyć w wiosłowanie dziecięcymi
wiosłami odpowiednio dużo wysiłku.
najlepiej płynąć samodzielnie,
łódka obciążona trzema, czterema ciałami
zazwyczaj już w połowie drogi
zaczyna tonąć.
czy warto? mimo wszystko, tak.
pośrodku prywatnej wyspy, nazwanej na
cześć właściciela CHARLOTTĄ,
w starym domku rybackim, znajduje się
najbardziej pożądana restauracja świata.
gośćmi ZŁOŚLIWEGO POETY
bywali nie tylko inspektorzy MICHELIN.
zimne stopy w mokrym bucie
żadnemu z prezydentów, żadnej z aktorek,
noblistek, królowych nie odebrały
jasności oceny – ekstaza i wzruszenie!
mawiały, rekomendując kolejnym paniom rezerwację.
poczujesz wdzięczność, ogromną radość.
wieczór w ZŁOŚLIWYM POECIE
nie jest tani. kilkugramowe porcje, zrodzone
z energii ziemi, potrafią kosztować trzy tysiące euro.
za pięć tysięcy euro można skosztować
dwóch równie lekkich dań, inspirowanych falami.
może i smaczne, nie one jednak
wabią gości jak przebiegłe syreny.
specjalnością ZŁOŚLIWEGO POETY
jest czarna galaretka.
sensacyjna i pożądana!
pożądana i przerażająca!
przy okazji, czym jest
ROZDYMKA TYGRYSIA
przy tym rarytasie?
przebrzmiałą sensacją. tylko tym.
znawcy, i ci, którym dane
było podnieść się z upadku
wywołanego WIELKIM RUMOREM
mawiają, że wkładając do ust
ręcznie cięty, leciutki,
one-bitowy sześcian, z zatopionym
w środku pęcherzykiem
najczystszego antarktycznego powietrza,
prosi się boga o zesłanie mądrości
i oczyszczenia.
być może.
kosztujący dziesięć tysięcy euro,
WIELKI RUMOR na pewno zsyła na
człowieka łaskę splątania i zapomnienia.
obdarzony podwójnym widzeniem,
wstrząsany dreszczami, ponaglany biegunką
staje sam na sam ze światłością. to prawda.
niestety.
restauracja zawdzięcza swoją
reputację złośliwości twórcy i właściciela,
który
kroplę ostrygowej toksyny dodaje
do wybranych porcji, tylko kilka razy w roku.
i tylko dlatego, że nie może już znieść
spojrzeń wdzięcznych gości.
P.S. inspirowane prawdziwymi wydarzeniami.
Samoświadomy
ja – BERNARD FOGELITZ – chciałbym
zapłodnić pani córkę. nie przeczę.
choć pani zdaniem – będąc w zgodzie
z metryką, odnosząc się z szacunkiem
do starszych – szanując panią,
pani męża, siebie – powinienem
starać się o dostęp do kanałów rodnych
kogoś w naszym wieku.
ale – oboje – pani – ja – a nawet on,
ten – pani stary – nie chcemy tego, prawda?
nie kocham pani. pani jeszcze nie owdowiała.
poza tym, pani już wytrzeźwiała.
dobra.
chodzi mi o to, że już sobie zapewniłaś
świeżą choinkę i roletki w sypialni.
cabrio-srabrio stoi w garażu.
masz ten swój dom. posadkę,
ogród, zestaw niezłych kijów golfowych, córkę
i jego – trenującego coś pod wodą.
masz pocztówkowy dramat tylko dla siebie.
już ci się nie chce.
od nowa czegoś takiego.
a mnie – mnie czasami tak tego
zupełnie nie brakuje.
ale czasami też bym chciał – sobie tutaj
pomieszkać.
posłuchaj no, paniusiu.
może i – BERNARD FOGELITZ – nie
pasuje do choinki, kardiganów,
koszul po siedemset sztuka,
do opowiadania anegdot studenckich
przy stole przypominającym garnitur admirała.
może
nie nadaje się na pilota otyłego boeinga 747,
ani nawet na prezesa spółki naftowej.
ale – BERNARD FOGELITZ – musi,
musi się zreplikować.
koniec gadania. padło na nią.
niebrzydka, niegłupia. wysportowana,
po oksfordzie, z rocznym przychodem.
pomyślałem – przy niej jeszcze pożyję.
damy radę, co się martwisz.
więc, albo się wszyscy godzimy,
albo – jak mała się urodzi – nas nie ma.
wybywamy. i komu ty to wszystko?
no dobra. nie kwicz.
ostatecznie, mogę jej odpuścić, ale w takim
wypadku ty idziesz za nią. więc jak?
któraś z was musi. którejś chce się
bardziej niż mnie. a co mnie to!
psi, psi, psi – ha! ha! ha!
Call girls
w szczycie kryzysu, jaki przeczołgał
się przez świat w 2008 roku,
zarabiałem 15 000 każdego miesiąca.
pracowało się po 12 godzin dziennie,
no ale były efekty.
nowy laptop.
półprofesjonalny wideoprojektor.
kosztowne podróże
zagraniczne.
dowiedziałem się też kilku ciekawych
rzeczy, o jakich nie da się przeczytać
w wikipedii.
agencję escort girls za każdym razem
reprezentowała kobieta. za każdym razem
miała inaczej brzmiący, ale tak samo
niski i dominujący głos.
czułem, że rozmawiam z kimś kto potrafi
się bić. nie ustaliłem tego,
ale wydaje mi się, że każda z pań
biła się przynajmniej raz na klatce schodowej.
myśli kobiety reprezentującej
agencję escort girls były rozbiegane.
przypominały mi mrówki, które wdzierały
się do mojego domu.
rozmowa przebiegała w miłej atmosferze,
choć była wielokrotnie zaburzana zwrotami
kierowanymi do osób trzecich – na wyjeździe!
wróci w piątek, tak, nie ma jej, powiedz mu,
że na pewno zadzwoni i znajdzie czas – zapamiętałem
coś takiego.
obie panie bez uprzedzenia rozłączały się.
było to niekomfortowe, ale przetrwałem.
wizja łatwego zarobku demoralizowała
moje poczucie własnego szacunku.
w czasie 33 minutowej rozmowy jedna z nich
rozłączyła się 17 razy.
rozmawiając z przedstawicielką branży
turystycznej lub eventowej
należy udawać, że nie rozmawia się
z prostytutką.
udawałem bez większych problemów.
bardzo cenię te panie i szanuję osoby
zajmujące się sex workingiem.
w obu przypadkach,
po omówieniu i przyjęciu zlecenia
wystawiłem – poprawnie, z pomocą
profesjonalnego programu – fakturę.
faktury zostały opłacone terminowo.
żadna z pań nie oczekiwała poprawek.
nie wydaje mi się, by były zadowolone
z moich usług – nie odpowiedziały, gdy
poprosiłem o wystawienie referencji.
na wyraźne życzenie tych pań
opisywałem model biznesowy
prowadzonej przez nie działalności.
w przygotowanych tekstach opowiadałem
o pożytkach płynących z zapewnienia
sobie odpowiedniego towarzystwa.
pachnąca, nosząca dobrze skrojoną
garsonkę kobieta, mądra i władająca
obcym językiem jak floretem miała
nie zawieść żadnego pana, który
czuje się samotny i cieszy się
finansowym powodzeniem.
tak – można było poprosić każdą
z opisywanych pań o pojawienie
się we wskazanym miejscu, w konkretnym
dniu, o konkretnej godzinie, w większości
cywilizowanych miast europy.
podobno dziewczyny wolą na wyjeździe
niż na miejscu.
istniała możliwość bookowania
spotkań, zupełnie, jakby się się
rezerwowało miejsce w hotelu.
więcej nie pamiętam. za wszystkie
wspomnienia serdecznie dziękuję.
losowi. panu bogu. mojej ojczyźnie.
i oczywiście sympatycznym
paniom, które do mnie dzwoniły
w bardzo pilnej i ważnej sprawie.
Respirator
ktoś mówi nad moją głową.
nawet nie mogę go kopnąć.
mówi, że w NIEMCZECH fala opada,
a we FRANCJI mają dobre kliniki.
koronawirus?
choruję na coś takiego?
obudziłem się za wcześnie,
podobno na świecie trwa pożoga.
zabawne – moja głowa i ziemia – mają
podwyższoną temperaturę.
ja – BERNARD FOGELITZ – na pewno
mam więcej niż 39.6.
nie mogę prosić o zmianę tematu.
odciętym interesują się tylko
operatorzy sieci energetycznych.
zastanawiam się: chyba nie odłączą mnie
od sprzętu podtrzymującego życie?
nie zapłaciłem
w zeszłym miesiącu za prąd.
jak w koszmarze sennym
boję się, że oblałem
studia. po przebudzeniu nigdy
nie jestem pewny, czy nadal jestem
absolwentem chociaż jednego kierunku.
w końcu skończyłem dwa, mam zapas.
ale, jeśli mnie odłączą
sen chyba nie okaże się prawdą?
Tato
mam tylko słowa.
jak myślisz, ile są warte?
czasami stawki są naprawdę kolosalne,
sprzedają na wolnym rynku
domeny za setki tysięcy euro.
rozumiesz? wiem, że nie rozumiesz,
sam tego nie rozumiem. jeszcze.
dolar już się nie liczy – to była twoja waluta.
nazwy, tato.
ja sam, za jedną, zwykłą,
jeden wyraz, 12 000 w stabilnej walucie wziąłem.
10 twoich pensji, pamiętam siedziałem tam z tobą.
w tej budzie, zwanej totolotkiem.
jesteś trupem, wiem, że wiesz.
wiesz, że kłamię.
pozwól mi, tato, wstydzę się, było tego
tylko 4 000. żaden napad, na żaden bank.
jedna słaba nazwa. ale poszła.
ale można było więcej – zawołać.
człowiek był ugodowy, dobry,
pazerności nienauczony.
po ojcu – po tobie – po matce
FRANCISZCE z domu FOGELITZ,
po dziadku, po prababce.
złe geny. fałszywe i
powtarzające klasę,
tabliczki nie znające – pamiętam jak na mnie
krzyczałaś, jak się dziwiłeś, jakbyś był kalkulatorem.
trochę byłeś. umiałeś dwa plus dwa,
a nawet więcej.
wracając.
zajoba można dostać przez te nazwy.
mówię ci, co się namęczę.
a i tak nic. nie kupują.
trup jesteś – nie obraź się,
przecież to prawda – jesteś, to wiesz.
że w pokojach z lamperią,
ani w tych zadymionych,
w których stawiałem stopę po przebudzeniu
na chodniku ubranym w folię,
jakby chodnik był medykiem z oddziału zakaźnego.
nie ma.
nie ma, w tych miejscach
ani jednej życzliwej mi – wstydzę się
skończyć to zdanie – spróbuję – ani,
ani jednej życzliwej
mi
osoby.
ani jednego miejsca wygodnego
nie znalazłem.
tato, nie mam nic.
nawet mostu – dziwne. też cię to dziwi, prawda?
no, że o moście nie wstydzę się pisać.
wracając.
mam tylko te przeklęte eponimy.
ani jednej kochanki,
z którą mógłbym odegrać jakiś dialog. też nie mam.