Ślimak

Gdybyśmy spotkali się wcześniej.
Wcześniej: Było coś,
był ktoś. Naiwna wiara, niewinna która pozwala chodzić po wodzie, ale nie potrafi stąpać równo po nierównym. Przeciwstawić się powodzi: słów bez znaczeń, aż nazbyt
czytelnych znaków.

Wysokie loty, prześciganie
obłoków. Świetlana przyszłość oślepia upadek
dziecinnie wzniosły. Boleśnie nieznośny, jak rozdeptany ślimaczek-nieboraczek, który dźwigał cały swój dom, wszystko co miał, bo niczego nie wolno porzucić i zapomnieć.
Uparcie pod górę.

Nigdy przecież nie jest tak wcześnie, żeby było za późno na szybkie i krótkie słowa pożegnania. Zaorania tej ziemi nagle niczyjej.
Zawsze zdążymy siebie porzucić. Sobie podrzucić
puszkę Pandory.

Musimy stąpać uważnie poważnie jak po żarze, jak po rozbitych szkłach.
Iść w pokorze w podzięce za ręce jak przez morze czerwone.


***

Pozbawił życia trzyletniego Nikodema, działając ze szczególnym okrucieństwem – notatka prasowa

Bałem się.
Strach. To jedno
zdążyłem dobrze
poznać. Strach i ból.
Podnosiłem rączki
wysoko, żeby widział,
że nie umiem się obronić.
Żeby wiedział.

Czekałem na Ciebie.
Pragnąłem Cię codziennie,
choć podobno w moim
wieku to nienormalne.
Wołałem. Krzyczałem,
ale ściany zatykały
uszy. Kamienie nabrały
wody w usta.

Śpieszyłam się. Miałam
dużo pracy ze światem.
Ale już jestem.
Zostanę z Tobą, żeby
nie bolało.
Już nie będziesz
się bał, synku.

Już nie boli.
Dziękuję, że
jesteś. Już się
nie boję,
śmierci.


Kiedyś kiedy naprawdę

Tomaszowi Hoffmannowi

Kiedyś kiedy naprawdę
potrzebowałem
bezbłędnie wskazał
proroka. Nic, że ów
mieszkał w lisiej jamie,
że pachniał wódką
i kobietami.
(„Wszystkie pieniądze
wydaję na książki
i alkohol, przy czym,
co raz rzadziej odwiedzam
księgarnie”). Głos jego był jasny

i czysty. Był szczery.
Nikt wcześniej jak on.
I to wystarczyło.
Tak bardzo chcieliśmy
wtedy zamienić słowo
Życie w Czyn. Dlatego
piliśmy wódkę, kochaliśmy
dziewczyny, choć nie
kochaliśmy się z nimi
(Jeszcze).

Czytaliśmy książki,
oglądaliśmy filmy,
Słuchaliśmy muzyki.
Rozmawialiśmy długo
w dzień i jeszcze dłużej
w nocy. Chodziliśmy,
ulicami naszego miasta,
zwiedzaliśmy kręte i mroczne
zaułki naszych sumień.
Słuchaliśmy trawy, wody
i gwiazd.
Śmialiśmy się (przy alkoholu)
Płakaliśmy (przez kobiety).
Błogosławiliśmy i przeklinaliśmy
tak jedno,

jak drugie.
Modliliśmy się.
Żarliwie i z wiarą.
Prorok który
wielokrotnie i na różne
sposoby wystawiał
Pana Boga swego na
próbę nie podołał próbie.
„W minionym roku od
narodzenia Chrystusa dwa
tysiące i dziewiątym utraciłem
wiarę”
Jeśli Boga nie ma,
cóż z niego za prorok?

Może nie byliśmy zbyt
uważni. Nie byliśmy
dostatecznie ostrożni.
Może byliśmy za bardzo
naiwni. Byliśmy ostatecznie
pewni.
Zdaliśmy maturę.
Skończyliśmy studia.
Od lat śpimy z własnymi
żonami (Wyłącznie).
Zasypiamy przy
szklance piwa.
Budzimy przy włączonym
telewizorze. Żyjemy
we wnętrzach smartfonów.
Jeżeli życie to jedynie
suma obowiązków do
spełnienia. Suma
obowiązkowo wykonywanych
czynności.


Obłoki

Nie jesteś jeszcze stary. Młodo
już nie umrzesz. Jedna stopa nadąża
za drugą w równym marszu pod
górę i w doliny. Ręce nie mdleją ani
w ekstazie, ani w rozpaczy. Umysł
jednako chłonie tak światło, jak

ciemność. A jednak wszystko już
blednie. I ekstaza i rozpacz. Łzy
jeszcze płyną choć ani gorzkie, ani
słone. Tylko znaki stają się jasne
i czytelne jak nigdy. Wybuchają
obrazy, rosną dźwięki, przychodzą
dawno niewidziani goście. Są bardziej
wyraźni niż kiedy byli. Przemawiają

czysto i pięknie, jak w ukochanym
od dawno niesłyszanym języku.
Odstawiona na bok, dawno nieużywana
mała kaplica, z której wygnano starego
i poczciwego Boga, stojąca w cieniu
ogromnej i pustej świątyni na wschodzie,
który niewiadomo kiedy stał się

zachodem. Zarastające trawą i pokrzywami
boiska i kąpieliska na Wełnie i Nielbie, tajemniczo
groźne mokradła na Straszewie podbite przez
wszechmocnych deweloperów. Jedynie
obłoki, strażnicy tej ziemi, jakby te same
i mleczno śnieżna pierzyna nad łąką,
w którą otulała babcia w mroźne

poranki. Ksiądz o jasnym spojrzeniu
i jasnych włosach musiał przedwcześnie
odejść. Ojciec grający ze mną w szachy,
opróżnia ukrytą w szafie butelkę. Ma
trociny w zbyt długich kręconych włosach
i śnieżnobiałą koszulę do pracy? Do

grobu? Redaktor, który dał ci język
i wydobył z otchłani twój głos w sprawie,
ale najpierw rozsyłał wici: kim jest i gdzie
mieszka ten nieśmiały chłopiec, który
ukradkiem wrzuca do redakcyjnej skrzynki
pierwsze teksty. Koślawe. Niepewne. Uczynił
ci skrzydła, byś mógł odlecieć. Babcia kaszle.
Umiera od zawsze w każdą wigilię. Nie udało się
nawet to.

W którą udać się stronę?
Do jakiego dołączyć się
marszu?

Zbigniew Głos – Cztery wiersze
QR kod: Zbigniew Głos – Cztery wiersze