Idę na palcach, czaję się, skradam. Cicho, na palcach z głową wtuloną w ramiona, na palcach. Cicho, cisza. Jaka tu cisza. Jaka wokół cisza, spokojność jaka. Słyszę szelest spadających liści. Gdzieś za mną słyszę szelest suchego deszczu. A później szum deszczu mokrego. Zbliża się ten deszcz, już jest za mną, już jest nade mną. Już jest nade mną i przede mną. Już jest, jest na mnie.
Już jest we mnie. Gwałtowne, szczękające zębami z zimna krople zalewają mnie swoim chłodem. Włosy, twarz, koszula dostają się we władanie kropel deszczu zdziczałych w samotności spadania. Teraz na mojej głowie, twarzy, plecach są razem. Wtedy samotne, obecnie skłócone ze sobą. Niemy chłód samotności, krzyczący chłód nienawiści. Dramat łączących się ze sobą na zasadzie przypadku kropel. Los rzucał kostką. Dramat rozgrywający się na mojej skórze, na moich wargach. Kropelki wody wlewają się do uszu, zatapiają oczy, rozmazują obraz świata w deszczu. Inne moszczą się na ceglanej podłodze; jest ich coraz więcej, wystarczająco dużo, aby utworzyć tu i tam miniaturowe stawy.
Przyspieszam, idę przeskakując przez te karłowate akweny. Szare, marszczone podmuchem oddychającego głęboko wiatru, fizjonomie kałuż wykrzywiają się, bite bezlitośnie przez spadające z ceglanego sufitu łzy. Wszystkie wyglądają jak multiplikowane oblicza jednej osoby – staruszki o twarzy zbolałej, zranionej boleśnie łzami kamiennego nieba. Stoję wpatrzony w umęczoną postać starego człowieka.
– Nie odchodź synu, nie przechodź obok mnie obojętnie. Ja już niedługo umrę, ale ty postój przez chwilę nade mną. Żyłam tylko wówczas, gdy niebo płakało. Kiedy kamienie uśmiechały się światłem słońca, znikałam. Cierpienie nieba mnie zrodziło dla tego świata. Gdy niebo cierpieć przestaje zabiera mnie z powrotem do siebie; idę wtedy słoneczną drogą wśród złotych łanów zboża. Ale ja już niedługo umrę i skończy się ta wędrówka. Ludzie są jak kałuże, pamiętaj synu, pamiętaj.
Kiedy kałuża-staruszka przestała mówić, usłyszałem szelest skrzydeł i krakanie przerywane głośną czkawką. To chyba Dyrektor. Ale ja nie mam ochoty znów się z nim spotkać. Tym bardziej, że nie wiem jaką dać odpowiedź, gdy spyta się czy podjąłem już decyzję.
A jeżeli mój brak odpowiedzi go zdenerwuje? Ten potężny dziób, silne pazury, długi ogon pokryty ostrymi jak kolce łuskami. Trzeba to sobie wyraźnie powiedzieć, albowiem nie sposób tego dłużej utrzymywać w tajemnicy: Dyrektor jest latającym, przedpotopowym gadem, pterodaktylem, który potrafi rozszarpać swoją zdobycz w mgnieniu oka, który okłada swoją ofiarę skrzydłami – a właściwie ni to skrzydłami, ni ramionami – który dusi ją ostrą wonią pokrytego piórami ciała, który paraliżuje wzrokiem wytrawnego łowcy.
Idę, idę przed siebie. Nie potrafię inaczej, tak by choć o milimetr, o krok w tył. Albo też, by stać, stać w miejscu. Odpocząć, albo jeszcze inaczej; stojąc w miejscu iść, poruszać się nieruchomo. Ciężko pracując odpoczywać.
Ruch, skazani na aktywność, zniewoleni aktywnością. Poprzez nią, poprzez aktywność, niedoskonali – na wieki wieków. Doskonali czy aktywni; wybór, który został za nas dokonany przed Czasem czyli przed Aktywnością. W mojej głowie już dawno zrodziły się uzasadnione podejrzenia, kto dokonał za nas tego wyboru. Kto skazał nas na aktywną niedoskonałość. Kto wyrywa nam, przykuwszy wprzód do skały twardej rzeczywistości, łańcuchami swej żelaznej woli, wątpia naszej nadziei na zostanie herosami jeśli nie pełnometrażowymi to przynajmniej tymi z kreskówek.
Na korytarzu stoi rząd staroświeckich komód pokrytych ciemnobrązowym, łuszczącym się, lakierem. W miejscu, gdzie odpadł lakier panoszy się sinozielona, kosmata, pleśń. Niektóre z mebli, na wpół zbutwiałe drewniane kloce, zastygły w oczekiwaniu na śmiercionośne dotknięcie palcem. W komodach szufladki, mnóstwo małych szufladek – jak w katalogowej skrzyni.
Jedna z nich wysuwa się. Szybko podchodzę do otwartej szufladki i ostrożnie dotykam tonących w wodzie kartek. Woda jest ciepła, ogrzewa moje zziębnięte palce. W korytarzu jest zimno, bardzo zimno: przemarzły więc moje dłonie. Na jednej z pierwszych kartek narysowana dziecięcą, niewprawną jeszcze, ręką twarz; jest nieforemna, bardzo szpiczasta. Oczy twarzy zamrugały do mnie. Twarz chce coś powiedzieć, wykrzywia się boleśnie. Gwałtownie podarłem kartkę, jej strzępy rzuciłem za siebie.
Na następnej karcie katalogowej napisano: Co kogo boli. Odrzucam kilka kolejnych kartek: pan od chemii cierpi na wiecznie nieukojony ból istnienia, pisze na jednej z nich. A na innej: pan od geografii lubi drzewa, wiosną bolą go pękające na gałązkach pąki kwiatów. Napis na tej kartce informuje też, że w tym czasie lekcje geografii przepełnione są krzykiem nauczyciela, który twierdzi, że pęka mu skóra. Możemy też znaleźć zapisy mówiące o tym, że matematyk dostaje częstych ataków śmiechu podczas prowadzonych zajęć lekcyjnych z uczniami, a pani od muzyki zapamiętale bawi się lalkami, nie zważając nawet na dzwonek na przerwę. Przez co dzieci nie mają czasu na zasłużony relaks oraz zjedzenie drugiego śniadania.
Jedną kartkę przeoczyłem z tego powodu, iż byłą bardzo mała, a nawet zupełnie maleńka. Cała zatopiona w ciepłej wodzie, wylegiwała się rozkosznie na dnie szufladki. Gdy moje niecierpliwe palce zakłóciły tę jej Arkadię, oburzona zaczęła uciekać płynąc bardzo lekko i zwinnie: to na dół sięgając samego dna, to znów w górę prawie wyskakując na powierzchnię wody. Miałem kłopot ze złapaniem jej. W końcu udało mi się. Wyciągnąłem kartkę na powierzchnię trzymając ją w dwu palcach.
Trzepotała się jak ryba; niecierpliwie, bardzo żywo. Gdy się nieco uspokoiła mogłem odczytać napisane drobnym maczkiem słowa: pan od plastycznego wyraża się na różne tematy. Podpisano na dole: Uczciwy. – Kartka o takiej treści powinna znaleźć się w innej szufladce – powiedziałem do siebie szeptem.
Przykleiłem niesforny kawałek papieru do drzwiczek szuflady i przejrzałem treść jeszcze dwu kartek. Na przedostatniej pisało Elementarz. A na ostatniej był taki oto tekst: pana od fizyki boli palec. W związku z tym, nakłoniony przez ciało pedagogiczne, wysłuchał on wykładu znanego specjalisty od palców (profesora wszechnauk, a jednocześnie drugorocznego ucznia tutejszej szkoły) pod tytułem: struktura palca.
Za mną z tyłu rośnie niepokój; pęcznieje jak ziarnko grochu. Już nie ziarnko już ziarno; zielona kula coraz większa i większa. Rośnie, rośnie za mną podarta twarz: ten ból któremu nie potrafiłem zaradzić. Teraz rośnie, rośnie za moimi plecami, a z nim strach lękiem będący, gdyż za moimi plecami. Dotknie mnie zaraz ta rosnąca bez przerwy głowa. Niech się nie przybliża, niech mnie nie dotyka ten strach lękiem będący.
Gdzie są katalogi? Nie ma ich. Jest tylko ta puchnąca twarz, głowa, która czai się, pełznie i wysuwa powoli, ostrożnie długi i gruby język pokryty pianą, zakończony czerwonym, pokrytym mnóstwem fioletowych żyłek, czubkiem. To wszystko za mną a przede mną ściana; cegły jedna na drugiej.
– Il ne passer pas! – Krzyczą ściany. Głośno, coraz głośniej. Ach, czemuż podarłem tę kartkę, dlaczego nie uszanowałem, nie pocieszyłem, nie ukoiłem bólu. Ściano, odpowiedz, ściano!
– Nie bój się, chodźmy stąd.
Jakiś starzec – suchy wiór, skulony, skurczony jak wyprany znoszony drelich. Ma siwe włosy, jest odwrócony do mnie tyłem, nie widzę jego twarzy. Cała postać starca tonie w puszystych, jakby dopiero co wymytych i starannie wysuszonych ,błyszczących włosach. Idę za starcem krokiem chwiejnym od obecnego jeszcze we mnie, lecz już słabnącego, lęku. Lęk jednak nie ginie; osłabł na tyle, że mogę swobodnie oddychać, lecz nie na tyle żebym mógł zaufać starcowi.
– No chodź, chodź szybciej! Przynagla mnie człowiek o niewidzianej twarzy.
Dokąd on mnie prowadzi? Dokąd?
Idziemy przez korytarz, katalogi zostają daleko w tyle.
– Tu! – Syknął starzec wpychając mnie do małej sali.
Na jej środku stoi stół, przy nim krzesło na którym siedzi mężczyzna o zoranej zmarszczkami twarzy. Jego oczy są bez połysku, matowe, trudne do odszukania w plątaninie wąwozów, wyżłobionych przez bystry nurt czasu. Cała powierzchnia twarzy to stary masyw o dwu łagodnych, poprzecinanych koleinami, pagórkach policzków oraz niewielkim wzniesieniu nosa – czerwonego wzgórza u podstawy którego – po obu stronach łagodnie spadającego zbocza – znajdowały się dwa mętne lustra wody. U podnóża stromego zbocza były dwa wybrzuszenia odcinające się niewyraźną jasnoczerwoną barwą od popielatej reszty.
Wilgoć, wszędzie po ścianach cieknie woda, na podłodze tworzą się kałuże. Stół i krzesło, oba zbutwiałe. Jak one mogą utrzymać człowieka, który wsparł teraz łokcie na przegniłym blacie i podpiera głowę rękami. Nagle masywem ukształtowanym przez wiatr tysiącletni, przez tysiącletnią pracę, wstrząsnął gwałtowny ruch. To drgania tektoniczne, które objęły całą powierzchnię twarzy, zakłóciły na moment wiekuistą ciszę i raptem, niespodziewanie, tak jak się pojawiły, znikły. Lecz nie bez śladu. Albowiem dwa pagórki leżące u podnóża stromego zbocza rozdzieliły się ukazując czeluść wnętrza, w którym kryła się, dygocząc niecierpliwie, gotowa do wypłynięcia mięsista lawa.
Wulkan? Już słyszę groźne pomruki dobiegające z głębi czeluści. Zaraz, za chwilę pęknie mu język i rozleje się krwawą masą po twarzy. Rozpryskując dotknie mnie i mnie oskarży. Słucham narastającego pomruku, który układa się w zrozumiałą dla mnie całość-zdanie: – te ślimaki to ludzie.
Rozejrzałem się wokoło. Faktycznie, zobaczyłem naraz dużo ślimaków: na ścianach, podłodze, pod stołem. Pełzły podnosząc dumnie głowy. Ślimaki bez domków na grzbietach o twarzach sześćdziesięcioletnich mężczyzn. Patrzyły dumnie i pewnie w oczy, współtowarzyszy i moje, te ślimaki. Ślimaki bez domków na grzbietach, o twarzach nałogowych palaczy (niektóre miały w ustach szklane rurki z wetkniętym w nie papierosem) i ludzi absolutnie wolnych od nałogu (te miały w ustach zieloną koniczynkę), pełzły przed siebie dumnie wznosząc głowy na mięsistych szyjach, ślimaki o oczach wypełnionych pewnością, wypełnionych pełnią, spełnieniem, duchową sytością. Ich dusze jadły tłusto. Bez lęku były to ślimaki. W niejedno wpełzli, z niejednego wypełzli. Ślimaki bez domków na grzbietach. Przesuwają się obok mnie. Dumne, pełne pogardy spojrzenia. Szepty najpierw ciche, teraz głośniejsze, coraz bardziej głośne.
– To on. – szepczą – To przez niego, to jemu…mu, muu!
Odchodzą, już ich nie widzę.
Znów korytarz, mój kochany kanał, który prowadzi mnie naprzód, ciągle do przodu. Już jestem sam, już jest dobrze. Tylko te szepty, one nie milkną. Wchodzą przez uszy, wypełniają czaszkę, zamieniając w miejsce, w którym rodzi się szept. Szept pędzący życie wśród fenomenów szeptu, żywiący się szeptami. Spośród całych legionów szeptów wybierający szepty najczystsze, najbardziej zbliżone do szeptu idealnego, eidetycznego. Szept szeptojad. Karmi się on ideami szeptu i rośnie, rozwija się w mojej głowie wypełnionej teraz niepodzielnie szeptem. Jak się wyrwać, jak uciec przed szeptem, przed nawijaniem się słów na kołowrotek mowy. Szeptomowy. Uciec by przed szeptem zanurzając się w myśl. Zakryć się nią cały, ostrożnie wysuwając oczy z nad puchowej, ciepłej kołdry i obserwować z ciekawością, bezpiecznie świat takim jaki jest.
– Stać! – Szlaban w biało-czerwone pasy, obok budka strażnika.
– Dokumenty ! – Dobiega z budki. Wyciągam legitymację, chcę podejść do miejsca z którego dochodzi głos na służbie.
– Nie podchodź, nie patrz na mnie, pokaż z daleka! – Pokazuję z daleka, tak jak sobie życzył. Zgodnie z jego życzeniem, nie patrzę na niego; stoję zasłaniając oczy ręką.
– Przełaź! – Szczeknął krótko.
– Ale jak? – Pytam zdziwiony, bowiem szlaban nawet nie drgnął.
– Pod szlabanem, ty baranie! – Ryczy głos z budki.
Przechodzę na czworakach do kolejnego etapu mojego bytowania. Szepty, wystraszone krzykiem strażnika zamilkły. Nareszcie cisza. Jak dawno jej nie było. Jednak po drugiej stronie szlabanu, w bezpiecznej gdyż sporej odległości od stróżówki, zaatakowały mnie znowu. Ach, idźcież stąd, odejdźcież ode mnie. No sio, sio, idźcie precz. Nie męczcie, nie szepczcie. Ciągle szepczą mi szepty, żebym się martwił. Ciągle mi mówią: – martw się, martw. Nie porzucaj zmartwień, nawet na chwilę nie ustawaj w martwieniu się. Tylko to usprawiedliwia twoją obecność, uzasadnia twoje trwanie, ta ze wszech miar wątpliwa czynność. Więc się martwię. Przekonany przez szepty nie ustaję w martwieniu się. Uczyniłem z tego podstawę swojej egzystencji. Zmartwienia jak woda sodowa uderzyły mi do głowy.
– Hura, hurra! Na koń, na bagnety, na barykady, na oślep!- Krzyczy ktoś gwałtownie, gardłowo.
Tętent końskich kopyt po pustej, zaspanej uliczce budzonej dziką pieśnią wojenną. Słyszę ten tętent, ten szczęk oręża, ten świst szabel kręcących w powietrzu młynka. Tę muzykę słyszę, tę orkiestrę pod dyrekcją kościstej śmierci.
Ułani, ułani, jak oni pięknie wyglądają, jak groźnie. Obudzeni ze snu bogowie śniący o raju utraconym- polu bitewnym. Gniewni, piękni, boleśni. Jadą krzycząc, osiodłali krzyk i pędzą teraz, pędzą na tym ognistym rumaku, co zwie się: do broni, co zwie się: hurra, co zwie się: naprzód!
Jadą a przed nimi oszańcowane wąwozy, wysuwające na powitanie czerwone języki ognia. Języki zatrute, języki jak żelazne, ogniste pięści wypadające z rękawów nabijanych prochem. Ogień i żelazo – chleb i sól wojny, którymi wita ułanów bezpiecznie oszańcowany Ares. A oni krzyk osiodłali, schwycili w ręce srebrne półksiężyce przebłyskujące między chmurami sztandarów i ruszyli, mając nad sobą białe ptaki wybuchów. Przed nimi oszańcowane wąwozy. Za wąwozami, rozparty na bujanym fotelu, siedzi drwiący bóg wojny robiąc na ostrych drutach włóczni czarne kolczugi dla umarłej armii.
Kopyta – końskie nogi obute w stalowe trzewiki. Iskry i muzyka, muzyka i taniec. Taniec i wojna, wojna i cmentarze, i aleje zasłużonych zwieńczone pomnikami, dla tych co na wojnie. A śmierć wycina wojenne hołubce, klaszcząc w rytm odgłosów padających na ziemię ciał. Danse macabre nad rzeką żelaza rozpalonego do czerwoności. Ułani, konie, rzeka i bóg wojny odpasiony, wypoczęty, radosny. Ciepło ubrany, stąd niebojący się przeziębić chłodem wiejącym od śmierci. Ares bóg wojny: kapłan agonii, błazen życia. Przeciw niemu ułani – armia od dawna nieobecnych. Rozdziela ich rzeka. Spiąć konia nad samym brzegiem ognistej rzeki, uciszyć się, skupić i skoczyć: przez ogień do oczu śmierci. W ramiona życia wpaść i rosnąć, tężeć siłą nabrzmiewających mięśni. Skruszyć – zamykające się na przegubach rąk – kajdany, żelazne okowy spiżowych palców boga wojny.
A, sio, poszły, apage, a sio! Tupnąłem jeszcze dla większego efektu nogą. Szepty nie pierzchły, skuliły się tylko, poszeptały między sobą i uciszyły się. Następnie porozłaziły po zakamarkach mojej głowy i rozsiadając się, jak które mogło najwygodniej, na porozstawianych tu i ówdzie sofach, posnęły. Mając spokój od szeptów postanowiłem znaleźć, w końcu, jakiejś wyjście z tego korytarza, z tego labiryntu. Nie było to jednak łatwe.
O, widzę z lewej jakąś wnękę; to mała pusta salka. Parę kroków dalej, ale po prawej, też salka, też pusta. A i sam korytarz pusty. Dokąd się udać, co robić? Cały czas prosto? Jak długo tak można – pytam się głowy, lecz ona też pusta, choć śpi w niej legion szeptów . A może uderzyć w ścianę głową. Może się przebiję, może coś się stanie i nie będę już tak krążył monotonnie! Może wpadnę gdzieś, może polecę; choćby głową w dół, ale polecę?
Salka pusta, korytarz pusty i ja w środku tej pustki nasycony przez tę pustkę. Może gdzieś usiąść i pomyśleć o czymś. Tylko o czym? Głowa pusta, więc może lepiej już te szepty, obudzę je, one zakneblują usta rodzącej się w milczeniu ciszy. Jednak nie, nie zrobię tego; szepty to też żadne wyjście. Ani pustka, ani szepty – więc co?
Korytarz – rzecz stworzona z czerwonej, obślizgłej od wilgoci cegły. Smród zbutwiałych desek, papierów i starych kapci. Zimno, strasznie zimno. Idę, a prowadzi korytarz, do celu – czarnego punktu, w którym schodzą się wszystkie zaślimaczone ściany, gdzie znika w śmiertelnym zapomnieniu każda myśl, każda świetlista idea. Gdzie gaśnie każda pochodnia, ginie każdy człowiek, gdzie zginę i ja. Ale zanim tam dotrę, zanim powiedzie mnie tam korytarz muszę uważać. Albowiem pod moimi nogami, na ceglastej posadzce rozłożyły się wygodnie dziury i wyrwy. Są one jeszcze bardziej niepokojące, jeszcze bardziej smutne i beznadziejne niż czarny punkt ,do którego wiedzie mnie niechciana konieczność. Na dnie każdej z tych dziur coś się porusza, coś mruczy, coś mi wygraża, coś faluje grożąc wybuchem.
Boję się, że czarny punkt, moja gwiazda północy wyleje z siebie lawę, która mnie zakryje lub zada mi problem, któremu nie sprostam. Lub – co najgorsze – zniknie, rozpadnie się jak tysiące czarnych gwiazd przed nią, jak miliony po niej. A wtedy zostanę już całkiem sam, nie wiedząc zupełnie gdzie iść; gdyż wówczas nie będzie już nawet niewiedzy.
Zniknie moja ostatnia siła, moja słabość. I stanę się jak korytarz, i będę korytarzem, labiryntem będę; niemym, zawiłym choć beztajemniczym. Pułapką i zgubą będę. Rozpaczą będę dla innych. Korytarzem bez ciemnej gwiazdy. Nawet we mnie jej nie będzie.
Wycie, wycie albo śmiech, śmiech albo płacz, a może krzyk? Słyszę to, słyszę choć nie wiem co to jest, choć nie wiem co to jest, to słyszę. To coś dochodzi z głębi drewnianej budki na ścianie której znajduje się napis: Lody. – O lody! – Pomyślałem – Kupię niedużego; nie małego, nie dużego ale średniego. Średni będzie w sam raz.
Wetknąłem głowę do okienka budki, lecz w budce nie było lodów. Było za to ciemno, jeszcze ciemniej niż na korytarzu, na którym panowała głucha szarość. W środku jakaś postać; nieruchoma, groźna: jakby nabrzmiała energią, straszną siłą. Energią, która mogłaby sprawić, że człowiek z ciemności zacząłby rosnąć, aż wyrósłby nie tylko poza ciemność budki, ale i szarość korytarza i jasność dnia. I mógłby nawet wyrosnąć poza nieogarniętą przestrzeń kosmosu.
Nic takiego jednak się nie stało. Człowiek z ciemności zaczął poruszać głową tak jakby się z czymś nie zgadzał, ale robił to szybciej niż przy zwykłym zaprzeczeniu. Robił to bardzo, bardzo szybko: raz dotykał brodą jednego ramienia a już po ułamku sekundy drugiego.
Ciężko samemu iść, szarości przemierzać, słysząc tylko odgłosy własnych kroków oraz czuć, że gdzieś zupełnie niedaleko nabrzmiewa zło, wlepiając wilczy wzrok w sierocego wędrowca. I myśli też takie zalęknione, nieśmiałe; pojawią się, dygną wstydliwie na powitanie i stoją ze spuszczonymi skromnie oczami. Nic nie mówią tylko skubią zażenowane koniuszek fartuszka. No cóż , myśli też się wstydzą. Ale czego? Tego, że są myślami? A może tego, że są tylko takimi myślami. A może one się boją, że nie są myślami? Może to tylko marzenia lub fantazje, które boją się, że są marzeniami i fantazjami? Myśl to nie to samo co fantazja. Myśl jest czymś lepszym niż marzenie, bo ma ręce, nogi i głowę. I stąpa po ziemi – zimnej, prostackiej i brudnej kochanki. A marzenia to aureola światła nad jej głową, padającego z czerwonej latarni. A więc myśli czy marzenia?
A bo ja wiem, a bo one wiedzą. One nie wiedzą, więc stoją i się wstydzą, bo nie wiedzą. Nie wiedzą tego czym są i czyje są; a przez to nie wiedzą jak się zachować. Myśli przecież zachowują się inaczej niż marzenia, a marzenia inaczej niż myśli. Stoją więc i skubią koniec fartuszka. I zastanawiają się. A może się nie zastanawiają, może sądzą, że to ja powinienem wiedzieć i dać im odpowiedź. Może bez tej mojej odpowiedzi one ani myśli, ani marzenia? A skąd ja mam wiedzieć? No niby one to moje myśli czy marzenia. Ale w jakim sensie moje. Przecież ja ich nie stwarzam, przychodzą do mnie; przychodzą, albo nie. Kiedy przychodzą to stoją i się boją. Kiedy nie przychodzą to ja się z kolei boję, że ze mną coś nie tak. No bo jak to tak, przyszły nauczyciel a bez myśli w głowie. Nawet wystraszonych i niewiedzących; myśl ja czy nie myśl?
Ale jeżeli skądś przychodzą, to skąd? Może jest jakaś centrala, dyspozytornia. Stamtąd wydają, a ten który wydaje to już wie co wydaje; czy myśl wydaje czy nie, czy marzenie wydaje czy nie. A skoro wie co wydaje, to pewnie i kontroluje treść, barwę, sens: dziś będziesz myślał o tym i o tym, i jeszcze o tym. A o tym tylko pomarzysz. Robi samolocik i wrzuca do głowy. Ale widocznie nie informuje czym jest to co w formie papierowej lotki ląduje w głowie; myślą czy też marzeniem. Stąd to, co jest wrzucane nie wie czym jest. I ja też nie wiem, bo mnie też nie informuje ten co wrzuca. I tu jest problem; bo skoro one nie wiedzą i ja nie wiem, to jak możemy realizować to co chce centrala? Bo przecież inaczej spełniają się myśli, a inaczej marzenia.
A może centrali o to chodzi: ona wie, my nie wiemy, ona wie, że my nie wiemy. A może centrala chciałaby, żebyśmy wiedzieli, tylko jej coś nie wychodzi. Po prostu, na linii centrala ja coś się popsuło i jest jak jest. Ja nie wiem, myśli nie wiedza a centrala wie i ubolewa. A może to wszystko nieprawda, z tą centrala nieprawda. Może są tylko te myśli-niemyśli i ja. A może tylko ja, a może nie ja? Nie-ja, czyli kto? Kto?
Ach, zatęskniłem przez chwilę za szeptami. Szepty nie mają takich zmartwień, one tylko szepczą. Nachalnie: szept, szept.
Idę sam. Szkoda, że nie ma tu nikogo. Choćby Dyrektora. On frontowiec, odznaczony wzorowym uczniem. Taki to dużo wie. Okopy, ruiny wypalonych domów, świst kul, min niet. Natarcie, kontrnatarcie, forsowanie rzek, wysadzanie transportów. Takie były jego uniwersytety.
Ilu on nieboszczyków widział, ile toczących się czaszek. On wie co w nich jest. On by powiedział. On zna ludzi, on ich, jak bagnet, na wylot przejrzał. Frontowiec, bił wroga i jadł z niejednej kuchni polowej. Granice wytyczał, samogon pił i wytyczał. Wszystko wytyczył. On wie. Bił się, więc wie. On się umie bić.
Po wojnie order i skrzydła dali. On i fruwać umie. Wzbije się z góry spojrzy i wie, wszystko przeniknie. Siada później na wzniesieniu i mówi co widział. Mówi a właściwie przemawia. On przemawia, a dzieci słuchają go; czyli ojca, czyli guru, czyli męża opatrznościowego. Bo można dyskutować na ile Dyrektor jest absolutem, ale że jest herosem, że przebywa w świecie bogów musi być poza dyskusją.
Ilu ich jest, ilu? Tych guru, tych ojców, tych mężów opatrznościowych? I czy są oni sobie równi? Czy też różna ich moc, zdolności, kompetencje sprawiły, że każdy z nich, tych proroków, tych stałych bywalców empireum, zajmuje sobie tylko wyznaczone miejsce na drabinie anielskiej. A jeżeli jest właśnie tak, to jakie miejsce zajmuje Dyrektor? Na pewno jedno z najwyższych, najbardziej pożądanych, najwłaściwszych, najlepszych. Ale jakie?
– Odpowiem zaraz tobie na te pytanie. Przy dźwiękach piszczałek i bębna odgłosie zaspokoję twoją ciekawość. A słowa moje będą smętne jak pieśń przez ludzi stepu, przy blasku ogniska, układana. A szczere będą jak szczera jest dusza tych zuchów stepowych, a surowe jak życie ich. A krótkie jak świst arkanu, a zniewalające jak arkan sam.
Stoi przede mną ten grubas, któremu rozszarpałem krzykiem błony bębenkowe w uszach. Uśmiecha się, przekrzywił głowę na bok i szepcze, patrząc mi w oczy; opowiem, tylko już cichaj maleńki, cichaj… luli, luli, aaa.
– Nie uśpisz mnie – Pomyślałem.
– Przy dźwiękach piszczałek ci opowiem, przy głosie bębna. Słuchaj więc: wielu ich i niewielu zarazem. Nie zobaczysz ich wcześniej niż są potrzebni. W gumkę, w ołówek się zmienią. W blat stołu, w serwetę, w wazon. W cokolwiek, jeżeli zajdzie taka potrzeba. A, gdy przyjdzie na nich pora wylęgną się z tych gumek i zrobią swoje, ci mężowie przesławni. Jedno ich tylko zdradza w czasie, gdy chcą być do Momentu Pewnego nierozpoznawalni. Przedmioty, w które się zamieniają całkowicie mężom owym się podporządkowują, rezygnując tym samym ze swoich przyrodzonych niejako funkcji, które spełniały jako przedmioty właśnie. I tak, gumka mając do spełnienia misję przechowawczą nie ściera, tylko rozważa czy ścierać. Od ołówka próżno by oczekiwać aby spełniał tak, w tej sytuacji, banalne funkcje jak pisania czy rysowania czegokolwiek. Blat stołu robi się za kruchy, aby cokolwiek unieść, za pochyły by mogło coś na nim ustać, a książka, choćby nie wiem jak mądry tytuł miała, na kartach mieścić będzie naniesione niewprawną, dziecięcą ręką porady jak zrobić kruche rogaliki, naprawić wtyczkę, hodować gęsi, nie przeziębić się. Wielu ich i niewielu zarazem, lecz ty uważaj na nich, nie daj się zaskoczyć, sprowokować. Opanuj się, wierz to dobrzy ludzie, do nich świat należy. Przy dźwiękach piszczałek ci o nich opowiem, przy bębna odgłosie.
A tworzą oni piramidę, wieżę Babel, zikkurat. A pierwszą warstwę tej wieży, warstwę na wpół piaskiem pustynnym zasypaną, tworzy milion tych mężów. Milijony w spodniach koloru khaki i różnokolorowych golfach, półgolfach i bluzkach polo, stanowią pierwszą warstwę wieżycy. A na barkach tych czterdziestoletnich, wysportowanych, mężczyzn stoją mężczyźni około pięćdziesięcioletni w szarych, choć wytartych na rękawach to jednak zachowujących swój dawnych sznyt i polor, garniturach. Ci lekko się trzęsą. Następna warstwa, sześćdziesięciolatków, nie różni się niczym szczególnym od poprzedniej. Jest tylko bardziej rozdygotana, co raz przejdzie przez nią fala kaszlu. Wstrząsa ona siedemdziesięciolatkami w czarnych, przykrótkich, smokingach; niektóre z nich mają klapy oderwane, w wyniku wieloletniego szamotania się ich właścicieli z życiem. Niektóre mają je tylko naderwane, bowiem ich nosicielom szczęście sprzyjało.
I tak jeszcze kilka rzędów, coraz starszych, coraz bardziej się trzęsących. Wierzchołek piramidy ginie w chmurach. Od czasu do czasu z chmur spada mały zasuszony owoc; człowieczek: skóra i kości. Legnie u stóp piramidy, nieruchomieje. A gdy spada wygląda jak strącony anioł, szybuje trochę wokół piramidy; to zbliża się, to oddala od szeregów. Jakby chciał młodym swą mądrość przekazać, a jednocześnie bał się, że nie zrozumieją, że się przerażą, że zawali się od tego cała konstrukcja. Stąd konkluzja: młodzi muszą najpierw dojrzeć, aby pojąć co do nich mówi taka mała, zasuszona dziadyga.
I spada anioł na piasek w milczeniu. Chowają go później u stóp piramidy. A lud to miejsce ma za niezwykłe. Otacza je straganami, pełnymi amuletów, kryształowych kul, mówiących ptaków, od których można usłyszeć to o czym ludzkość od prawieków woli milczeć. A ptaki ujawniają prawdę, a obnażając w ten sposób wielkie zakłamanie ludzkości nierzadko płacą za to cenę straszliwą: chorują na gardła, niektóre poddawane są zabiegowi tracheotomii. Ich struny głosowe już niczym nie grożące sprzedawane są później w osobnych paczkach, w kramach osobliwości i przestrogi: tylko to zostaje z oszalałych prawdomówców. I nikt po nich nie płacze.
Wierzchołek wierzchołka stanowią Trzej; zostali tak wysoko wyniesieni ponieważ na co dzień są wśród nas, gdzie spełniają niepozorne, ale ważne funkcje. Są więc zbieraczami złomu, szukają grzybów w lesie. Robią marynaty; w obłokach kuchennej pary przygotowują się do zimy. Mogą być konserwatorami sieci grzewczej, instalacji telefonicznej. Mogą być placowymi; w długich, chroniących przed kurzem, fartuchach bronią placów i zaułków wielkich miast przed wdzierającymi się ze wszystkich stron fekaliami. Wcielają się też w kolejarzy, listonoszy, żołnierzy. Są ludźmi munduru, wielbicielami uniformu, który skutecznie maskuje ich szlachetną wsobność. Ptaki ze straganów są dla nich ostrzeżeniem; losy basów, barytonów i tenorów zamkniętych w plastikowych torebkach wymownie świadczą jak mogą zostać potraktowani Trzej przez tych, którzy nie chcą by zakrywana od milionów lat prawda wyszła na jaw.
Trudno ich spotkać, trudno rozpoznać. Daleko są od nas, bardzo blisko. Są wśród nas. Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami i tyluż lasami i ściekami żyją. I za nami chodzą, i w plecy nas palcami swoimi długimi, zakrzywionymi pukają. I śmieją się głośno, siarczyście, władczo, to znów niepewnie chichoczą, nerwowo. Chichotki, śmieszki, smutaski, liski przebiegłe, lwy waleczne. Tacy oni, w ogólnym zarysie, są.
Ten trzeci jest kanalarzem; w kanałach robi. Tu się skrył i patrzy na ludzi z dołu. A czasem im język pokaże, a czasem krzyknie na nich. Najczęściej jednak, zwinięty w kłębek, w kułak się z nich śmieje, a właściwie z niej; z tej ludzkości całej. A ten drugi widywany jest bardzo rzadko. Raz go tylko widziano, raz jeden w historii rodzaju ludzkiego, jak biegł z rozwianym paltem, z błędnym wzrokiem przed siebie ulicą, wymachując przy tym rękami i wykrzykując jeden Ogromnie Trudny Wyraz. Ten drugi miał na nogach buty o długich podwiniętych, jak w ciżmie, nosach i wysokich, jak w damskich szpilkach, obcasach. A to żabka, którą zgubił.
Grubas wyciągnął przed siebie rękę z zaciśniętą pięścią, po czym, otworzył ją. Na dłoni miał kilka kropli gęstego płynu o dziwnej, ciężkiej barwie. Spojrzałem na to coś na dłoni grubasa przerażonym wzrokiem.
– Co to jest? – Zapytałem, czując jak zagarnia mnie pod swój płaszcz poczucie beznadziejność. Cięższej niż krople płynu na dłoni grubasa. Oraz rozpaczy, jak noc atramentowa czarnej.
Grubas zaśmiał się, lecz zaraz zamilkł, spoważniał.
– A to ten pierwszy. – Powiedział.- W samotności, w stojącym na odludnym przedmieściu domu, mieszka. Jego samotnia stoi w ogrodzie pełnym brzęczących owadów, dusznego, nagrzanego słońcem powietrza – a trzeba wiedzieć, że niezależnie od pory roku panuje tam ponad trzydziestostopniowy upał: dzień i noc – i straszącego swoim wyglądem łopianu. Cisza, tylko to brzęczenie, ta duszność, ten łopian pod którego liśćmi kryją się tajemnice zatęchłych, zapleśniałych suteryn. Tajemnice wielkie, straszne, rozzuchwalone w cieniu łopianu, lęgnące się bujnie, wypuszczające jady, urągające i grożące. Wśród tej ciszy, duszności i jadów stoi dom. Na trupiobladej ścianie frontowej trzy geometryczne figury; prostokąt i dwa kwadraty. To drzwi i okna bez framug. W jednym z okien pojawią się czasami para zielonych punktów. To On patrzy. A ogród otoczony jest parkanem z wyschniętych na słońcu desek, z których ulatują fluidy strachu, skutecznie zniechęcające ciekawych zobaczyć ogród.
– A, że zielone punkty niewidoczne są dla tych co stoją przed parkanem, stąd lud w istnienie Pierwszego może tylko wierzyć. – Pomyślałem i zaraz zapytałem grubasa wprost:
– Czy tym Pierwszym jest Dyrektor?
Ten, któremu rozerwałem bębenki w uszach spojrzał na mnie wzrokiem człowieka nieprzytomnego ze strachu.
– Co, coś ty powiedział?! – Mój rozmówca obejrzał się, z nieopisaną wręcz trwogą, za siebie. – Czego ty chcesz, o co ci chodzi, idź, idź stąd! I nigdy nie zadawaj takich pytań! – Krzyczał histerycznie.
Gruby odszedł zostawiając mnie samego w pustym korytarzu. Nadal nie wiedziałem, gdzie tak naprawdę jest Dyrektor. I kim tak naprawdę jest Dyrektor. Nie wiedziałem też, kiedy wreszcie wyjdę z tego korytarza i czy kiedykolwiek wyjdę. Z drugiej strony to właściwie po co z niego wychodzić, przecież on i tak nie zniknie. Będzie trwał, groził, karcił. Ten korytarz będzie zawsze otwarty, zapraszający do wejścia. Pewny, nawet wówczas, gdybym wyrwał się z niego, uciekł daleko, że wrócę skruszony, wystraszony z ulgą przyjmujący dawno zasłużoną karę – korytarz. A może to nie jest kara. Może to jeszcze nie kara?
Ach, Dyrektor, Dyrektor, gdzie on jest. Dlaczego nie ma go tutaj, dlaczego nie przyjdzie, nie pocieszy, nie utuli, wilgotnych od łez policzków uśmiechem swoim serdecznym nie obsuszy?
– Dyrektor nie może przyjść. On tylko w nocy się porusza, w gwiaździste noce, orientując się według błyszczącego nieba, przemierza samotnie obszary, przestrzenie, drogi. Odpoczywa w wodach ciepłych mórz, kąpie się w blasku tajemniczych, zielonych planet i ciepłoczerwonego światła gwiazd zgasłych przed milionami lat. A fale ciepłego morza biją o brzeg; łagodnie, miarowo, dostojnie. A każde takie uderzenie dochodzi do Dyrektora, dając mu wszystko kojącą pewność osiągnięcia pełni.
Według gwiazd chce do tej pełni dojść, gwiazdy mu drogę wskażą, ten ich blask, blask bez źródła. To mu z frontu, z partyzantki zostało; słuchać co mówią gwiazdy. Co wróże bają.
– Kto to mówi? – To szepty, to znów szepty szepczą. Czujne są, na posterunku są. Jak zawsze.
Wciąga mnie ten szept, wchłania, hipnotyzuje, zniewala. Rozkazuje iść naprzód, w kręte ścieżki jego struktur, jego woli. Moja wola, moja wola. Jego wola.
Drzwi, drzwi! Białe, wąskie, wysokie. Drzwi! I tabliczka na nich: Dyrrrektor, a może Drrryrektor, albo Dzyńdzyńrektor. Nie wiem, nie zdążyłem dobrze przyjrzeć się napisowi, gdyż drzwi się uchyliły i wyszedł z nich Dyrektor. W białym podkoszulku i muślinowych szortach. Tak to był Dyrektor, tylko że młody, bardzo młody. Może dziewiętnasto -, góra dwudziestoletni. Robi przysiady i pompki; raz, dwa, raz, dwa. Nie zwraca na mnie uwagi. Jest młody, bardzo młody; dlatego jeszcze bez wzorowego ucznia na podkoszulku. A może to nie dyrektor, może to syn-bliźniak?
Nie, to jednak on: tylko, że młody, bardzo młody. Może nawet młodszy od siebie z tamtych czasów, gdy miał dziewiętnaście albo dwadzieścia lat. Tak to on; między jednym: raz, dwa a drugim raz, dwa z kącików ust wychodzi, z pęcherzykami śliny, drry, drry, drrry! A więc to on, to Dyrektor.
Gimnastykował się, ćwiczył. Dba o mięśni, zwłaszcza rąk. To dobrze, wiele jest w jego rękach spraw ciężkiej, bardzo ciężkiej wagi. Dyrektor podchodzi do białych drzwi. Uderza w nie głową; raz, drugi, trzeci, aż odlatują kawałki dębowego drewna, uderza mocno, coraz mocniej. Aha! Trenuje, dba o głowę. To dobrze, ma na niej przecież tak wiele spraw.
Wspaniale umięśniony jest Dyrektor, świetnie wysportowany. Na radzie pedagogicznej, gdy SIEDZI I ROZWAŻA, nie widać pod golfem tego szalonego, choć jakże zharmonizowanego jednocześnie, tańca mięśni. Tego festynu zdrowia, siły, pewności. Heban skóry opalanej zwrotnikowym słońcem i egzotycznym wiatrem przesycającym ją zapachem pomarańczowych gajów. Spiż mięśni, złoto kropli potu; to wszystko jest na co dzień przesłaniane przez dyrektora skromnie, jakby kurtyną milczenia, zielonym, niczym się nie wyróżniającym, suknem golfa. Nierzadko kompozycja wzbogacana jest przez jasnoniebieską kremplinę gustownej marynarki kupionej na straganie wśród tajemnych odgłosów ulicznego ruchu.
I wtedy doszło do mnie, że ja już Go kiedyś widziałem. Dyrektora zobaczyłem po raz pierwszy na przyjęciu w ambasadzie jednego z państw Archipelagu Ciepłych Mórz. Już wówczas wydał mi się bardzo dystyngowany: starszy, szpakowaty pan ubrany w świetnie leżący na jego wysokiej, smukłej sylwetce smoking. Wyglądał jak przedstawiciel wymarłego już gatunku szlachetnych arystokratów-demokratów, którzy cały swój majątek, godności, tytuły rodowe poświęcają dla sprawy. Zamiast lakierek noszą wówczas półtrampki, zamiast getrów podkolanówki: krótkie spodnie i marynarskie bluzy dopełniają całości obrazu. Na głowach zamiast koron noszą berety z pomponami. Zatrudniają się wówczas w jakichś biurach obsługi klienta, w jakichś skupach surowców wtórnych, w jakichś magazynach lub hurtowniach i czekają na lepsze czasy, na szlachetne kontrrewolucje. A póki co usychają, stają się podobni do szczap drewna, do nieudanych rzeźb, pokrywających się w kącie kurzem i pajęczyną. Stają się podobni do spraw nieważnych.
Stał więc Dyrektor wyprostowany z podniesioną dumnie głową. Patrzył, ten arystokrata, wyniośle, pobłażliwie na kłębiący się u jego stóp tłum ludzi szarych, nieciekawych, barchanowo-flanelowych. Czeladnych i trywialnych. Patrzył na tych piździelców, dla których przejście na ty z kurwą to wielkie wyróżnienie. Żałosnych infantylnych zbereźników, którym wiecznie chleb na myśli.
Patrzył tak jak się spogląda na złodziei jabłek, grzybów z koszyka wystawionych na sprzedaż przy drodze przez bezzębną staruszkę lub amatorów cudzej własności zamkniętej w plastikowej przestrzeni brudnych reklamówek, należących do mieszkańców rozciągających się pod dworcami betonowych podziemi, bunkrów, mrocznych tuneli, kanałów ściekowych i ciepłowniczych, wysypisk śmieci.
Dyrektor stał wśród nich jak posąg imperatora i mówcy zarazem; jak obelisk tego, który zanim pokona orężem wpierw słowem bierze w posiadanie. Podniesiona, w geście starorzymskiego pozdrowienia, ręka upodobniała go bez reszty do tych czcigodnych, wiekowych kolumn z których słynęły wszystkie miasta zasypane przez wulkaniczne popioły. Dyrektor w pozie boga wojny i słowa zniewalającego jak okowy przestał całe przyjęcie. Później przeniesiono go na plac Wirujących Kół, gdzie znajdował się wolny postument. Tam go postawiono. Teraz stał obok godnych siebie: wielkich tego miasta, bez których aglomeracja popadłaby w ruinę i nie podniosła się z niej; zbieraczy surowców wtórnych, palaczy zwłok, karmicieli bezdomnych psów i kotów, znawców ruchu planet, wróżbitów, badaczy bioprądów, różdżkarzy ostrzegających ludzkość przed żyłą wodną.
Niektórzy z nich, niedawno postawieni, nie zdążyli jeszcze zastygnąć w monumentalnej pozie. Stąd fruwające wokół karty tarota, porzucone przyrządy do badania przyszłości, o które potykali się delegaci mieszczan chcący złożyć wieńce u stóp Dyrektora. Stąd trzask pękających skorup tych planet, które poszły za głosem badaczy ich trajektorii, stąd nieucichłe jeszcze wrzaski kłócących się o szmaty i butelki oraz złom i metale kolorowe. Stąd niewybredne słowa wypełniające przestrzeń między kolumnami, stąd snujące się między posągami jaskrawo wymalowane kochanki palaczy zwłok. Stąd nieświeże oddechy, brudne koszule, natarczywe domaganie się używek: wody brzozowej, denaturatu, politury czy butaprenu, i głośne żądania wyniesienia pełnych już nocników.
Po raz drugi widziałem Dyrektora jak w czarnej pelerynie, owinięty długim białym szalem przemierzał ulicę Kropli Deszczu. Czarna, długa almawiwa narzucona była na smoking wykonany z najlepszej wełny bengalskiej. Na nogach, wzorem demokratów-postępowców, miał przepocone tenisówki, ten demiurg. W ten sposób Dyrektor nawiązywał do najlepszych tradycji z naszej przeszłości. Szlachetny, dystyngowany, wysportowany. Takim go znam, nie innym.
Teraz, choć taki młody, ćwiczy, trenuje: nie korzysta z nachalnie narzucających się uciech młodości; nie strzela papierowymi skobelkami do odwróconego plecami matematyka, nie kradnie, dla psoty, laski starcowi, nie paskudzi mu, zaczajony na krawędzi dachu, na staroświecki kapelusz.
Pod hebanową skórą ruchy tektoniczne pionowe i poziome. Wgłębienia i wypukłości, wypukłości i wgłębienia. Na rękach, nogach, korpusie, żyjące, falujące pagórki mięśni, sznury żył, siatki tętnic. Raz, dwa, raz, dwa! Drry, drrry! Pompki, przysiady. I na zmianę: przysiady, dry, drry, pompki.
– Czego się gapisz, nie widziałeś ćwiczących ludzi? – Dyrektor podszedł i wymierzył mi blachę w czoło. Ach, jak nic nie bolało! Uśmiechnąłem się do niego.
– Do you speake French ? – Spytał – Będę mówił po francusku do ciebie. Pozycja jaką chcę zająć wymaga ode mnie znajomości języków obcych, języków cudzych. Więc praca, praca, ciągle praca – zrobił kilka przysiadów – trud, trud, trud – teraz pompki – nieoszczędzanie siebie – kilka fikołków – bessonnica. A ty co ? Gapisz się tylko; bo co? Bo masz oczy, bo masz oczy: oczy, oczy, oczy, czy, czy, czo, czo, czu, czu. Sza, szo, szu. Aszu, oszu, uszu, eszu. Bambosze. Kasztany. Kasztany szumią przy szopie. Szosa sucha jest po deszczu. Wyindywidualizowałem się z razentuzjazmowanego tłumu i poczułem się usatysfakcjonowany. O dykcję też dbam. Widzisz o dykcję dbam też. A ty co? Gapisz się tylko. Gapisz. Buła, buła, krze, krząsz, kra, kra.
Zamachał rękami i wzbił się, wybił się. Przeleciał obok mnie; wielki czarny ptak z dalekich wysp Ciepłych Mórz. Rzuciłem w niego kamieniem; to efekt niespodziewanej fali wzburzenia. Nie wiem czy trafiłem. Dyrektor wzbił się jeszcze wyżej, popatrzył na mnie z góry i zwyczajem stekowców nie skontrolował swojej potrzeby fizjologicznej – a może zrobił to celowo? – ledwo uskoczyłem. Kra, kra. Dyrektor odleciał w ciemność, a ja za nim. Poszedłem.
Step to step w ciemność, w niezaludniony świat kanału, bezludny, nieludzki. Same cienie mnie mijają. Mówimy sobie: cześć i to wszystko. Maria Magdalena, Xerxes, Cyrus, św. Michał, Bosch, Savonarola. Łukasiński, podzwaniając łańcuchem też przeszedł; prześliznął się, prawie niepostrzeżenie, pod ścianą.
– A, mnie to chyba pan znasz!
Gruby mężczyzna w zbroi patrzy mi w oczy natrętnie, lekceważąco. Wykrzywia twarz jak klaun w cyrku, który udaje smutek po to, aby wywołać u zgromadzonej gawiedzi śmiech. Mnie nie rozbawił.
– No, panie, może na jakim obrazku, co? – Podpowiadał – Na obrazku?
Zbroja, wypchnięta z niej czerwona gęba, łapy z łatwością wywijające ciężkim, dwuręcznym mieczem. Ach, to Jan Żiżka z Trocnowa! Przyszły taboryta, postrach wszystkich ortodoksów. Bitwa pod Grunwaldem; starcie rycerzy Zachodu ze Wschodem, klęska łacinników zadana schizmatycko-pogańską ręką. Jasna armia z wielkich miast zdruzgotana przez zjednoczone siły z lasów, bagien, stepów i heretyckich mateczników.
Ach, więc to on – Żiżka. Ta jego zbroja; z łusek żelaznych, jak stalowa powłoka mechanicznego gada. Ta twarz nalana, apoplektyczna, z której wylewa się odór smoczego pyska; bo smoki nie zioną ogniem lecz smrodem ognistym. Zaraz zawyje, zacznie walić łbem, ranny potwór, nim skona, ciąć będzie ogonem-dwuręcznym mieczem. Rozwali korytarz, a przedtem moją czaszkę rozłupie. Wypełznie z tej pułapki, przefrunie przez góry: z nieba płonący deszcz na ziemię, wyjąc, spuści. I zaśmiewać się będzie, gdy unicestwi mnie po raz drugi; paląc to co moje. I wróci z powrotem do swojej kryjówki za górami. I będzie z niej spoglądał na góry przyozdobione łuną. I będzie liczył dni bez nocy. Aż w końcu przyjdzie noc. I popiół za górami zapanuje. Król Popiół.
– No, co panie? Nic, nic nie chwytasz, na tryby nie bierzesz. No, jak, jak? – Żiżka staje się natrętny. Nie drażnić go, nie drażnić wariata. Spokojnie, tylko spokojnie.
– Tak, poznaję pana. Widziałem was panie na obrazie.
– Ha, i to na nie jednym. –Przerwał krępy. – Na wielu, bardzo wielu żeś mnie widział. Z włócznią i mieczem.
– No nie, tylko z mieczem. – Przypomniałem sobie szczegóły z Bitwy pod Grunwaldem.
– A jednak i z włócznią – upierał się Żiżka – , którą żem w pysk smokowi wsadzał.
– Smokowi? – On chyba zna moje wszystkie myśli.
– Bo i niby komu. Od tegom św. Jerzy, nie! Asceza, długa, pełna wyrzeczeń i przeciwności droga. Umartwianie, kontemplacja, niepewność. Bojaźń i drżenie, panie. A później taki czysty, wyposzczony, wymoszczony od wewnątrz włócznię, miecz biorę i w łeb smoka walę. Aż ten gadzina jęczy. Ha, ha, ha – Żiżka-św. Jerzy, heretyk-święty, zaśmiał się głośno -. On jęknie, to ja go znów w łeb mieczem. I dzidą też poprawiam. Ha, ha, ha! Taak, tak trzeba. Co, dobrze mówię, nie? Jak jęknie to w łeb a włócznią w pysk. Tylko, że najpierw to trzeba ascezę, pamiętaj, ascezę. A później w łeb! Ha, ha, ha. Coo, żyje się, he! Żyje!
Smok pojawił się niespodziewanie. Był to mężczyzna około czterdziestoletni. Na elastycznym golfie miał przyszytą odznakę wzorowego ucznia.
– To jest smok – Przedstawił przybysza św. Jerzy.
– Smok jestem! – Powiedział smok nie patrząc mi w oczy. Monstrum miało głowę zwróconą w kierunku stojącego obok Żiżki, który okazał się być św. Jerzym – Choć idziemy stąd. – Zwrócił się do Jerzego zanim zdążyłem się przedstawić. Jerzy uśmiechnął się do smoka, smok do Jerzego. Spojrzeli jeszcze na mnie ze złośliwą satysfakcją w oczach, wzięli się pod ręce i poszli.
Zaraz coś się stanie, na pewno. Te ich uśmiechy nie mogą wróżyć niczego dobrego. Jerzy niewątpliwie obraził się na mnie. Obraziły go moje myśli. Na razie jednak nic się nie działo. Korytarz był pusty, ginął w czarnym punkcie zawieszonym na wysokości moich oczu. Cisza nie zdołała mnie ukoić; albowiem w powietrzu coś wisiało. Może to wisiał smok? Boję się smoka. Jeżeli pojawi się, to co? Co mu powiem? A jeśli rzuci się na mnie z tyłu, z góry? Ta ewentualność była jeszcze gorsza; bo jeżeli stanie przede mną to może jednak coś wymyślę, a jeżeli nic nie wymyślę, to może uda się prześliznąć między cielskiem a ścianą. A jeżeli rzuci się z tyłu, z wyciem ? Przecież od samego hałasu umrze moje serce. A jeżeli nie umrze a ja wraz z nim żyć będę, to co? Co robić? Walczyć? Tak bez przygotowania, bez ascezy, bez włóczni? Na środku drogi, którą szedłem leżał kamień. Pod nim jest smok, pomyślałem. Podniosłem kamień , pod którym zobaczyłem ślimaka. Ach, więc to tutaj, ten smok?