Rzeczy na Tlönie podwajają się, ale dążą również do zatarcia się i zatracenia szczegółów, gdy ludzie zapominają o nich. Klasyczny jest przykład progu, który trwał, dopóki siadywał tam pewien żebrak, i który ze śmiercią tegoż zniknął. Zdarzało się też, że ptaki czy koń ratowały ruiny amfiteatru.

Jorge Luis Borges, „Tlön, Uqbar, Orbis Tertius”, [w:] tegoż, „Fikcje”, przeł. A. Sobol-Jurczykowski

– Przede wszystkim i już na samym początku muszę uczciwie wyznać smutną i okrutną prawdę, a prawda, choć, jako się rzekło, smutna i okrutna, jest taka, że zjadłem zęby na przekładach literatury hiszpańskojęzycznej. Widzi pani, w ciągu swej długiej i dość owocnej kariery tłumaczyłem wszystko jak leci, od ezoterycznego Borgesa – który tak pięknie zrewolucjonizował nam formę oraz treść krótkiej formy – i lakonicznego Hernándeza – którego proza, jak kiedyś napisałem, stoi w jaskrawej sprzeczności z nawykami czytelników i tradycją literacką – przez frenetycznego ekwilibrystę Cabrerę Infante czy chimerycznego oryginała Goytisolo – ten przysporzył mi sporo kłopotów, jego lingua franca, stanowiąca połączenie hiszpańskiego, arabskiego, francuskiego i angielskiego, to nie lada wyzwanie dla tego, który ma daną myśl oddać w obcym, jednym tylko języku – po absurdystów pokroju nieokiełznanego outsidera Piñery czy tworzącego symboliczne brutaleski Arrabala, choć, przyznaję, nieobcy są mi też bardziej zachowawczy literaci, jak Ribeyro, Marías i Cercas, zawsze eleganccy, na ogół wierni konwencjom, niezbyt często pozwalający sobie na ekscentryzmy. Tak czy owak, dzięki rozlicznym godzinom spędzonym na ciężkiej pracy oraz wytężonemu namysłowi udało mi się ostatecznie przyjąć właściwą optykę i uzyskać akuratny ogląd sprawy. Przez „akuratny ogląd sprawy” rozumiem wgląd w ludzką psychikę oraz literacką naturę, te dwie, jak wiemy, wydają się połączone sieciami wzajemnych zależności, niby – przepraszam za nieporadność skleconego naprędce sformułowania – zapętlone pętle, i teraz, po tych wszystkich godzinach i należytym skupieniu, z całym przekonaniem mogę powiedzieć, nawet nie tyle powiedzieć, co oświadczyć, na pewno autorytatywnie, może i nawet trochę buńczucznie, oświadczyć, że tak jak bankiet kończy się wraz z wyjściem ostatniego gościa, a kurtyna ostatecznie zapada po opuszczeniu teatru przez ostatniego widza, tak wydarzenia osiągają swój kres, gdy nie ma już nikogo, kto mógłby w nich uczestniczyć, a rzeczy, kiedy nie ma już nikogo, kto mógłby lub chciał je celebrować i się nimi zachwycać czy choćby je użytkować, niczym te borgesowskie ptaki ratujące od rozpadu ruiny amfiteatru. Mam przekonanie graniczące z pewnością, że gdy nas zabraknie, to jest gdy opuszczę w końcu to pomieszczenie, to i sam Pałac zapadnie się w sobie i nie będzie już nikogo, kto by o nim pamiętał, tak że nawet ptaki od Borgesa nie będą w stanie wznieść ruin z powrotem, by przywrócić im dawną chwałę i splendor. Proszę mi wybaczyć banał, ale upadek budynku, choćby i kamiennego domu, jest niczym w porównaniu z upadkiem człowieka, i nie ma znaczenia, czy miał rację Hemingway, gdy pisał, że człowieka można zniszczyć, lecz nie pokonać; koncepcja, jak się wydaje, bliska też Camusowi. Z tego w każdym razie wynika, iż nekrologu literatury nie napisze ostatni pisarz, ale ostatni czytelnik, ostatni gość biblioteki, i wtedy, wtedy spotkamy się w Dublinie, Paryżu, Nowym Jorku albo w Buenos Aires — miejsce nie ma znaczenia, jesteśmy apatrydami — bądź co bądź w jednej z wcale licznych stolic stojących mocą słowa, zbudowanych na strzępach niepoślednich zdań wielokrotnie złożonych, my — duchy czasów minionych, którzyśmy marzyli o innych arcydziełach, zanurzeni w sentymentalizmie epoki druku, to my wypijemy zdrowie ślepców i kulawych, których tu, nawiasem mówiąc, dostatek, po czym obficie zrosimy dobrą irlandzką whiskey, ewentualnie ostatnim rozpryskiem mate, mogiły tych, co przed nami, i wreszcie, pijani egzaltacją, weźmiemy udział w pogrzebie galaktyki Gutenberga, jak określił to ktoś o lepszym piórze, wtenczas alumbra, lumbre de alumbre, postanie ostatnia litera zapisana ostatnim piórem na ostatniej stronicy i nie będzie już nic, dlaczeg dla czego warto by żyć.

***

Przede wszystkim i już na samym początku muszę uczciwie wyznać smutną i okrutną prawdę, a prawda, choć, jako się rzekło, smutna i okrutna, jest taka, że absolutnie nie jestem specjalistką od literatury latynoskiej i nie znam hiszpańskiego, więc – chcąc nie chcąc – polegać muszę na niezweryfikowanych przekładach i opiniach kogoś, kto na tłumaczeniu czy raczej na tłumaczeniach z hiszpańskiego, jak to mówią, zjadł zęby; tak przynajmniej się przedstawił, to jest jako mężczyzna, który na przekładach z języka hiszpańskiego „zjadł zęby”, właśnie tego określenia użył (przede wszystkim i już na samym początku muszę uczciwie wyznać smutną i okrutną prawdę, a prawda, choć, jako się rzekło, smutna i okrutna, jest taka, że zjadłem zęby na przekładach literatury hiszpańskojęzycznej – a wypowiedziawszy te słowa, zaprezentował braki w uzębieniu), co, zapewne ze względu na ekscentryczność sformułowania oraz to dość nachalne i stanowcze „muszę wyznać”, od razu zwróciło moją uwagę i co tym samym od razu skrzętnie odnotowałam, zarówno w myślach, jak i na papierze, a teraz – z kronikarskiej skrupulatności – przywołuję, mimo iż obecnie, z perspektywy czasu przeszłego i – jak to czas, zwłaszcza przeszły, ma w zwyczaju – minionego, to sformułowanie wydaje się mało zajmujące, a przynajmniej mniej intrygujące, niż jawiło się w oryginalnym kontekście, gdy trafiło na podatny grunt mojej żywiołowej wyobraźni, wtenczas niegotowej jeszcze na plastyczne i idiomatyczne obrazy braków w uzębieniu i osobiste wyznania (choć i ja, przyznaję, zaczęłam od wyznania, więc nie będę już mogła wyznaniem zakończyć, będę musiała poprzestać co najwyżej na przyznaniu się do niewiedzy bądź tej niewiedzy okazaniu).

Mężczyzna – typowy subtelny intelektualista o zaniedbanej fizjonomii z charakterystyczną dla kogoś o tej literackiej proweniencji wadą zgryzu (zdecydowanie ktoś, kto zjadł zęby na latynoskich pisarzach) – najpierw, sam z siebie i sam przez się, niespecjalnie zachęcany czy indagowany, ba!, nawet niepytany, bez żadnego ostrzeżenia ni przywitania, nie przedstawiwszy się nawet, lecz ograniczając się do wstępnych a zdawkowych uwag na temat natury literatury i jej rychłego, jak można się domyślać z tonu wypowiedzi, kresu, zaczął cierpliwie choć chaotycznie streszczać treść opowiadania „Kukła” niejakiego Virgilio Piñery. Niestety, nieobeznana z latynoamerykańskim kręgiem kulturowym, pomimo najszczerszych chęci i wielkiego skupienia, nie potrafiłam utożsamić nazwiska z twarzą czy nawet krajem, tak że nadal nie mam pewności, czy taki człowiek w ogóle istniał czy tylko został wymyślony na potrzeby naszej rozmowy bez wyraźnego początku i oczywistego zakończenia, a później ten sam – odznaczający się wielką, momentami przechodzącą w dezynwolturę swobodą — mężczyzna, twierdząc, że dwa lata temu dokonał przekładu zbioru opowiadań rzeczonego Piñery na język polski – utrzymywał, iż pomysł z kukłą Prezydenta (kazał mi zapisać to słowo od wielkiej litery, proszę zapisywać to słowo od wielkiej litery) wcale nie jest aż tak absurdalny, jak by się mogło na pierwszy rzut oka wydawać. Ja, rzecz jasna, nie miałam pojęcia, co miał na myśli, więcej nawet, nadal nie mam najmniejszego pojęcia, co miał na myśli, ponieważ ani wtedy, ani teraz nie jestem w stanie zrozumieć nic bądź prawie nic z jego bezładnego słowotoku, w którym przewijały się postaci paranoicznego i ostentacyjnie usłużnego wynalazcy, wspomnianego Prezydenta, pani do towarzystwa (kochanki tego ostatniego), jakichś ważnych oficjeli, z klerem i urzędnikami wyższego szczebla na czele, oraz jedno francuskie określenie, którego nie pojęłam, ponieważ moja (nie)znajomość francuskiego może się równać tylko z (nie)znajomością hiszpańskiego.

Mężczyzna – przechodząc jak gdyby nigdy nic od tajemniczego Piñery do gwatemalskiego noblisty, Miguela Asturiasa (przed laty czytałam jego „Bolesny piątek”; bardzo sensualny, zaniedbany egzemplarz z wytartym gdzieniegdzie drukiem i charakterystycznym zapachem starości i zapomnienia) – począł wychwalać pod niebiosa książkę tego ostatniego, bodaj „El presidente”, ale mogłam coś pomylić (zbyt wiele słów, zbyt mało treści, trudno się w tym odnaleźć). Mężczyzna, widocznie zaaferowany dynamiką narracji, zdradził, iż pracuje nad przekładem rzeczonej książki, lecz nie jest pewien, czy zdoła go ukończyć, ponieważ, jak się wyraził, to jest ostatni bankiet dla Asturiasa (nie wiem, czy zdołam ukończyć ten przekład, bo to przecież ostatni bankiet dla Asturiasa), a mówiąc to chichotał nerwowo, być może traktując swoje słowa jako żart albo przeczuwając nieuchronność końca wspomnianego bankietu, choć nawet jeśli był to żart, to ja go nie zrozumiałam, a jeśli przeczuwał cokolwiek, choćby i tę nieuchronność końca bankietu, to mimo iż swobodnie piszę te słowa, to nie jestem sobie w stanie nawet wyobrazić, co mogłyby znaczyć. W pewnym momencie, zaraz po uwadze o pracy nad wymagającym tłumaczeniem, mężczyzna – bez żadnego uprzedzenia ni chociaż gestu lub grymasu – wpadł w coś na podobieństwo transu i zaczął recytować niby mantrę dziwne słowa w obcym języku, być może hiszpańskim, na pewno dość lucyferycznym, jeśli wiecie, co mam na myśli. Na szczęście, posiadając fragment nagrania naszej rozmowy, tę część mogę oddać dość wiernie. Brzmi ona mniej więcej tak (momentami mężczyzna robił wyraźne pauzy, które starałam się oddać): alumbra lumbre dealumbre sobre lapodredumbre luzbel de piedralumbre alumbra alumbra lumbre dealumbre alumbre alumbra alumbra lumbre de alumbre alumbre i tak dalej, ciągle tylko lumbre, alumbraalumbre, kojarzące się już to ze światłem, już to z postacią drwala. Naturalnie, jak tylko skończył, od razu zażądałam wyjaśnień, to znaczy zapytałam, co to za dziwny język i co znaczą te słowa, być może hiszpańskie, na pewno raczej lucyferyczne, lecz mężczyzna tylko się roześmiał kpiąco (być może nie byłam dość natarczywa i pryncypialna, nie nalegałam w sposób należyty) i powiedział, bym nie skupiała się na znaczeniu słów, lecz na melodii całości (Don’t ask for meaning, ask for use – powiedział wybitnie melodyjnie, tę część nie tylko zrozumiałam, ale i zapamiętałam, więc podaję ją dla uzupełnienia całości). W ten oto sposób zostałam wprowadzona w tematykę naszej rozmowy.

***

[fragmenty nagrania nr 1123
czas trwania: 07:23–07:44
męski głos

SÍ EL ÚLTIMO BANQUETE DEL PRESIDENTE… ÚLTIMO BANQUERO… UN ÚLTIMO IMPRESO MISTERIOSO… ÉL RECUERDA… MAÑANA ES MAÑANA…]

***

Nawet nie pamiętam, jak znalazłam się w miejscu, które miejscowi nazywają „Pałacem” (wtedy na pewno tak je określali, czy dziś posługują się tą samą nazwą – tego nie wiem; Pałac mógł zmienić nazwę bądź po prostu przestać istnieć wraz ze swoim ostatnim mieszkańcem; dodatkowo nie sposób wykluczyć, iż tak naprawdę istniały dwa Pałace, być może identyczne, choć niekoniecznie, mogły się przecież różnić jakimś drobnym szczegółem, na który postronny obserwator mojego pokroju nie zwróciłby uwagi). Wiem za to, że mój rozmówca, nawet w tak zadziwiającym miejscu, w tej oranżerii pełnej prawdziwych indywiduów, bladych i umęczonych zjaw budzących się w godzinach okołopołudniowych, spędzających niezliczone (chociaż policzalne) godziny na grze w szachy i rozmowach o „literaturze dni ostatnich” oraz „przypadku czy konieczności”[1] (a wokół szemrały określenia w rodzaju „literatura ergodyczna” i „przenośna”, „metafikcja”, „awangarda końca”, „flaner”, „historie fortepianowe”, „zamek w Argol na brzegach Syrtów”) wydawał się postacią jeszcze bardziej wyjątkową, odznaczającą się jeszcze większą bladością i umęczeniem, z jeszcze większym zaangażowaniem rozprawiał o tym, co nie może mieć przyszłości, a w tej rzeczywistości symultanicznej (którą oni — miejscowi — nazywali dla uproszczenia „S5”, zapewne dla upamiętnienia Leibniza, tego słynnego producenta ciasteczek) to, co nie może mieć przyszłości, po prostu jej nie ma.

Mimo iż osobnik ten zwrócił moją uwagę już od pierwszych dni chwil mojego pobytu w Pałacu, to nie ośmieliłam się sama do niego zbliżyć i zainicjować rozmowy, zbyt przerażona stanowczością jego sądów, ekstatyczną erudycją i fantasmagorycznym werbalizmem. Później jednak, po jakichś dwóch tygodniach unikania siebie, znaleźliśmy się w końcu sam na sam, nie z powodu moich starań i zdecydowanie nie z powodu jego zapobiegliwości, jeśli już, to była to prerogatywa kogoś, komu zwyczajnie wolno więcej, kto za innych rozstrzygać może o istotności spotkania, jak również o jego przebiegu, kto, powodowany swym dobrym samopoczuciem i jakimś bliżej niesprecyzowanym poczuciem misji, autorytatywnie narzuca temat rozmowy i brawurowo dobiera stosowne – jego zdaniem – cytaty i metafory. Nie prosiłam o wykład, lecz wykład otrzymałam, nie nalegałam na spotkanie, lecz ono się odbyło, ja nie miałam nic do powiedzenia, mogłam tylko cierpliwie słuchać i starać się być w jednym miejscu, a nie w dwóch, co w tamtym okresie, to jest podczas przebywania w Pałacu, nie przychodziło mi łatwo (zdarzało się na przykład, że na ścieżce pośród platanów widziałam kobietę bliźniaczo do mnie podobną i chociaż wiedziałam, że ona nie jest mną, że nie może być mną i że ja nie mogę spoglądać na ścieżkę i świat jej oczami, to momentami traciłam tę pewność i nie byłam w stanie zaręczyć, którą z nich – bądź nas – jestem).

***

[fragment nagrania nr 1123
czas trwania: 11:58–12:31
męski głos
TAK TEN OSTATNI BANKIET PREZYDENTA NA KTÓRYM PREZYDENT OTRZYMUJE OD SWOJEGO OSTATNIEGO BANKIERA TAJEMNICZY OSTATNI BLANKIET UKRYTY W OSTATNIM BUKIECIE PÓŹNOWIOSENNYCH ŻONKILI CZYTA ZDAWKOWO ZAPISANE TAM ZDANIE ROZGLĄDA SIĘ PO SALI I PRZYPOMINA SOBIE ŻE JUŻ JUTRO JEST JUTRO NAD KTÓRYM NIKT NIE PANUJE]

***

Jak wyjaśnił mężczyzna, fragment o ostatnim bankiecie, na którym pojawia się ostatni bankier, przynoszący ostatni blankiet ukryty w ostatnim bukiecie (Proszę zauważyć, że ostatni jest bankiet, bankier, blankiet i bukiet – cały czas to irytujące „b” – lecz nie prezydent – tym razem nie mniej irytujące, ale formalnie podobne „p” – nic nam nie wiadomo o tym, by gospodarzem bądź gościem tego ostatniego bankietu był ostatni prezydent, co pozwala się domyślać, iż sam prezydent jest akcydentalny, to znaczy mógł się pojawić, lecz nie musiał) to coś, co przy odrobinie dobrej woli i gdyby mocno zmrużyć oczy, aż do tego słynnego blefarospazmu Thomasa Manna, mógłby napisać tak Virgilio Pinera czy Felisberto Hernández, jak i któryś z tych enigmatycznych Francuzów, może Julien Gracq albo Raymond Roussel, kto wie. Śledząc tok rozumowania mężczyzny, szybko pojęłam, iż to nie przypadkowy prezydent jest istotny, nawet nie ostatni bankiet, bankier, blankiet czy bukiet, lecz Asturias, który był symbolem, przyznaniem się do niewiedzy bądź tej niewiedzy okazaniem, oraz ostatnia litera postawiona na ostatnim blankiecie, ukrytym w ostatnim bukiecie, wręczonym prezydentowi przez ostatniego bankiera na ostatnim bankiecie. Nadal jednakże nie wiedziałam, czego się spodziewać po samej ostatniej literze; czy to jej kształt, brzmienie głoski czy właściwości performatywne decydują o jej wyjątkowości, czy ma stanowić zwyczajny prognostyk, czy też sama w sobie jest działaniem. Wtenczas, akurat gdy byłam zafrapowana narracją stojącego naprzeciw mnie mężczyzny, do pomieszczenia wszedł inny mężczyzna, odświętnie ubrany, z wyglądu jako żywo przypominający bankiera, posłańca złych wieści lub zwyczajnie dostarczyciela informacji o nieodwołalnym końcu świata. Bez słowa wręczył mojemu rozmówcy blankiet (sam blankiet, bez bukietu kwiatów, co wydało mi się mocno podejrzane, ponieważ nie współgrało z konwencją), któremu ten się długo przypatrywał, uśmiechając się pod nosem. Następnie spojrzał na nowo przybyłego, który pochylił się delikatnie w jego stronę i wyszeptał konfidencjonalnym tonem, który w tym pustym pokoju o znakomitej akustyce nawet ja mogłam dosłyszeć, powiedział: Osiemnaście, osiemnaście tysięcy. Już czas, panie prezydencie, a ten, którego nazwał „prezydentem”, rzucił mi pełne smutku spojrzenie, po czym skierował się w stronę drzwi, powoli i dostojnie, jakby mu się w ogóle nie spieszyło, jak gdyby koniec świata można było o tych parę chwil odwlec. Ewentualnie w ogóle nie ruszył się z miejsca, aż mężczyzna o wyglądzie bankiera wziął go na ręce niby przerośniętą lalkę (kukłę?) i wyniósł z pokoju, w którym zostałam zupełnie sama, spacerując wśród platanów.

Rzeczywiście, to nie był czas Asturiasa, Cabrery Infante, Hernándeza, Piñery ani nawet Maríasa czy Cercasa. Nie było pisma „Sur” ani nikogo, komu by jeszcze zależało, kto starałby się chociaż udawać, że warto podjąć jakikolwiek trud zrozumienia tego, co się wydarzyło. To, co miało dobiec końca, właśnie końca dobiegało, i żadne z nas nie miało na to najmniejszego wpływu, jakakolwiek forma buntu zakrawałaby na kpinę, spóźnieni o kilka dziesięcioleci postanowiliśmy zmilczeć, choć w moim wypadku powstrzymywanie się trwało raczej krótko, ot, kilka sekund, bo oto, podejmując próbę ostatniego wysiłku, chciałam jeszcze zapytać mężczyznę nazwanego (po raz pierwszy w mojej przytomności) „prezydentem”, – wychodzącego bądź wynoszonego, to bez znaczenia, o tę ostatnią literę, ale – paradoksalnie – wszedł mi w słowo, samemu nie wypowiadając żadnego ani nie wydając dźwięku, przez co moje pytanie zabrzmiało, jak gdyby zostało urwane w połowie, w pół słowa właśnie, zawisło w próżni naszej obopólnej ciszy, zabrzmiało ostatecznie i nieodwołanie, zabrzmiało…

***

[fragment nagrania nr 1123
czas trwania: 17:03–17:05
kobiecy głos
OSTATNIA LITERA][2]

[1] Mogło też chodzić o „Przypadek czy konieczność”, nie sposób rozstrzygnąć.

[2] Od autora: Sformułowanie Drugi problem z Felisbertem [Hernàndezem] polega na tym, że jego proza stoi w jaskrawej sprzeczności z nawykami czytelników i tradycją literacką pochodzi z posłowia Tomasza Pindla do książki Hernàndeza „Ciemna jadalnia, balkon i inne niezwykłe opowieści”. Nieco zmodyfikowany cytat z Miguela Ángela Asturiasa oparto na oryginalnym wydaniu „El señor Presidente”.

Adrian Krysiak – …tura
QR kod: Adrian Krysiak – …tura