Zarzecze. Szpital psychiatryczny

*

            Doktorze, ten dylemat jest dość jaskrawy, oślepiający, lecz także subtelny. Tępej, szarej masie brak życia, brak wiary we wszystko, co robią. Zaszczuci szukają jedynie sposobu, by odreagować, by wziąć to, co im odebrano, choć w rzeczywistości sami odebrali sobie wolność, sami pragnęli zguby dla siebie. Weźmy takiego Ciorana, bo tyle się mówi o jego wybitnej, choć skrajnie sceptycznej wobec życia postawie. Jego narzekaniom nie ma końca, jego życie, innych życie – jak sam twierdzi nie ma sensu, bo mu je ktoś pragnie odebrać. Jednak, dla zrozumienia, proszę zwrócić uwagę, że Cioran żyje. Śmierć mu nie zaszkodziła, przeciwnie, wzmogła jego intencje przetrwania, dlatego, że męstwo natury, o której mówię, zwycięża. Musi zwyciężyć, zawsze.

            Cioran głęboko wierzył w przetrwanie, w przeciwnym razie nie napisałby nawet jednego zdania – działa nieświadomość, o której mówię, a tak, możemy z radością obserwować jego zbłąkanie i wskrzeszać tym samym ducha nieskończoności w naszych codziennych praktykach, bowiem tylko ten, kto serce odda temu, co robi – bez reszty, bez opamiętania, dojdzie do miejsca, które spoczywa poza historią. Być poza historią, unieść się ponad zapomnienie… kiedy się to udaje, doktorze? Tylko wtedy, gdy potrafimy zapomnieć. Cioran padł ofiarą własnego złudzenia, dezorientacji, bowiem jego miłość żyje w nas, nie żyłaby, gdyby nami zechciał pogardzić. Ten paradoks jest ważny, doktorze. Ujawnia się zawsze w dążeniu sprawiedliwym i egalitarnym, w dążeniu do prawdy.

            Gdyby nam teraz dano gwarancję, iż uczestniczyć będziemy w ponownym – rodzącym się duchu tego, co nastąpi, tak jak wówczas, gdy każdy adept fizyki musi się zapoznać z teoriami Newtona, Keplera, Einsteina, Bohra, bylibyśmy uradowani tym faktem, iż uczestniczymy w dziele tworzenia na drodze rozwoju, gdzie każdy dokłada do już istniejącego to, co zechciał zostawić tym, których kochał, tu, na ziemi. Bez śmierci jest to zupełnie niemożliwe, bowiem tylko śmierć daje nam taką możliwość. Tylko ona.

            Spójrzcie, jaka jest wielka, jaka gibka i cudowna. Pojąć to, o czym mówi za życia, jest tym, co mą uwagę zaprząta, bowiem nie jestem szczęśliwy i nie mogę spać spokojnie, gdy się dobrego i jedynego gospodarza naszej egzystencji wyrzuca, jak coś zbędnego i zepsutego. Zostawia się nam natomiast jako pożywkę nędzną naturę zdobywcy, który chce przejść do historii zhańbiony – tak zhańbiony, bo dobra historia zapomni w końcu o tych, którzy żyją w czasie psychologicznym, zepsutym i krwawym. Historia – wszystko co, żyje w czasie biologicznej supremacji, jest złem samym w sobie, bo sam czas jest złem, gdyż czas to zdeterminowana pamięć, powstrzymująca rozwój!

            Wyjść poza czas, zostawić czas w spokoju raz na zawsze – oto jest nasze zadanie, doktorze – Miasto Dusz. Dlatego mam obawy, czy ktoś zrozumie, jakim wartościom znaczenie zamierzam nadać, a mówię tylko o czystym szaleństwie, grozie irracjonalności, której bydle schowane za logiką przyrodniczego ubóstwa nie pojmie, nie weźmie pod uwagę. Wszystko, co pozostaje w dobrej historii ujęte jest samo w sobie niezdeterminowane, odwraca się od zgiełku próżności i pychy, eo ipso zwycięża przez śmierć, która składa honory śmiałkom, potrafiącym o niej zapomnieć.

            W tym świecie do historii wchodzi, zostaje przyjęte wszystko, co porusza społeczną uwagę – proszę wziąć na to poprawkę, bowiem to, co porusza uwagę wszechświata, nie mieści się w tym, co zbiorowe, lecz przeciwstawne ogólnemu. Zbiorowy Chrystus już dawno umarł, lecz gnostyczny nie umrze nigdy. Czy pan to rozumie? Gdyby stanął przed panem, doktorze, Korczak, wiedziałby pan, o czym mówię. Nie pozwolę na to, by naszym życiem rządził złośliwy determinizm biologiczny. Pierwotna idea konstytucji psychicznej wyraża zawsze porzucenie – oddalenie, nigdy przywiązanie i przywłaszczenie. To jest właśnie dobra historia. Prawo moralne – lex legum. Bezczas.

            W każdym razie, nad czym ubolewam, pozostaję w oddaleniu, w półmroku, gdyż mam wrażenie, że pojętność tych małych, skądinąd, umysłów, wyraża uporczywe zaprzeczenie dla prawdy, którą objawiam. Prawdzie wspólnej, której uzasadnienie jest możliwe właśnie przez subiektywny asumpt istnienia. Kto tego naucza? Instytucja? To jest dopiero mrok, przez który przebić się nie sposób. Na razie.

            Projekcja? Jak to projekcja…

*

            Cenzor ma ręce krwawe od poszukiwania szczęścia w negatywności poetyckich kamieni na brzuchu. Zakulisowych melodramatów pełznących – każdy w innym kierunku, lecz nie do jednego celu. Lubuje się w wyszukiwaniu wszelkiego rodzaju brudu i brzydoty, pod przykrywką których rozgrywa się szeroko rozumiane pojęcie sztuki literackiej, gdzie wybitne jednostki, gloryfikowane przez systemowe normy oprawców zarzucają nieszczęsnego odbiorcę słowotokiem, idącym z duchem historycznych generalizacji, które doprowadzają od setek lat do unicestwienia meta- języka ze sfery publicznego dyskursu i działalności artystycznej.

            Kiedy ja cały wysiłek twórczej pracy wkładam w uzbrojenie ładunku emocjonalnego, którego potencjał widoczny jest dopiero po przejściu przez próg wyjściowy – powagę, aby umysłowi zostawić możliwie najwięcej atrakcyjnej pracy analityczno – penetrującej, bowiem w niej się lubuje, a im więcej takiej roboty wykona, tym bardziej sprawnym się czuje, zaś jego zdolności poznawcze stopniowo uwydatniają w nim naturalną głębię, mądrość, subtelność i kulturę wnętrza, klika beznamiętnych orędowników poprawności wypomina mi niedbałość o formę i styl, który rzekomo w literackich asocjacjach zmieścić się nie może, bo nic nie wynika bezpośrednio z przekazu językowego.

            Nie może dlatego dziwić, że poziom kultury jest bardzo niski, gdy członkowie tej nieszczęsnej organizacji nie dysponują nawet w minimalnym stopniu atrakcyjnością poznania, o którym mówię. Jakże może coś ulec zmianie w tej materii, gdy poruszając się po powierzchni języka, udając głębokich znawców i szczycąc się swymi sukcesami, pierzchają i obawiają się bezpośredniej konfrontacji z tymi, którzy przyciskając ich do muru, objawiliby ich beznamiętną naturę i autentyczny brak troski o postęp kulturowy. Czymże może być ten świat, gdy nie ma w nim miejsca na osobowości, na ludzi, którzy nie szczędziliby trudu i wysiłku, by przebić się do serca metafizycznego krajobrazu, aby wyjście na powierzchnię emanowało czystością poznania, odwagą, by koniecznie utrzymać dystans z odbiorcą, aby go nie zwodzić, jak tzw. piękna kobieta, quasi estetyką, lecz ułatwić mu wzrastanie w sobie.

            W istocie zarzucam wam brak wiary – brak szaleńczego przeżycia siebie w tej unikatowej przestrzeni, a skoro znaleźliście już ciepłe posady, gwarantujące wam spokój i bezpieczeństwo, weźcie pod rozwagę i przyznajcie, że niewiele pożytku może wyniknąć z takiego obrotu spraw, bowiem naturalną koleją rzeczy jest to, iż przestaliście się ekscytować życiem, aby w poczuciu sensu i troski wziąć odpowiedzialność za wspólnotę, niepokojąc ją i zwracając uwagę na palące problemy egzystencjalne.

            Wasze powodzenie zależy od elektoratu, którym tym bardziej gardzicie, im bardziej go wabicie do siebie. Biedak, który staje przed wami i kupuje te wybitne dzieła, ma wrażenie, że obcuje z kulturą, a w rzeczywistości dostaje papkę nieznaczącej treści, która upodla i dobija go jeszcze bardziej. Ta niedbałość jest ciągle przyczyną globalnego kryzysu, który powstaje wskutek historycznego nawarstwiania się jednowymiarowej percepcji – skrzywionego oglądu na życie, sztukę, dalej miłość, dobro i piękno. Cóż mogą powiedzieć o sensie istnienia ludzie, którzy całą energię kumulują w działalności stricte partykularnej, jak innych przechytrzyć – myślą, jak ich dopaść pod sztandarem obiektywnego blichtru, ciemnego złudzenia tego świata, który nie wpuści choćby krzty światła w swoje korytarze, aby nie zaszkodzić potencjalnym interesom swojej przebrzydłej korporacji.

            Tchórzostwa nie znoszę i brzydzę się nim. Nie ma nic gorszego od zatęchłego robaka, który kradnie ludziom godność w przywileju sympatii wszystko przenikającej. Dewianta w muszce, który znalazł sposób, by wreszcie odetchnąć, ciesząc się, iż wykiwał wszystkich. Wszystkie te wielkie dzieła literatury pięknej są nic niewarte, widać to nie tylko po tych czytających nicponiach, których umysłowy wytrysk zabija w człowieku natychmiast miłość i odbiera chęci do robienia czegokolwiek, lecz przede wszystkim po uśmiechających się twórcach, zagryzających wargi, że zapłacono im za warsztaty pisania lepiejów.           

*

            Ptaki przestały już mówić. Wróble nie roznoszą pozdrowień, odkąd człowiek zapragnął sławy… z braku wiary w nieśmiertelność, o której mówiłem już wielokrotnie, doktorze. W konwencji, nie tylko literackiej, sprzedaje się ów rozgoryczany łajdak za możliwość podziwu, staje niewolnikiem publiczności, byleby tylko zrekompensować sobie absurd totalnej pustki, które czeka go w czasach upadku boga – złowieszczego tworu, który jakkolwiek by się nie objawił przynosił zgubę, przynosi zgubę.

            W tym co boskie człowiek nie może odnaleźć nic z wolności. Bóg po temu jest z jednej strony ubezwłasnowolniających ludzi bytem zakotwiczonym w iluzji, bądź z drugiej strony złowieszczym szatanem praktyk jeszcze bardziej miernego aksjomatu, jak widzimy to w wolności negatywnej, oderwanej od wzorca aksjologicznego. To co boskie jest zarazem tym co diabelskie i na odwrót. W takim świecie przyszło nam żyć, tu, w naszych czasach, ma się rozegrać kulminacja agonii. Wystrzał wulkanicznej ropy wyciekającej z wrzodu zakopywanego od wieków pod powierzchnią. Byleby nie dotknąć bólu, który zrodzony w psychikach impotentnych jest uosobieniem potrzeby powrotu do raju, z którego, jak niektórzy twierdzą, nasz nieszczęsny bohater został wyrzucony. Nic bardziej mylnego, doktorze. Raj nigdy nie został człowiekowi przeznaczony. By ocalić go od zguby. Tylko śmierć należałoby nagrodzić za jej wspaniałe wiekowe poświęcenie. Jeśli zaś jest darem Boga – jakiejś siły sterującej, to jego widok – obraz jest dalece odbiegającym od wizerunku tego, za co brali go wierzący oprawcy i truciciele ziemskiej atmosfery, bowiem ów Bóg nigdy nie zniżyłby się do poziomu ich przebrzydłych praktyk, a już z pewnością nie domagałby się zaistnienia w przedmiocie obiektywnego kultu.

            Przeto, doktorze, wielki jest to pomysł, by z Absolutem obchodzić się tak uczciwie, jak się tego domaga. Zostawiając go w spokoju, a tylko poprzez śmierć czynić mu honory, bowiem śmierć jest cichym posłańcem Boga, który nie pragnie zguby człowieka, lecz uczyć go miłości chce praworządnej. Z jaką subtelnością zabrał się do tej roboty. Jakże nie jest napastliwy, jaki cierpliwy i wielki sam w sobie – jak najlepszy mistrz, gdy przyjrzysz się tej teorii, wnet pojmiesz, czym jest. Ale czy kochasz? Czy kochasz z całego serca, czy możesz przysiąc, iż życie swe oddałeś dla tej sprawy największej ze wszystkich? Czy gotów jesteś oszaleć dla dobra wspólnego? Jeśli jest tak jak mówisz, to oni cię rozpoznają, oni tutaj na tych korytarzach zaraz będą wiedzieć, z kim mają do czynienia, bowiem znają jego intuicje, znają boskie kochanki, których nie byli w stanie zadowolić.  Czyś dostrzegł istotę mego przesłania? Nie! Nie! Nie!

            Kto da wiarę tej idei, skoro dziś jedynie nauka przynosi prawdę o tym, co najpełniej ludzkie. Wolności zaś nie można unaukowić, dlatego wszystkie tego typu zabiegi spełzną na niczym, umrą, wyniszczając do tego cząstkę – być może to naród wybrany – gotową do heroicznego wysiłku, który mimo katastrofalnej sytuacji trwa z uporem przy lex legum, bowiem nie ich życie jest ważne, lecz życie gatunku, przyszłość człowieka dumnego, zdrowego, kochającego.

            Tego nam zawsze brakowało. Idei, ale teraz jest idea, jest eliksir, wytwór elitarnego umysłu metafizycznego. Jeśli nie ma idei, a człowiek wierzyć zamierza, wobec narastającego kryzysu, jedynie nauce, jako wiarygodnej przesłance dotyczącej uzasadnienia kierunku wolności, skazuje się na unicestwienie. Niechaj zapamięta, iż nauka może opisać jedynie świat zewnętrzny, w nim zaś nie znajdziemy odpowiedzi na pytania o miłość i dobro, a jak widzimy nawet dzisiejsza psychologia – pseudonauka – takiej odpowiedzi dać nie potrafi, bowiem ludzie są nieszczęśliwi, rozgoryczeni i źli, a już w szczególności, gdy z nią mieli do czynienia.

            Gdyby ta wiedza mogła w czymś pomóc, porządek nastałby natychmiast, bo i co stałoby na przeszkodzie? Gdy coś działa, nie ma powodu, by z tego czegoś nie skorzystać. Przyznaj, doktorze. Przerwa? Jak przerwa? 

*

            Skoro on (człowiek) taki odporny, taki bezwstydnie rozumowy – za bezczelnym gwałcicielem ludzkiej wolności, Kantem, skoro ja tutaj znalazłem miejsce, bo mnie świat nie potrzebuje, lecz w imieniu wartości najwyższych przemawiać się odważyłem, niechaj się dowie, co jest przyczyną jego upadku, niechaj w mroku tej świetnie zorganizowanej błazenady wyjdzie na świat moje objawienie, że tylko człowiek szalony, człowiek irracjonalny jest kwintesencją istnienia. Żeby każdy wywód nie utknął w martwym punkcie, koniecznie jest przełamanie formy, nie treści. Forma ma być obiektem analizy i koncentracji umysłu na obiekcie w przestrzeni, któremu fizyka daje życie. Unikatowa, nieprzejednana aktywność mocy transcendującej, która odbiera uwagę, uwodzi swoim niepowtarzalnym pięknem i majestatem. Zwraca się przez to nie do rozważań filozoficznych nad istotą i sensem, ale ze rozumieniem przekracza ów prób, wylewając ze skończonego nieskończone, bowiem miłość, jako aktywność in concreto, jest dojrzewaniem ludzkiego gatunku w tym, co on sam nie zauważył, a co otwiera przed nami nieświadomość – twórczość w obrazie jednostkowej wolności. Forma zaś, która nie umniejsza kwestii godności, pozwala nam na możliwość stymulacji własnego potencjału, gdyż otwierając się na jej przyjęcie, dosięgając troski, której nam użyczyła, a wtedy mamy pewność, iż działa w zgodzie ze świętym porządkiem, gdy nie domaga się uzasadnienia obiektywnego, wchodzimy do niematerialnej przestrzeni – poza czasem – , gdzie żyją wszystkie zaspokojone intuicje. Kochanki Boga.

            Być poza czasem, nie domagać się akceptacji, znaczy zwyciężyć. To jest to miejsce z doświadczenia życia – jako pewnej praktyki historycznej, doktora Korczaka, doktorze. Wszystko inne jest zawsze tylko zniewoleniem.           

*

            Tylko głębokie przeżycie tej idei pozwoli unaocznić w pełni to, czego ten gatunek potrzebuje, a już z pewnością najmniej potrzebuje przetwarzania teorii i gdybania w stylu Derridy, że kultura zjadła swój ogon. Do tego trzeba ludzi oddających życie perspektywie umysłu aktywnego.  Zapewne zna pan takich, doktorze. Nieprawdaż?

Dlatego wlewa się w nas, w cały ten chory świat od wieków, zdobywcze wyobrażenie oblane rumieńcem, które wsiada do wielkiego wozu, zjawiając się w każdym domu. Spokojne o swoją przyszłość, po rozmowie z wisielcem, niszczy twórczy wysiłek umysłu, zanim rozpocznie swoją opowieść.

*

            W ostatecznym argumencie ontologicznym.

Bezradnie opuszczone ręce i wargi codziennie rozczarowane przez świat, którego nie macie zamiaru zmienić z uwagi na niebezpieczeństwa, czyhające niepowodzenia i w obawie, że być może spotka was śmierć, upadek, którego nie zniesiecie. Idźcie precz!

*           

            Wystarczy jedynie człowieka poruszyć, dotknąć do żywego i czekać, chwilę, może dłużej, jeśli nie działa, operację powtórzyć i patrzeć, jak się wali ten mur solidnie na powierzchni ugruntowany, jak rozsypywać się będzie fatalna konstrukcja nieszczęśnika, który ubrał sobie szaty  dające mu swobodę poruszania się w meandrach ubogiej kultury – ordynarnego życia wśród innych biedaków, których pragnie jedynie wykorzystać. Zagrać swój żałobny marsz, aby w poczuciu przekonania się o swojej nędznej wartości, stanąć w koszmarnych snach na szczycie padołu łez, którego nie pragnie opuścić.

            Ów rzekomo zdrowy i opanowany organizm, szczęśliwy i pełny troski, oznajmiający także publicznie o swojej dobroci, emanujący przy tym fałszywym pięknem wybuchnie nienawiścią czy to skierowaną bezpośrednio na świat zewnętrzny lub też zdecyduje się znaleźć sobie kryjówkę – w zależności od wewnętrznego dynamizmu, by cierpienie wylewać w innej formie niż w skrótowo opisanej sytuacji pierwszej.

            Problem ten, doktorze, dotyczy wartości zapożyczonych ze swego nieugruntowanego poznania, czyli ze ściśle i perfekcyjnie zdestabilizowanej gospodarki psychicznej, która wobec zrozumienia zagrożenia czyhającego nań na zewnątrz wybiera dla siebie postać projektującą – odpowiadającą na potencjalne oczekiwania wspólnoty, zawsze w zakresie umożliwiającym zaczajenie się, ukrycie, aby zbrodnia mogła zostać rozgrywana możliwie najdłużej.

            Rozgoryczony łajdak nie wystąpi przeciw grupie społecznej, ale się do niej dopasuje. Wklei się w to, co etyczne – obiektywne, by nie odbierać sobie przyjemności z gorszącej aktywności, która bardzo często zostaje zarysowana pod pozorami dobra. Rzadziej rzeczywiście zdarza się, że mamy do czynienia ze złością i agresją dziejącą się hic et nunc, choć i ona się zdarza, gdy obraz nieszczęścia i wewnętrzny konflikt osiąga szczyt – punk graniczny, a przy tym okoliczności nie pozwoliły na choć minimalną rekompensatę absurdu istnienia.

            Gdy delikwenta bez twarzy złapiemy, należy bez pardonu obwieścić mu jego łajdactwo. Nie chodzi nam o zaszczepienie w nim uczuć jeszcze gorszych, niż te, które z niebywałą pieczołowitością hodował. Leczymy go przez protest względem jego działań, zwracając mu uwagę na szereg mankamentów z zakresu psychopatologii, nawet jeśli powszechnie sądzi się, iż są to normy obowiązujące w obyczaju. Jego niezadowolenie potwierdzi jedynie nasze przypuszczenia, bowiem w naturalnej i zdrowej, prawidłowo prowadzonej psychice powinien nawet okazać wdzięczność za troskę, jaką mu wyświadczyliśmy.

            Opór i walka, tudzież intrygi i pomówienia są tu naturalnym elementem tego doświadczenia, które rozpisywałem już szczegółowo we wszystkich księgach miasta Dusz. Stajemy się bowiem ofiarą w rękach kata, który być może zechce obrzydzić nam życie najgorszym z możliwych koszmarów. To prawda. Ale wystąpić trzeba i warto, bowiem porządek nie zagości na tym świecie. Nic nigdy się nie zmieni, gdy będziemy wobec bezprawia milczeć, dbając o swój spokój i interesy. Tchórzostwo musi zniknąć z tej pięknej planety, lecz jeśli nie zniknie, zniknie ziemia.

            Proszę ten raport traktować jako przepowiednię najgorszego, lecz nie jako szokujący sadyzm.

*

            Wyjaśnić teraz należy oznakę rozpoznawczą Jasności – z pośpiechem goniącej me myśli. Zaczerwieniły się trochę. Przechowam tę czerwień jako sympatię nieprzelotną.

Jasność, doktorze, jest przeciwieństwem beztwarzowości, wybrała siebie na ludzkiego Kamerdynera. Czy zdawał pan sobie z tego sprawę?

Szuka się sama dla ciebie, przyjacielu, nie próbując odebrać sobie tego, co zaszczytne.

Ależ skąd, doktorze! Nie ma tu decyzji odmowy i cofnięcia. Prywatne rytuały są zależne od woli przebudzonej świadomości. Wierna jest Jasność sednu sprawy… do zaśnięcia

*

            Niechaj otuli nas święty dym. Niech nadejdzie…

Jerzy Kaśków – Miasto dusz (8)
QR kod: Jerzy Kaśków – Miasto dusz (8)