w samotności swojej jestem sam, mówi Pawłow, sam jeden pośród siebie samego, jak jeden człowiek bywa pośród wielu ludzi zamieszkujących obok niego, sam, mówi Pawłow, tak mogę być samotny pośród wielu ludzi zamieszkujących we mnie, jednorodny pomiędzy mieszkańcami podobnymi do mnie, jednomyślny pośród mieszkańców niedokładnie przypominających z  zewnątrz moje ciało, jednakowo jestem osamotniony w sobie, zupełnie jakby wszyscy mieszkańcy nieprecyzyjnie odwzorowując moje ciało zamieszkiwali moje wnętrze obok mnie samego, mówi Pawłow, nie inaczej niż, jakby we wnętrzu moim znajdował się bezlik istot niezupełnie do mnie podobnych, jakby wiele ciał niedokładnie przypominających mieszkańców, których spotykać mogę dookoła siebie, zagnieździło się we mnie, zupełnie bez zamiaru współuczestnictwa w tej samotności, bez najmniejszej potrzeby współdzielenia ze mną dojmującego i głębokiego uczucia całkowitego odosobnienia, mówi Pawłow, otacza mnie poszczególne identyfikowana, wewnętrznie rozczłonkowana wielość nieświadomych swojej samotności stworzeń, rozkawałkowanych brakiem współodczuwania nieobecności innych w ich poczuciu bycia sobą, mówi Pawłow, a najtrudniejsza do zniesienia jest mnogość, ten powielający się bezlik istotnych różnic niewytłumaczalnie podkreślających podobieństwo układów nerwowych kontrolujących mięśnie w spotykanych na około istotach, który do granic mnie zapełnia, całkowicie okupuje moje myśli gnieżdżąc się powoli i zwielokrotniając rekombinacje nieścisłości, bez jakiegokolwiek racjonalnego uzasadnienia, uwypuklając jednolitość obrazu, pokrewieństwo mechanizmów neuronalnych poruszających mięśniami istot mnie otaczających, mówi Pawłow, często osiągam chwilowe wrażenie, że biceps ręki jednego stworzenia jest mięśniem uda innego stworzenia i że mięsień stopy innego stworzenia mięśniem ucha innego stworzenia i że wszystkie te współmięśnie reagują na coś z gruntu jednorodnego, coś dotkliwie odgórnie ustalonego, ujawniającego swą wewnętrzną dojmującą współnieokreśloność poprzez spontanicznie skoordynowane reakcje tych wszystkich mięśni, mówi Pawłow, ponadto ta wielorakość podstawowych rozróżnień aparatów percepcyjno-pamięciowych poruszających ciałami, nasycając moją ciekawość, integruje moją ciekawość, a integrując moją ciekawość akcentuje bliźniaczość konstrukcji pamięciowo-percepcyjnych aparatów ruchowych, mówi Pawłow, wielorakość, poprzez genetyczne zabliźnienie swoje ujawnia w aparatach percepcyjno-pamięciowych wspólne im łożysko, wspólne umiejscowienie pod obciążeniem nieustannej powodzi zmysłów, aż wrażenie tej wielorakości rozróżnień pociąga za sobą namacalne poczucie pienistego ciężaru upływającego przez te ciała czasu, mówi Pawłow, osiągam wrażenie, że ciężar jednego wspomnienia obciąża inne wspomnienie i że ciężar innego wspomnienia obciąża sobą jeszcze inne wspomnienie i że wszystkie te krople zapamiętanych wspomnień przyciągane są przez jednakie, uciążliwie niewyczerpanie trwałe i ujawniające swą integralną, namacalną wszechstronność, spontanicznie jednomyślne rozprzężenie samej przestrzeni wspomnień, mówi Pawłow, i znów, ta niepoliczalność zupełnie podstawowych możliwości odróżnienia składników wrażenia zmysłowego, wzruszającego mnie do łez ulotnością swojej natury, szczelnie wypełnia i trwale spaja możliwą do wyobrażenia obecność, w której powielające się atomy zmysłowych pierwiastków emanują spójną gramatyką niewyczerpanie generowanych skurczy, aż doświadcza się bolesnej lekkości ulatujących z tego ciała myśli, mówi Pawłow, nie do końca akceptuję to podobieństwo mieszkańców, co mam zrobić z tym podobieństwem? gdyby zaszła możliwość bycia niepodobnym, odpuściłbym zupełnie sobie ten zwyczaj postrzegania myśli w innej istocie, zwolniłbym siebie z tego obowiązku postrzegania świadomego doznania w otaczającym mnie istnieniu, mówi Pawłow, gdyby nie zupełnie trywialna i podstawowa podobność mojej twarzy do twarzy innych ludzi, gdyby nie całkiem pospolita i uproszczona podobność mojej dłoni do dłoni innych istot, gdyby nie przerażająco głupia i banalna podobność mojego oka do oka innych stworzeń, odpuściłbym sobie zupełnie te niekończące się poszukiwania wspólnych reakcji i zaniechałbym jakichkolwiek prób odnalezienia wspólnego języka, mówi Pawłow, gdyby zaszła ponadto możliwość bycia niepodobnym do siebie samego z przed chwili, gdybym przekroczył ten stopień nierozpoznawalności względem czasu, całkowicie zaniechałbym prób uściślenia swojej odrębności, swego niepodobieństwa i w ten sposób niepodobny do nikogo, zwłaszcza do siebie samego stałbym się całkowicie powierzchnią samej różnorodności, ale znowu, mówi Pawłow, niezupełnie pochwalam tę różnorodność mieszkańców, co mam zrobić z tą różnorodnością? gdyby zaszła możliwość bycia współjednolitym, idealnie jednakim wśród jednakich istot, odpusciłbym sobie całkowicie ten zwyczaj roztrząsania genealogii różnic i zaniechał zupełnie dociekań istoty tej niesymetryczności, gdyby nie irytująco ustawiczny i wulgarny rozdźwięk moich myśli z myślami innych ludzi, gdyby nie uderzająco nagminny i codzienny brak porozumienia co do istotnych szczegółów między moimi a cudzymi spostrzeżeniami, gdyby nie skrajnie wyczerpująco durna i w tej durnowatości szaleńczo zapamiętała nieadekwatność reakcji innych ludzi w porównaniu z moimi reakcjami, straciłbym wszelką potrzebę odróżniania myśli swoich od myśli innych osób i skierował cały swój poznawczy impet w samego siebie, mówi Pawłow, jeśliby zaszła nadto możliwość bycia identycznym z samym sobą z przed chwili, gdybym wstrzymał ten metamorficzny upadek przez drgające dłuta czasu, zintegrowałoby to wreszcie całą świadomość w jednym strukturalnym rytmie czucia swej jednolitości, będący w pełni sobą a zwłaszcza swoim odczuwaniem stałbym się być może żyjącym kryształem czystej formy – czego? czego? formy czego? czystej formy czego? samotności? podczas gdy, mówi Pawłow, w swej samotności wciąż i wciąż jestem sam, w swoim powielającym się odosobnieniu jestem raz bardziej i raz mniej, jednak wciąż odosobniony, nieświadomie wdycham powietrze do płuc i przystaję na tę nieświadomość, podczas gdy w tym samym czasie nieświadomie powietrze wchłania mnie w siebie przystając, bo jakże by mogło protestować?, na tę nieświadomość, nieświadomie trawię, mrugam, przetłaczałem krew z żył do tętnic, całkowicie pogodzony choć pobieżnie zaznajomiony z tą nieświadomością, podczas gdy nieświadomie pokarm, światło, płyny ustrojowe przenikają moje ciało najprawdopodobniej również pogodzone i co najwyżej pobieżnie, w sposób mechaniczny, zaznajomione z własną nieświadomością, ale przecież, mówi Pawłow, podczas gdy dzieje się to samo-dzianie, w nim przecież dzieje się też samo-zniekształcanie i samo-wypaczanie, samo-przerwanie i samoro-zdwojenie, figuracja i – co?, okazuje się, że już coś się dzieje, coś się zniekształca i coś się wypacza, coś się przerywa i coś się rozdwaja, coś figuruje i -co?, okazuje się, że nieświadomie chłonę obrazy i dźwięki, dźwięki i wrażenia zmysłowe niezupełnie już pogodzony z własną nieświadomością, nie w pełni zadowolony z całkowitej oraz częściowej własnej nieświadomości, mówi Pawłow, bo oto wyrywa się z mojego wnętrza niekompletne i nienasycone, co?, co?, nieświadome niczego obrazy i dźwięki, dźwięki i wrażenia wciąż nieświadomie pogodzone z własną nieświadomością wchłaniają mnie w siebie, poprzez swą nieświadomość wobec mojego nagłego kryzysu nieświadomości, wchłaniają mnie ze zdwojoną, zwielokrotnioną chłonnością, jakby otwierały się setką drzwi na sto wnętrz, aż moje oko, ucho i jelito rozdzierać się muszą na sto oczu, uszu i jelit i wpadać, bez końca, w tę amputowaną nieświadomość, czego?, mówi Pawłow, przecież nie przestrzeni samotności?, przecież w przestrzeni swojej samotności jestem samotnością przestrzeni, mówi Pawłow, przecież zamieszkuję w przestronnej i prywatnej sferze świata zewnętrznego poszukując niecierpliwie zagłębień i prześwitów zdolnych przyjmować w siebie przestronność moją, przecież chwytając się przedmiotów i osób drążę ich powierzchnie odnajdując przed-chwilową iluzję każdej przeszkody, napotykając tę samą rozległą i opuszczoną zewnętrzność pod każdym centymetrem skóry, pośród zdań i gestów, odkrywając znajomą obszerność i opustoszałą powierzchniowość, za poszczególnymi dźwiękami tej czy owej sylaby, we wszelkim geście i zamiarze ujawniając pieniście spiętrzoną i wyludnioną sierocość samej tej powierzchni, którą znam, znam ją z natrętnych podszeptów mojej pamięci, mówi Pawłow, zamykam się w rozległej i odosobnionej wnęce wszechświata gorączkowo wypatrując źrenic, które skrywałyby jakąś przestrzeń obcą, dopadając istot i ich wytworów rozcinam i przeczesuję ich wnętrza odkrywając pierzchającą fałszywość fasad, obnażając jednostajną rozległość i opuszczoną jednostronność w sercu tego czy owego uczucia, we wszelkim słowie i wyobrażeniu eksponując rozłożyście wybujałą i pustynną mechaniczność, której nadto doświadczam ustawicznie jako naglącej potrzeby własnej duchowej przemiany, a która kazała mi to sobie omawiać, więc mówię, mówi Pawłow, zakorzenia mnie głęboko palące pragnienie kropli tej nieokreślonej próżni nadającej życiu, poprzez kontrast, jego postaciowość, potrzeba uchwytnej nieznanej nicości która byłaby w stanie wydobyć z rozlewających się kształtów, wzruszających do łez swoją ulotnością, sztywność obrysu rzeczy celowych i nieprzypadkowych, mówi Pawłow, dopiero wówczas nie wzruszały by już mnie więcej i nie domagając się ode mnie ciągłego świadectwa ich ulotności nabrały własnego, prywatnego kształtu rzeczy intencjonalnych i definitywnych, mówi Pawłow, (nie odzywam się do siebie, tak jak nie odzywam się do mieszkańców milczących wobec mojego milczenia), myśli Pawłow, (nie wydaję dźwięku wobec ciszy która mnie otacza, nie wydobywam z siebie dźwięku wobec ciszy, która mnie wypełnia, jestem milczącym niewypowiadalnym zapatrzeniem w niewypowiadalne milczące obrazy bytów jawnych, bytów sennych, bytów pół-jawnych-pół-sennych, nie odwracam się do siebie, tak jak nie odzywam się do siebie, tak jak nie odwracam się do mieszkańców pozostających w milczeniu), myśli Pawłow, (w milczeniu obrazy pozostałych mieszkańców odwracają się do mnie, kiedy odwracam się od siebie i zwracam się do pozostających w milczeniu mieszkańców, w milczeniu moim usta mając napełnione milczeniem), myśli Pawłow, (w bezdźwięcznym zapatrzeniu usta mając przepojone ciszą, która nie wypowiada słów bezgłośnych, milczy słowa bezdźwięczne, niedosłyszalne beztony nieszeptów ukrywa w sobie jak ja pojmuję w siebie ją, tę ciszę), myśli Pawłow, (zapadłą głęboko w płucach pod wlewem oddechu, poprzecieraną gładkim sznurem tchnienia, wkręconą między zawilgłe tryby respiracji, co ani piśnie, nie uroni nawet własnego bezdesznego bezjęku, zasklepiona czymś ciepłym, jak promień, i lepkim, jak ślimak, milczy we mnie), myśli Pawłow, (milczenie zgłodniałe i wklęsłe, wnętrze zaciśniętego pęcherza milczeń słonych i płytkich, nie przelewa się jednak, tylko wsparte na sobie tłumi nie-gromki nie-śmiech, aż wreszcie czuję, że pływa to to nieruchome w gardle ale wokół, wokół tego trwa oddech i szum, trwa poruszenie mięśnia płuc i mięśnia serca, poruszenie krwi i napływ śliny), myśli Pawłow, (nieodrywalne od tej ciszy organy nerwowych drgań, bulgotliwych przesunięć z boku na bok, dosłyszalne, a nawet odczuwalne przez szkielet rytmy i chrzęsty zrosłe na styk z tym wrostkiem milczenia obok innych wyrostków, gruczołów, brył kościstych, żył, wszystko to  wstrząsa), myśli Pawłow, (i chybocze nieuchronnie tym kłębem upartej niemoty, musi więc powstawać jakiś zwrotny dryf ciszy w ciszy, milczenia w milczeniu, potrząsanej czkawką sadzawki niemożliwych słów, najcichsza cisza nieporuszeń mieszkańców, najsztywniejszy bezruch martwoty mieszkańców niezdolny jest powstrzymać wewnętrznych zewnętrzności bezgłosu od wytrząsania z ciszy jakichś wtórnych drgań, które jak w wahadle się zbierają w krtani, aż wyrzuci się z niej pierwszy lepszy wrzask), myśli Pawłow, (jaki wyrwany już raz z bajora ciszy elektrycznym wstrząsem razi cały brzuch, uciska płuca, wywrzaskuje się dalej rytmicznie), (głębokie nabranie powietrza), (wywrzask), (głęboko wciągnąć powietrze), (ścisnąć aż do bólu), (znowu zrobić wdech), (ścisnąć aż do bólu), (zdążyć nabrać znowu), (żeby ścisnąć mocniej), (wdech), (zrywanie krtani), (aż zmęczenie przesączy się z mięśni do krwi, z krwi do mózgu, gdzie się odłączy ta głupia komórka, która ściska i puszcza i ściska i puszcza, kierunkowskaz wrzasku, który pokazuje od pierwszych chwil jak żyć, z tego przecież wrzasku głos ukształtowany jest, z niego nabiera formy, okrągłości słów by trafić wreszcie pod uszy) (…),siedzę w pokoju, którego drzwi zamknięte otwierają okiennice mojej wyobraźni, mówi Pawłow, kiedy tylko otworzą mi drzwi widzę korytarz, ludzi, wszystkie te prozaiczne przedmioty jakie powtarzają się w ogólnym powtarzaniu się samej  przestrzeni, pielęgniarki i pielęgniarzy, lekarki i lekarzy, sprzątaczki zwilżające i wycierające linoleum środkami czystości przychodzą i odchodzą, także pozostali mieszkańcy domu, światło z okien w głębi korytarza zaplata się ze światłem okien mojego pokoju, wszystko to ustalone żelaznym nawykiem samej natury, mówi Pawłow, niewzruszoność cegieł pod warstwą tynku i farby, niestałość ludzi w najgłębszym nawet otępieniu kołysanych pulsem przepływu krwi śród nerwów, wszystko zgodnie z najrdzenniejszym prawem oddolnej ordynarnej równowagi czasu, jaki w każdym z tych przedmiotów i istot sam przychodzi i odchodzi miarową falą, a gdzie rzeczy przyjmują pozór bezruchu, napotyka własne odbicie, mówi Pawłow, niech jednak tylko zamkną mi pokój, pozostawią zupełnie samego, odgrodzą siebie i resztę świata od mojego spojrzenia a natychmiast w miejscu tychże drzwi zamkniętych pojawia się otwór do innej zupełnie odrzeczywistości i zaczyna rozrastać pochłaniając sufit i ściany i to wgląd w tę nagłą odrzeczywistość możliwy jest jedynie przy drzwiach zamkniętych, mówi Pawłow, drzwi zamknięte to w istocie otwarcie na prawdę, którą na co dzień przesłania nam ten uciążliwy teatralny nawyk potocznie określany rzeczywistość, mówi Pawłow, przesiaduję wiele godzin pod uciążliwą depresją otwartych drzwi wystawiony na rozmaite symptomy łuszczącej się egzemy zwanej rzeczywistością, gdzie wszystko mozolnym ruchem zmierza bezmyślnie pod prąd czasu będąc jednocześnie tymczasem popychane, rozrzedzane i ugniatane w kawalkadzie prawoskrętnych i lewoskrętnych reliefów, zwykle nazywanych negatywami bądź pozytywami, a które są tym samym starym kaftanem bezpiecznej bezczynności wywracanym raz na lewą raz na prawą stronę przez wahadła czasu, wahadła którymi wybrukowany jest cały piekielny trakt rzeczywistości niczym żywą huśtającą się łuską po jakiej rozpełza się przez drzwi otwarte obcesowa rozmemłana przepoczwarka nawyku, mówi Pawłow, dlatego w każdej możliwej chwili wyrzucam wszystkich i zamykam drzwi, aby móc otworzyć widok na ten świat prawdziwy, świat którego przesłoną są wszystkie otwarte okna i drzwi, wszystkie te widoki, świat który widać przez zamknięte okna i przy drzwiach zamkniętych, a od biedy i przy zamkniętych jedynie powiekach, mówi Pawłow, świat unaoczniającej się potrzeby, tęsknoty, ekstrapolacji głodu, na którego spotkanie wychodzą wszystkie możliwe i niemożliwe przyszłości, mówi Pawłow, gdybym miał lepsze zajęcia niż przesiadywanie samotnie w pokoju, gdybym na przykład mógł jechać teraz do opery, nie zamykałbym tych drzwi tylko jechał do opery, ale co może zrobić człowiek któremu odebrano prawo do opery, który okradziony został z możliwości zaspokojenia swoich podstawowych ludzkich potrzeb operowych?, nic, tylko trzasnąć drzwiami i zanurzyć się w urojeniu przyszłości, opera jest znacznie przyjemniejszym, lepiej przyprawionym, dosłodzonym oknem na przyszłość, łatwiej taką przyszłość w operze się odbiera, stopniowo, z większego dystansu, przy drzwiach tak blisko zamkniętych przyszłość podchodzi do samego gardła, staje się natarczywa i brutalna, porywa człowieka całkowicie falą pełzającego terroru niejednokrotnie sprowadzając go na skraj wytrzymałości, wyczerpuje, najpierw czyniąc jedno potem dwa, trzy cięcia, zaczyna rozkrawać i rozrywać, wchłaniać we wszystkie możliwe swoje warianty, a jako że im dalej w przyszłość się brnie tym więcej jest owych wariantów, człowiek po krótkiej chwili ekspozycji zamienia się w poszatkowaną mozaikę poprzeplatanych świadectw, bardziej i bardziej rozdrabniając się w tę psychiczną siekankę, aż zupełnie zaczyna być przecierany w najdrobniejszy proszek, rozpylony na olbrzymi głód całej tej nadprzestrzennej przyszłości, mówi Pawłow, opera przy tym jest dziecinnym podglądaniem przez dziurkę, wyrywkowym, stopniowym, dającym szansę podziwiania detalu, gdyby zwolniono mnie w tej chwili z oddziału bezzwłocznie udałbym się do opery, gdzie mój nawyk patrzenia w przyszłość realizowany może być bezpiecznie, tak jak narkoman realizuje bezpiecznie swój nałóg w zaufanej melinie, w towarzystwie podobnych mu szczerze oddanych sprawie entuzjastów, w operze, gdzie można raczyć się stonowaną dawką, trafiamy w ręce specjalistów od obrotu przyszłością, w ręce dobrze prosperującego przedsiębiorstwa z tradycjami, które nie szafuje zdrowiem swoich gości, dbając o nie jak o własne, aby mogli szczęśliwie powrócić do kolejnego rozdziału, mówi Pawłow, przy zamkniętych drzwiach natomiast braknie wszelkiego oparcia, nie można zachować umiaru i powstrzymać fali przyszłości wdzierającej się od razu ze wszech stron, jak żarłoczna galeria wyrzeźbionych próżni, wybitnych arcydzieł psychicznej grawitacji, przechwytujących umysł natychmiast w objęcia onirycznej formy by szatkować, szatkować, szatkować i mielić, trzeć umysł na proszek, zamknięte drzwi to ziejąca rozpadlina jaźni, stutysięcznobiegunowa, nienażarta przepaść, która i tak pomimo tak wielu grząskości, lepszą jest od tego rozflancowncego amebicznego robaka codzienności, który przez byle uchylone drzwi od razu przewala mi przez próg swoje wielopostaciowo-jednolite niumarłe flaki przyjmujące chwilowo a to kształt salowej z tęczą psychotropów na tacy, a to jegomościa z sali obok któremu ordynator zlecił rano lewatywę i który właśnie uwolniony od trosk i godności szura mimo drzwi moich w kierunku świetlicy gdzie rozdają o tej porze całkiem znośną kawę i nawet lepsze kanapki, nawet ta ściana po której galopuje echo z głębi korytarza jest tylko marną maską tego samego niezdecydowania i nieświadomości materii martwo-żywej, żywo-sztywnej, dekoracje, dekoracje, dekoracje, a pod nimi jedno i to samo od wieków bezokie nieczułe dygotanie galaretowatej prozy życia, ściekającej bezwolnie w ryskę grawitacji na skraju słonecznego płomyczka skutego lodem próżni, mówi Pawłow, cała ta powtarzająca się w większych i mniejszych fragmentach fabularność może zmieścić się w jednym akapicie, cała ta życiowa przygoda wydaje się zmienna istotom o szczątkowej pamięci, jakie nie rejestrują reguł myśląc, że możliwe są zmiany materii, podczas gdy jedyna możliwa zmiana to zmiana punktu widzenia, ten świat tam za drzwiami jest zwykłym fabularnym partactwem, perfidnym wyświechtanym bublem i fałszywym świństwem, któremu dorabia się codziennie nowe wąsy grając między sobą komedię zaskoczenia, zarżniętym i wypatroszonym do szczętu dowcipem, szminkowanym maniakalnie co rano nad zlewem podczas gdy się właśnie wypluło i spłukało nocne kiełki autentycznej inwencji, te spod zamkniętych powiek objawienia i życia prawdziwe, wymyte histerycznie nikną w odpływie, który je przełyka z tym samym, zawsze tym samym, chrząknięciem, świat, w którym zaskoczenie jest takim samym jak wszystko nawykiem, mówi Pawłow, rzeczywiście liczbę fabuł można zliczyć na palcach dwu dłoni, reszta jest tylko zaplataniem tego samego spleśniałego makaronu, tragedia, komedia, romans i tak dalej, konflikt ciała i rozumu, ten sam jak z taśmy, milion egzemplarzy, trzy modele tresury, a ponad tym nabożny bełkot handlarzy tą tandetą, mówi Pawłow, największą tajemnicą jest to że nie ma żadnej tajemnicy, wszystko co jest tu i teraz przed drzwiami wygląda pachnie i smakuje tak samo i naprawdę trzeba się mocno nastarać aby cokolwiek zza zamkniętych drzwi udało się wynieść, choćby pod powieką wilgotny powidok, mówi Pawłow, po jej odemknięciu zaraz się rzeczywistość uruchamia na taki kęs podniecona i pobudza swoją mechaniczną powtarzalność, zapuszcza miliony silników i zaczyna maniakalnie kopiować i tłoczyć tę napotkaną nowostkę na każdej możliwej powierzchni, powiela bawiąc się przy tym nie ową nowością, ale własnym tej nowości kopiowaniem, aż nowość wyświechtana i doszczętnie skopiowana staje się tylko pierwszym egzemplarzem serii, mówi Pawłow, rzeczywistość jest zboczoną maszyną która gwałci każdy przejaw oryginalności rozwiązłym przedrzeźnianiem, a na koniec wpycha oryginał z resztą kopii do jakiejś szuflady, mówi Pawłow, dlatego rzeczywistość musi być wciąż wyrzucana za drzwi, z tą samą bezwzględną mechanicznością z jaką pakuje mi sie do pokoju, rytualnie wypraszana poza nawias ignorancji, mechanizm kontra mechanizm, a najlepszy mechanizm to trzasnąć drzwiami (…)

Piotr Mateusz Salomon – Bankiet (vol.5)
QR kod: Piotr Mateusz Salomon – Bankiet (vol.5)