SEKUNDA PIERWSZA
Laszlo Kiss utknął. Utknął w dwudziestym siódmym roku życia, przepocony całodzienną pracą, gdzieś w lasach północnej Pensylwanii, kilka godzin drogi i zarazem całe lata świetlne od Nowego Jorku. Za ścianą trwa kłótnia dwóch wydzierających się w niebogłosy Czechów. Jedyne słowo, które Laszlo rozumie z ich krzyków to kurwa, jest bowiem Węgrem. Piętnaście metrów od baraku, w którym mieszka, wyje w niebogłosy niezmordowana chłodziarka przemysłowa. Co pięć minut, przychodzi jej z pomocą druga i wyją w duecie. Laszlo jest nieszczęśliwy, nie wie, co tu robi, zapomniał, czemu tu przyjechał. Na domiar złego, skończyły mu się papierosy marki Wings, produkowane w Turcji, najtańsze, jakie znalazł w Walmarcie, który ma okazję odwiedzać raz na tydzień — to dla niego tutejszy odpowiednik niedzielnej mszy. Siedzi na schodkach prowadzących do baraku, trzymając w ustach wilgotną już zapałkę, i mruży oczy, licząc ćmy tańczące pod latarnią. Myśli o tym, jak się tu znalazł, czemu czas mija tak powoli i dlaczego wydał dwadzieścia dolarów na kartę telefoniczną, skoro nie ma nikogo, do kogo mógłby zadzwonić, w Stanach, w kraju, ani gdziekolwiek indziej. Wcześniej rozważał wykręcenie numeru policji, ale odrzucił ten pomysł. W tej chwili, myśli jeszcze o zachodzie słońca, którego dzisiaj się nie doczekał i o dziewczynie, która, przed dwoma laty, w Berlinie, po wypiciu trzech szklanek rumu z colą, pozwoliła mu się ze sobą przespać; o jej piersiach i słodkawych, drżących wargach.
SEKUNDA DRUGA
Kłótnia Czechów przybiera na sile. Jeden z głosów zaczyna dominować i uderzać w wyższe, piskliwe tony. Laszlo przez chwilę zastanawia się, o co mogło im pójść, ale dochodzi do wniosku, że wcale go to nie obchodzi. Dochodzi do tego wniosku, gdyż od jakiegoś czasu cierpi na nieznaną mu dotychczas chorobę. Złapał infekcję, znajdując się półtora, a może dwa tysiące metrów nad ziemią, zapewne przez zbyt mocno nastawioną klimatyzację, lub dlatego, że zamówił o jednego Jacka Danielsa z lodem za dużo. Drinki były jednak wliczone w cenę lotu, nie można mu więc zarzucać, że choroba była jedynie następstwem jego lekkomyślności. Dolegliwość ta w kręgach dyrektorów szkół państwowych określana bywa mianem tumiwisizmu. Innymi słowy, dupa Laszla w jednej chwili rozrosła się do takich rozmiarów, że zmieścił się w niej nie tylko trawiony akurat kurczak w sosie Buffalo, ale również całkiem wygodny fotel, na którym się owa dupa znajdowała, samolot wraz z pasażerami i cały ten pieskokurewski świat, jak określiłby to czterema trafnymi słowami Marquez, czy też raczej jego polski tłumacz, o którym przecież Laszlo nie mógł mieć pojęcia, był bowiem, jak już wspomnieliśmy, Węgrem. Tak więc Laszlo ma w dupie wszystko. Nie wie, czy od tego się umiera. Nie zastanawia się jednak nad tym, gdyż nawet śmierć, która według Emily Dickinson uczy miłości, którą przez ostatni tydzień poniosło co najmniej 166 Palestyńczyków w Strefie Gazy, którą poniesie więcej osób, bo ktoś musi ją nieść, gdyż śmierć nie ma nóg, chyba że w bajkach; śmierć, która puka do nas starością like a mad whore, like a friend you don’t wanna see, tak, nawet ta śmierć i każda myśl o niej mieści się w dupie Laszla. Nie odczuwa on zresztą z powodu swej dolegliwości szczególnego dyskomfortu psychicznego, a objawy somatyczne sprowadzają się głównie do uczucia łaskotania, spowodowanego przez znajdujące się zarazem pod lampą jak i w dolnym odcinku układu pokarmowego Laszla ćmy, których liczenia właśnie zaniechał, z wiadomego już nam powodu.
SEKUNDA TRZECIA
Rozumiemy więc, dlaczego Laszlo siedzi na schodkach baraku, mimo, że jego przerwa skończyła się już dwanaście minut temu i zaraz przybiegnie tu młodszy od niego Polak, jego przełożony, dysząc z wściekłości i mieszając łamany angielski z polskimi przekleństwami. Umiejętności językowe Polaka sparowane z podobnym poziomem zdolności Laszla spowodują, że znów jedynym słowem, jakie zrozumie, będzie kurwa. Myśli Węgra biegną własnymi torami, z szybkością, której on sam nie potrafi ocenić. Obecnie kierują się w stronę Louisa, starszego kolegi z brygady, pochodzącego z Dominikany lub Nikaragui. Od trzech miesięcy, dzień w dzień, siwowłosy Louis próbuje udowodnić Laszlowi nie tylko, że Michael Jackson zasłużył na miano króla popu, ale również, że ma to jakiekolwiek znaczenie i bezpośrednio przekłada się na życie każdego z nich. Laszlo nie umie grać na żadnym instrumencie, nie jest też zapalonym koneserem muzyki, ale potrafi bardzo ładnie i donośnie wygwizdywać przeróżne melodie, od pierwszych dźwięków marszu pogrzebowego Chopina, do Moon River w wersji ze Śniadania u Tiffany’ego. Ta umiejętność i pewna szczególna słabość do kołatających się po jego głowie osieroconych melodii, pozwala mu na instynktowne odróżnienie dobrego produktu od dobrej muzyki. Laszlo nie zdaje sobie jednak sprawy, że jest buntownikiem w świecie ludzi, którzy z umiejętności dostrajania swoich gustów i zręcznego poruszania się w strumieniu ludzkiej myśli, w odpowiednim momencie, raz pod prąd, a raz z prądem, uczynili prawdziwą sztukę, istniejącą jakby równolegle do sztuki właściwej i dającą im wikt i utrzymanie przyzwoitego statusu społecznego wśród ludzi, na których opinii im zależy. Mimo swojej ignorancji, Laszlo nie zgadza się z Louisem, co prowadzi do kłótni niemal tak pełnych pasji jak ta
SEKUNDA CZWARTA
trwająca właśnie za ścianą. Louis, który na chwilę mignął w głowie Laszla, już zaczyna migotać i blednąć. Już go nie ma. Pojawia się za to nowy gość, zapowiedziany wiele, wiele lat temu, kiedy Laszlo w sobotnie poranki oglądał jeszcze bajki w węgierskiej telewizji, a kanapki z kremem czekoladowym pochłaniał szybciej niż dzisiaj małe, trzystutrzydziestomililitrowe puszki piwa. Wtedy to, w wielkiej, pełnej rysunków księdze o zwierzętach, mały Laszlo wypatrzył skunksa. Kiedy nauczył się czytać i dowiedział, że to sympatyczne z wyglądu zwierzę potrafi w sytuacji zagrożenia bronić się w wyjątkowo nieprzyjemny dla człowieka sposób, stwierdził, że to niemożliwe i wszystkie książki na świecie kłamią. Od tego czasu nie myślał już o skunksach, a jedynymi książkami, jakie przeczytał w całości były Ania z Zielonego Wzgórza w węgierskim tłumaczeniu i oryginał Ćpuna Burroughsa, który przypadkiem znalazł się w męskiej toalecie pewnej paryskiej kawiarni. Zapowiedziany więc wiele lat temu skunks powraca nieoczekiwanie do głowy Laszla,
SEKUNDA PIĄTA
gdyż ten przypomina sobie, że w ukochanej przez niego (do pewnego momentu) księdze zwierząt widniała informacja, że skunksa można spotkać między innymi w Pensylwanii. Laszlo zaczyna zachwycać się tym krótkim olśnieniem, które pojawia się znikąd i z szybkością nalotu antynarkotykowego zaskakuje
SEKUNDA SZÓSTA
go i przyłapuje na gorącym uczynku: oto jest w Pensylwanii, w jednej z jej niezliczonych dolin, i każdego dnia spędza dwanaście godzin pracując przy budowie sam-do-końca-nie-wie-czego, zamiast spożytkować ten czas na poszukiwanie skunksów i ostateczne udowodnienie księdze zwierząt, a tym samym wszystkim książkom świata, że kłamią, że skunksów nie ma w Pensylwanii, a jeśli nawet są, to na pewno nie jest prawdą to, co się o nich mówi i pisze. Na twarzy Laszla zaczyna odmalowywać się pełen zaciekawienia wyraz. Powoli przestaje mrużyć oczy. Na początku sam nie będzie zdawał sobie z tego sprawy, ale w ten sposób ucieka przed trawiącą go chorobą tumiwisizmu, na krótką chwilę
SEKUNDA SIÓDMA
zapomina o niej i zaczyna się energicznie podnosić. W tej samej sekundzie, do jego uszu dochodzi znajomy głos polskiego szefa, głos wysoki i piskliwy, zupełnie nie pasujący do krępej postawy krzykacza. Jak przystało na człowieka odpowiedzialnego za wiele spraw, Polak jest łysym cholerykiem. Laszlo usłyszał zaledwie jeden dźwięk, jeszcze nie wie, co Polak ma mu do przekazania, ale my już wiemy, czy to Laszla obchodzi, i dlaczego nie. Laszlo postanawia, że ten raz będzie inny. Tym razem, zamiast cichej, napiętej frustracji, będzie w nim wzrastać co innego: odczucie, którego nie zaznał od niepamiętnych czasów, owa wrodzona ciekawość świata, która każe nam uganiać się za horyzontem i nieraz spycha nas w czyhającą za nim przepaść. Laszlo poczuje, że nie jest już na placu budowy, ale obok niego, obok Pensylwanii, obok samego siebie sprzed kilku sekund. Trochę więcej czasu zajmie mu zrozumienie, że jest przeraźliwie wolny, ale nie przerazi go to, bo zna kierunek, w którym się uda. Ma wyznaczony przez samego siebie cel i nie obchodzi go, co na ten temat miałby do powiedzenia pewien niemiecki filozof z wąsami, a nawet tuzin brodatych mędrców. Laszlo i tak pójdzie szukać skunksa, by dowiedzieć się, czy książki kłamią i czy dobrym wyborem było omijanie ich szerokim łukiem przez całe dorosłe życie. Wstanie i bez trudu zignoruje wściekłe nawoływania Polaka, nawet na niego nie spojrzy. Laszlo nie będzie słyszał, jak kurwy polskie mieszają się z kurwami czeskimi, jak tańczą ze sobą, splatają się, nakładają i gonią, tworząc jeden wielki kurewski szał ciał. Odwróci swoje muskularne, zaprawione latami pracy ciało, grubopalczaste ręce z nieobcinanymi od dwóch tygodni paznokciami włoży do przepastnych kieszeni potarganych spodni roboczych w kolorze czerwonym, i raźnym krokiem ruszy w stronę lasu. Zobaczymy, jak sekunda po sekundzie będzie zbliżał się do zielonej granicy, stanie się mniejszy, coraz mniejszy, aż leśna masa przytuli go, a potem pochłonie w całości, razem z jego paznokciami, tumiwisizmem, nałogiem nikotynowym i wszystkimi zachodami słońca, których nigdy nie zobaczy.
Sierpień 2014, Equinunk, Pensylwania