Pierwszy
Z zewnątrz miałem obrys, w szczodrej pustce
pomiędzy konturami. Jakby nie można było
oddychać, poza śliskim, wąskim światem wokół.
Z powitania zostały tylko korzenie i skarga, której zapomniałem.
Plątanina epizodów z czyjegoś życia, pożegnanie.
Jegomość w marynarce, białej koszuli i z uśmiechem
po horyzont. Zaplątany w cudzy list
pomiędzy zdziwieniem i mówieniem naprawdę,
pomiędzy uściskiem, wrzaskiem łamanych krzeseł,
wyrazami splątanymi w inną skargę.
Jakbyś widział te piętra, które pokonywałem.
Te okrycia i zdrady które pękały jak wątłe szkło wokół jego krzyku,
który był tak nagi i tak przestronny, że mogliśmy w nim koczować,
wpatrzeni w telewizory, z oczyma jak fragment brutalnej kreskówki
z porównaniem zawisłym w pobliżu eksperymentu. Gdybyś widział
jak bardzo próbowałem cię powitać, ale nie umiałem zetrzeć
twojego cienia z powidoku. Wkuty w płaszcz i jakąś odpowiedź
majaczyłem na wierzchołku ostrego cienia. Gdybyś widział te miasta,
które połykałem. Te ulice. Te upadki w gwałtowny kolor i życie pomiędzy,
ze zmęczeniem i powieką spuchniętą od barw.
Twoje słowa będą jak rzut piłką o ścianę,
płonna nadzieja chłopca, ból roztrzaskanego nadgarstka.
Ostatni film złapał mnie za gardło, pomimo że wychodziłem
po zmroku. Dostać się tam nie było łatwo, te wszystkie windy, oszklone
westybule, gdzie tkwiliśmy zaklinowani między jednym drinkiem a drugim,
łuszczące się tapety i dywany zwijane przez cierpliwych milczków w muszkach. Pomyśl:
wychodzisz po zmroku, zapalasz papierosa, kontury stygną i odpoczywają
wokół ciebie, wieczór rozwija się jak obca opowieść, nakręcana operetka. I nagle
budujesz ten świat, zupełnie niepodległy, złożony z wykrzykników,
Nie potrzebujesz krzyku. Jesteś tym światem, cofasz się w pół bólu jakbyś
samego siebie przyłapał na płochym zdumieniu. Byłem tam i, żebyś wiedział,
cofałem się jak oparzony, jak przycięty. Nigdy nie wyprowadzę się z tych
słów, zaopatrzę się obficie. Nie wydam jęku. Stanę się jak powiew.
Jak stygnięcie.
Drugi
Chronię cię przed nadmiernym gestem,
zapobiegam pożarowi, panice tkanek.
Wpatrujesz się w sufit rojąc martwe baśnie,
pośród popiołu i pościeli, chłodnych wyrazów
cedzonych wieczorem na obcym podwórku,
obok trzepaka i latarni migającej jak w powieści,
gdy trzeba złożyć obciążające wyznanie.
Byłem twoim usprawiedliwieniem, a ty rzuciłeś
szklanką o ścianę, cedząc przekleństwa,
gdy głosy ścierały na piasek ciszę pomiędzy nami.
Jakbyśmy nauczeni osobnego braterstwa
Umawiali się na cykl cierpkich uwag
nad kieliszkiem. Znam ciebie
jak znałem ją. Rozmowa i po krzyku.
Przypominamy sieroty już blisko rozwiązania,
kiedy nieznany ojciec zrzuca szaty żebraka,
i dawno niewidziana żona rzuca się na szyję,
są rutynowe spazmy, cięcie i przejście na szerszy plan,
migawka ma się zacisnąć, powiew ma zostać przecięty
przez ruch ręki. Słuchałem jak mi kazano, powierzchownie.
Ona znikała w bramie i już nic nie dało się naprawić.
Byłem tobą tylko przez resztę czasu. Z ramionami rozłożonymi
w innej epoce. W następnej tylko muśnięcie, szorstki
pogłos w opuszkach. Motyw dłoni, taniec wotywny.
Otwierają się pobocza i burzą się ołtarze,
niefrasobliwy kult rozsiada się na rogatkach miasta.
Będę tobą od dawna, gdy przyjdą po deklamacje.
Pusto tam będzie od suchego śpiewu.
Trzeci
Decyzja, aby wyjść na zewnątrz jest bardzo trudna,
ściany chłoną wszystko, niemrawe głosy, skupione
ruchy, przestrach i drgania. Łatwiej przewidzieć
niż zrobić. Na dworze biało, oddech zamarza wokół ust,
zdania krzepną w rozmowach, mętnych i nieprzekonujących,
kruszących się tuż przy wargach, na końcu języka.
Nie lubię ciasnych miejsc, takich które blokują naturalny
odruch ucieczki. Byłem w kasynie. Wygrałem co się dało.
Żegnały mnie powłóczyste spojrzenia kobiet, zawiść
krupierów i ochroniarzy w czarnych krawatach.
Byłem agentem martwych mocarstw. Nieoczekiwana łaska
obmyła mnie i uczyniła niemym.
Mogę zrobić wykład z paniki. Powoli, systematycznie
cofa się poranek. Odnalezieni na chłodnych łóżkach,
zbyt wcześnie by wstać, zbyt późno by zrobić cokolwiek,
obleczeni w jakieś ciała, klecimy nadaremnie przeprosiny.
Jak zwykle skarżysz się na nadmiar ruchu. Ja nic już nie
przewiduję. Sterylne, higieniczne słowa z drugiej strony
lęku. Błysk, co nie ocala.
Czwarty
Wszystko, co żyje potrzebuje schronienia w większej fikcji.
Budynki wymazane przez noc, migające reflektory, lepka gorycz
w gardle, na brzegu śpiewu. Byłem ostatnim klientem,
gdy się odwracałem, wszyscy mrugali porozumiewawczo. W tej fazie
pragnienia przyciągam umarłe światła, chętnych bliźnich, odbywam
taniec przemian, taniec przez wymiary, przez cisze, przez ekrany.
Znasz marzenia o ostatniej kochance, wizje pełnych doznań?
Kiedy flesz ucina mu głowę, ona robi straszną minę, okna odbijają
jedynie bezład za nimi, opowieść zatrzymaną w przybrudzonym
zmierzchu. Ta wola sztuczności, zatrzymania się na pograniczu
dekoracji, kiedy płaska sceneria przechodzi w imitację głębi.
Uśmiechasz się jak prorok, z ust wychodzi ci chmurka z wymazanym
tekstem. Trzask przedziera się przez wasze rozmowy, pusty trzask,
falowanie echa, zniekształcenia cedzone i obracane cierpliwie
jak jutrzejsza odpowiedź. Przechodzisz przez opustoszałe parkingi,
stacje benzynowe, boiska. Wszędzie za tobą posłusznie pełznie
utuczony sobowtór. Znasz go, dokarmiasz straconym wymiarem,
przekreśloną ramówką. Dziewczęta z nocy stają się dziennymi
duchami. Flaga krzepnie na ekranie, dobranocka dla dzielnych
zuchów, tych co zostawiają puste butelki w hotelowych pokojach,
co pewnie kroczą przez spłowiałe wykładziny, co przeszukują
kieszenie w poszukiwaniu zapalniczki i monet. Była jak wróżka,
co spełni marzenie o lataniu. Była jak prezent, jak pierwsza
zabawka. Rozkładam to, co zostało. Jeśli się odwrócisz,
zobaczysz mnie.
Ósmy
Fabuła, w której bohater przechodzi przez wszystkie możliwe
perypetie, nie przekonuje, rozwlekłe rozmowy na otomanach
w kłębach papierosowego dymu, uwagi rzucane
lekko, z ostentacyjnym znużeniem. Panowie w garniturach,
panie w pięknych sukniach, blask i polor, głębia umyka niepyszna
z naszych słów. Szukam cię, siedzisz tuż przy drzwiach, na mój
widok unosisz brwi, jakbyś się dziwił, między tobą a mną
tak wiele osób, z którymi trzeba rozmawiać. Nie czuję
się na siłach na kolejny samotny powrót przez wymarłe
przecznice, ze śmiechem dochodzącym z podwórek, obok
ciemnych, głuchych okien, przez place, przez parki.
Nie wydam cię, nie musisz się obawiać, przyzwyczajam
wargi do chłodu, nie zbuduję z ciebie innego ciała,
Nie dam się uwikłać w fałszywą układność. Kiedy
odejdziesz, przerwę gwałtownie, pożegnam cię
nagłą ciszą, wyrwą w rozmowie, choć nikt nie będzie
wiedział o co mi chodzi. Noszę na sobie tyle pytań,
że nie wiem którą część siebie pokazuję, kiedy, tak
jak teraz, siedzisz zwrócony do mnie profilem, pozornie
na mnie nie patrząc, śmiejąc się nazbyt głośno, gestykulując
nadmiernie, jakbyś odgrywał pantomimę tylko dla mnie, który
wchodzę cały w twoją świadomość, tak że czujesz mnie
wewnątrz, za oczami. Mógłbym być inny, ale pogubiłem
konteksty. Nie utracisz niczego, bo nie ma czego szukać.
Czas zbawić ten wieczór kieliszkiem czegoś mocnego, idziemy
chwiejąc się, dwa wyposzczone widma, dwa upiornie
symetryczne złudzenia. Gdzie jest ta niezwykła kamienica
o której mówiłeś? Czy to daleko stąd? Godzina jeszcze młoda,
można się zabawić. Wlokę się za nami, podążam niezrażony,
nazbyt spóźniony by o czymkolwiek zdecydować. Ten wieczór
był zmarnowany jeszcze zanim tam dotarliśmy. Nie martw się,
tak jest przy każdych narodzinach. Chciałem coś powiedzieć.
Nie pamiętam co.
Dziewiąty
Nie zabłądzisz na drodze, po której boisz się błądzić. Tej, którą przemierzałeś
bardziej umysłem niż w rzeczywistości, rozparty na fotelu, błądzący bez kroku,
bez cienia. W takie dni lubiłeś próżniactwo, długie przedpołudnia, godziny
przesączane przez bezwolną jaźń, krótki oddech wymieszany z krwią. Nie umiem
skracać widzeń, zawsze pozostaję zaskoczony gdy jakaś konstelacja elementów
porwie mnie. Tam spotkamy się podczas niechcianej podróży, gdy prawie
widać poświatę emanującą z rzeczy i ciał, gdy da się dojrzeć samo sedno
naszego zbłądzenia. Byliśmy tam wiele razy, mijaliśmy wiele razy te same bloki,
aż przywiązaliśmy się do bólu, do migotliwej próżni u kresu każdego wysiłku,
kiedy spotykasz jednie kloszardów i szaleńców, gdy wargi masz martwe, a niepewne
sądy kołyszą się w mózgu. Nie myśl że próbuję się wkraść w twoją uwagę, zawisnąć
w samym środku twojej tęczówki, tak że byłbym patrzeniem, a nie widzianym obiektem.
Polubisz centra handlowe, ich aseptyczną woń, toalety z muzyką sączącą się z małych
głośniczków, ludzi bez twarzy, ludzi bez ciał, ludzi bez głosów, ludzi bez zapachów, ruchome
mozaiki ubrań i głodu. Polubisz podniebne pasaże, ulice ze szkła i stali, kładki biegnące w
powietrzu, kilkanaście metrów nad ziemią, eteryczne kolejki i ciekłokrystaliczne monitory
w miejsce okien. Będziemy rozmawiać tylko szeptem, nadawać mentalne sygnały przypięci
do błyszczących aparatur, nieme kadłuby na stołach operacyjnych, galwanizowane i
digitalizowane wiązki pragnień. Nie będzie różnicy między nami, wreszcie nie będzie
różnicy między myślą a sądem. Życie będzie można napotkać w syntetycznych parkach,
udomowioną przestrzeń będzie kształtować siła efemerycznych złudzeń. Profilowani
i podprogowi, zaczniemy lepić sklepienia z cyfrowo udoskonalonych fantazmatów. Między
twoim gardłem a moim głosem przebiegać będzie osobna galaktyka, system nerwowy
płaskiego jak opłatek wszechświata, ruchoma instalacja z plazmy i punktowych świateł.
Nie rozumiem cię gdy jesteś taki. Coś w sobie jeszcze widzimy, chociaż brakuje
ciężaru. Spokojnie, nadal błądzimy. Zbierzemy w sobie ten dar,
by móc siebie opuścić bez odwrotu, pozostawiając
za sobą jedynie pogłos, echo?
Prezentowane powyżej wiersze pochodzą z książki Letarg, która ukaże się niebawem nakładem Zaułka Wydawniczego Pomyłka.