Potężny Arab z zakrwawioną maczetą łypał złowrogo na Janka ze ściany podziemnego korytarza. Pod nogami napastnika walało się ciało kobiety, oddzielnie głowa i tułów z kończynami. Zastygłe w przerażeniu oczy wciąż wydawały się żywe. Pod obrazem widniał napis namalowany ociekającą krwistoczerwoną farbą: ONI JUŻ TU SĄ. CO ZROBISZ? Plakat emanował nienawiścią i grozą tak silnie, że Janek zastanawiał się, dlaczego któryś z przechadzających się w pobliżu funkcjonariuszy jeszcze go nie usunął. Wątpił, że dyrektor dworca zgodził się na powieszenie tak ohydnego obrazu. Prawdopodobnie zrobili to kibole albo inne nieoficjalne grupy sprzeciwiające się programowi integracji.

W korytarzu, który przebiegał pod torowiskiem i prowadził na perony, nie było nikogo prócz Janka. Ubrany w szarą rozpinaną bluzę z kapturem i czarne zwężane u dołu spodnie komponował się idealnie z surowym otoczeniem. Przechodzeń, gdyby jakiś trafił się o tej późnej porze, dałby mu około trzydziestu lat.

Chłopak sięgnął do swojego plecaka i wyciągnął zwinięty rulon papieru w formacie A4. Rozwinął go i powiesił w sąsiedztwie Araba. Był na nim portret kobiety i słownie zapisane dane u dołu. Czynność tę powtórzył trzykrotnie i wkrótce portrety wisiały obok schodów na każdy peron.

Wypełniwszy zadanie, Janek udał się na hol dworcowy. Na jednej ławce siedział pokiereszowany życiem bezdomny w workowatych łachmanach, a na drugiej młoda dziewczyna przysypiała na kolanach chłopaka, któremu głowa opadała na bark. Obok drzemiącej pary stały dwa oparte o siebie plecaki podróżnicze. W pomieszczeniu znajdowało się jeszcze jedno żywe stworzenie, nie licząc szczurów i myszy, które z pewnością grasowały niezauważone. Był to fruwający u sufitu gołąb. Jego lot, uderzanie skrzydeł, wzbijanie się w górę i opadanie były jedynymi szmerami, jakie zakłócały ciszę wypełniającą dworzec Warszawy Wschodniej.

Kasy były już pozamykane. Podobnie jak kawiarnia i kiosk. Dla Janka, który czuł głód i chciał napić się czegoś ciepłego, była to zła wiadomość. Bardziej jednak martwiło go to, że nie będzie mógł pokazać portretów żadnej ze stale pracujących tu osób. Postanowił, że jeśli w tym roku jego misja się nie powiedzie, w następnym przyjedzie tu za dnia.

Wciąż mając około dwóch godzin do kolejnego pociągu, wyszedł przed dworzec na chłodną i cichą noc. Dwóch przedstawicieli Straży Miejskiej patrolowało okolice w milczeniu. Gruby kierowca dopalał fajkę przed autobusem, w którym czekało już kilkoro ludzi o ponurych, zaspanych twarzach. Tę rozświetloną czerwonymi lampami scenerię spowijał niepokojący marazm.

W niewielkim oddaleniu od dworca stała budka z kebabem. Była otwarta, więc chłopak ruszył w jej stronę. Stało tam dwóch rosłych typów o łysych czaszkach. Obaj opychali się garścią mięcha owiniętego w placki.
– Poproszę herbatę. – Janek odezwał się do mężczyzny o ciemnej karnacji stojącego za ladą. Jego oczy zapadały się w nicość, ginęły w ciemnych opuchniętych oczodołach, jakby chowając się przed światem. Gdy przemówił, głos miał słaby i cofnięty do okolic gardła. Nie patrzył na swojego klienta, ale na łysych typów.
– Z imbirem?
– Tak.
– 5 złoty. – wziął monetę szybkim ruchem ręki. Rzuciwszy ją do czerwonego kubka, zniknął we wnętrzu budki. Smród mięsa, tłuszczu i gnijących surówek wywoływał w chłopaku mdłości. Nieważne jak bardzo doskwierałby mu głód, nie tknąłby patykiem tego ścierwa. Sam widok łysoli, którym surówki przyklejały się do brody, a mieszany sos skapywał po koszulce, obrzydzał ewentualną myśl o spożyciu czegokolwiek z monotonnej oferty Araba. Janek odszedł, gdy tylko dostał swoją herbatę. Udało mu się jednak usłyszeć, jak łysi zaczęli nagabywać ciemnego mężczyznę.
– Te, brudas! Co nam nie dałeś herbaty, co? Brudas? Za to gówno, które nam podałeś, powinna być gratis, CHYBA NIE?! – krzyknął jeden.
– Dokładnie, lej herbaty, KURWO! – dorzucił kolega.
– Nie, nie prosie pana, nie mozie, to bedzie kośtować.
– TY SIĘ SZMATO NAUCZ PO POLSKU NAJPIERW MÓWIĆ! LEJ TEJ HERBATY ALBO CI TĘ BUDĘ ROZPIERDOLĘ W MAK!
Janek nie zobaczył już, czy właściciel budki ugiął się pod tą groźbą. Jeśli był rozsądny, to na pewno. Obecność Straży Miejskiej na nic się zdawała. Nawet gdyby funkcjonariusze zainterweniowali, to łysi przyczailiby się na brudasa gdzie indziej. I nic by ich nie powstrzymało przed wybiciem mu szczęki co do ostatniego zęba i wepchnięcia tych zapadłych oczu jeszcze głębiej w czaszkę. Praga nigdy nie stanowiła azylu dla przybyszów z Bliskiego Wschodu, a ostatnio napady i rozboje na tle rasowym tylko się nasiliły.

*

W holu dworca panowała nieprzerwana cisza. Żul leżał rozwalony na ławce, nie zmieniwszy nawet pozycji. Jego zwisająca sina dłoń wyglądała na martwą. Para podróżników ocknęła się i teraz sprawdzała coś na telefonie. Oboje wyglądali na zmęczonych. Ich pozbawione wyrazu twarze zdradzały długie godziny spędzone na dworcu. Janka dziwiło, że tylko ta dwójka i on oczekiwali na pociąg. Żula nie wliczał w ten rachunek, bo dworzec w definicji słownikowej był jego domem. Jak mu Strażnik powie, Wypierdalaj, to podjedzie stację dalej i tak wkoło Macieju. Ale chłopak spodziewał się, że Warszawa Wschodnia, pomimo później godziny – gdy wszedł z herbatą dochodziła trzecia w nocy – będzie bardziej oblegana. Oczywiście czytał w wiadomościach, że turystyka spadła do rekordowo niskiego poziomu od ostatniego wybuchu, lecz dopiero pusty hol unaocznił mu skalę narodowego terroru. W końcu rozpoczynał się długi weekend majowy. Jeszcze kilka lat temu na peronach ustawiałaby się już pierwsze grupy turystów zmierzających nad morze.

Herbata z imbirem był smaczna. Siorbał ją niewielkimi łyczkami, ponieważ płyn parzył go w gardło – zresztą tak jak lubił. Nie rozumiał ludzi, którym gorąca herbata przeszkadzała. To tak jak z zupą. Zimna czy nawet letnia są poza nawiasem dopuszczalności.

Wzrok chłopaka spoczął na zwróconych ku sobie plecakach podróżniczych. Ich topy stykały się ze sobą. Przypominały dwie połączone miłością postacie, które chronią się przed upadkiem. Widok był niemal rozczulający. Odległe obrazy wyłoniły się z odmętów pamięci Janka. Jak pocztówki z przeszłości przed oczami przeskakiwały mu wspomnienia własnych wojaży z podobnym plecakiem. Były bardzo jaskrawe, przesycone światłem, kolorowe. Zionął z nich upał i zapach skóry. Bił od nich wiatr, który przyjemnie mierzwił włosy i chłodził spieczone słońcem czoło. Obrazom towarzyszyły głosy, przeważnie śmiech i krzyki, ale nie te, co mrożą krew w żyłach, nie te, co przetaczały się po Europie, sprawiając, że ludzie na nowo pokochali swoje bezpieczne cztery ściany. To były okrzyki euforii i zachwytu nad światem. Janek już dawno nie wydobył z siebie podobnego dźwięku. Nie wiedział nawet, czy jeszcze jest do tego zdolny.

W tym roku skończy dwadzieścia dziewięć lat. Albo dwadzieścia osiem. Czasami sam nie wiedział. Dziwne to było uczucie. Ludzie przecież powinni być pewni swojego wieku, tak jak są pewni swojego imienia i nazwiska. Ale Jankowi trafiały się momenty, w których potrzebował głębszego zastanowienia, obliczeń, wspomnień, żeby mieć pewność, ile ma lat. Może to początek schizofrenii lub innej mieszającej zmysły choroby psychicznej? Fascynowała go ta tymczasowa niepewność, tak jak naukowca fascynują symptomy nieznanej choroby. Mimo to nigdy nie rozmyślał nad tym dłużej, niż pół godziny.

Większość czasu poświęcał swojej pracy, czyli tłumaczeniu wszelkiego rodzaju tekstów z języka angielskiego na polski. Najczęściej były to umowy i regulaminy. Plusem tego zawodu było to, że pracował z domu. Zadania zlecała mu firma. Klientów nigdy nie brakowało. Zawsze znalazł się ktoś, kto na przykład potrzebował przetłumaczyć instrukcję obsługi zabawki. Janek był już w tym mistrzem. Owszem, trafiały mu się poważniejsze teksty. Raz nawet przetłumaczył krótką książkę, innym razem jakiś wiersz. Praca tłumacza nie była szczytem jego marzeń, ale co było? Marzenia, które kiedyś wypełniały mu głowę pomysłami, rewolucyjnymi ideami, kolorowymi stworami, fantastycznymi historiami i nietuzinkowymi ludźmi gdzieś się rozpierzchły. Niekiedy przywoływał je zapomniany bodziec, czy znak. Jednak tym reminiscencjom zawsze towarzyszyło cierpienie. Bowiem jego dawne marzenia przypominały odciski na stopie – bolały, gdy się ich dotykało. Janek unikał tego jak ognia. Dom był jego kojącym sanktuarium, słojem z formaliną, w którym miał nadzieję żyć wiecznie. I bezpiecznie.

*

Rozsuwane drzwi z cichym szmerem przesunęły się po prowadnicy. Dwoje młodych ludzi weszło ze stukotem plastikowej walizki jadącej po brukowanej posadzce. Ci z kolei wyglądali na żywych i wesołych. Ich obecność wniosła trochę życia do pogrążonej w sennej atmosferze poczekalni. Wskazywali palcem na rozkład, mamrotali coś szybko pod nosem, po czym on wziął ją w ramiona i pocałował namiętnie. Wtedy zimna szponiasta dłoń ścisnęła serce Janka. Ból poraził jego ciało. Nagle zrobił się słaby i momentalnie poczuł chłód, jakby zły duch wyssał z niego energię.

Wstał i wyszedł przed dworzec, by zaczerpnąć powietrza. Szum miasta dochodził z oddali, ale Warszawa Wschodnia nie uczestniczyła w tej odwiecznej gonitwie. Chłopak skierował się ku budce z kebabem, która wciąż tam stała, co sugerowało, że Arab podał darmową herbatę. Na szczęście niewdzięczni konsumenci zniknęli.
– Mam pytanie. Widział Pan kiedyś tę osobę? – Janek wyjął plakat z portretem młodej dziewczyny. Na oko miała mniej więcej dwadzieścia trzy lata. Jasne blond włosy zaczesane za uchem opadały do szyi. Jej prawa brew marszczyła się ku górze, przez co jedno oko wydawało się większe niż drugie, choć oba rozmiarem i przenikliwością wykraczały poza przeciętność. Z nieco okrągłej twarzy dziewczyny emanowała figlarna wesołość. Arab przyjrzał się portretowi, ale po chwili pokręcił głową.
– A mógłby Pan gdzieś powiesić jedną z tych kartek?
– Dobra. Prosie połozić, ja powiesie.
Następnie Janek podszedł do dwóch Strażników. Poprosił ich, żeby przekazali portrety kasjerkom, gdy już kasy zostaną otwarte.

Wypełniwszy plan w takim stopniu, na jaki pozwalały okoliczności, obszedł dworzec i okolice, jak to miał w zwyczaju przed odjazdem. Tym razem zrobił to pospiesznie i nieuważnie. Gdy wrócił na peron, z żalem stwierdził, że do pociągu zostało jeszcze pół godziny. Mógł przeczekać ten czas w holu, gdzie było cieplej i wygodniej, ale nie chciał tam wracać.

Drewnianą ławkę, na której usiadł chłopak, zdobiły białe plamki zaschniętych gołębich odchodów, więc podłożył pod nią Wyborczą. Ponury uśmiech zagościł na jego twarzy, gdy zrozumiał, że wielu Polaków uznałoby, że właśnie w takim gównianym towarzystwie gazeta Michnika pasuje najlepiej. Chcąc zabić czas, wyciągnął smartfona i machinalnie przeglądał portal z newsami. Żaden go nie zainteresował. Od kilku lat w sieci huczał ten sam jazgot, ten sam lament ofiar ataków, te same pohukiwania opozycji i ten sam cyniczny bełkot nowomowy rządzących. Rząd Polski nie wpuści żadnego emigranta bez dokładnej kontroli. Bezpieczeństwo zwykłego obywatela jest dla nas priorytetem. Albo z drugiej strony. Gdzie był Minister Obrony, gdy wydobywano ciała z gruzów wysadzonego hotelu? Co robiły służby, gdy terroryści podkładali bombę pod pociąg? Podobne frazesy pojawiały się w mediach z rażącą częstotliwością. Tej nocy na stronie głównej portalu na pierwszy plan wysuwała się krwawa grafika z symbolem islamskim w tle. Tytuł głosił: „Lato 2020. Gdzie będzie bezpiecznie?”. Janek nie zwrócił na nią uwagi. Zjechał na dział sportowy. Przeczytał o powołaniach do zbliżających się Mistrzostw Europy w piłce nożnej. I na tym skończył. Schował telefon do kieszeni kurtki i rozejrzał się po peronie. Wesoła para zajmowała ławkę nieopodal. Oboje wpatrywali się w ekran tableta i dyskutowali o czymś ściszonym głosem. Niewidzialna obręcz zacisnęła się na gardle Janka. Ukłucie bólu przeszyło jego serce, skręcało wnętrzności. Ponownie wyjął telefon.

Przeszedł do folderu ze zdjęciami. Otworzył ten o nazwie Wiosna 2015. Julia wyglądała tak samo, jak na portretach, które nosił w plecaku. Jej prawa brew zawsze marszczyła się ku górze. Na zdjęciach byli uśmiechnięci. Przynajmniej ona. Przeszedł do ostatniego, datowanego na 4 maja 2015 roku. Ich ostatnia wspólna fotografia. Zrobili ją w pociągu w drodze powrotnej z Sopotu. Młode twarze nie zdradzały kłębowiska emocji, które gotowały się w ich udręczonych głowach. Janek pamiętał, że zmusił się do wykrzywienia uśmiechu. Nie wyszło to najlepiej, zresztą rzadko dobrze wychodził na zdjęciach. Zwroty typu Uśmiechnij się, Zrób fajną minę czy Pokaż dzióbek rodziły w nim bunt wobec kamery i całej wizualnej kultury, która go osaczała. Z kolei Julia uwielbiała uwieczniać ich twarze. Robiła to nieustannie. Czasem aż nie wytrzymywał. Wybuchał niehamowaną złością, która pęczniała w nim jak ciasto. Potem dręczyły go wyrzuty, bo przecież to tylko zdjęcie.

Lecz nie tylko one wytrącały go z równowagi. Pod koniec kłócili się już dosłownie o wszystko. O to, gdzie mieli zjeść, o której wrócić, z kim się spotkać, kto ma zmywać, kto posprzątać, kto pierwszy pójść do łazienki, a nawet o to, po której stronie kanapy mają siedzieć. Po upływie kilku godzin mówili sobie Przepraszam i wydawało się, że to było szczere. Że zakopywali wojenny topór i następował pokój kierowany empatią. Jednak na sercu zostawała rana. Na początku niewielka, wręcz miniaturowa. Niewyczuwalna. Zbyt późno zorientowali się, że każda kolejna kłótnia ją rozdrapywała i poszerzała. Jak duża była wtedy? Dostatecznie.

To błędne koło stało się zalążkiem szaleństwa, które dojrzało właśnie tamtej wiosny. Erupcja nastąpiła w pociągu. On chciał po powrocie pójść na piwo z kumplem, ona chciała do domu z nim. Czuła, że potrzebują bliskości i zrozumienia. Ale Janek dostał szału. Jakaś granica wytrzymałości w nim pękła i skumulowane pokłady frustracji wylały się z niego buchającą lawą nienawiści. Rana na sercu trysnęła kwaśnym jadem prosto w twarz Julii.
– Nie, nie, nie! Nie mogę tego wytrzymać, Julka, nie mogę, rozumiesz?! – krzyknął zduszonym głosem. Kłócili się na korytarzu w wydzielonej części obok kibla, z którego uchodził smród zmieszanych środków czystości i moczu.
– Ale co ty mówisz, Janek! Co ty chcesz powiedzieć?! – patrzyła na niego szklistymi niebieskimi oczami, w których ogniskowała się cała rozpacz.
– To dla mnie po prostu za dużo! ZA DUŻO. To nie jest tak jak powinno być! – Janek gestykulował żywo, kręcił się po pomieszczeniu, a gdy na nią spoglądał, w jego oczach lśnił jakiś rodzaj metalicznej furii.
– Nie mów tak, proszę! Przecież było nam dobrze w ostatnich dniach…
– Dobrze?! Kłóciliśmy się co najmniej dwa razy dziennie. Nie, nie jest dobrze…
– Ale ile było dobrego!
– NIE! – tu wycelował palcem w jej twarz. Po policzkach Julii spływały krople łez.
– Ale Janek…
– NIE! Rozumiesz? NIE! Dla mnie to jest KONIEC.
– Nie! Nie! Nie mów tak! – Julia kręciła rozpaczliwie głową odganiając słowa, które wypadły z ust chłopaka. – Proszę cię, przestań, przytul mnie. Zostaw to!
– To koniec. – odparł tym razem spokojniej, stojąc już w miejscu. Tylko pulsujące mięśnie szczęki zdradzały najwyższe napięcie.
– Nie! Nie zgadzam się! – usta zaczęły jej drgać, podobnie zresztą jak całe ciało. – Proszę cię, zapomnijmy o tym, zapomnijmy! To tylko chwilowe.
– Nie.
– Obiecuję, że wrócimy domu, położymy się w naszym łóżku, będziemy się kochać i zobaczysz, wiem, że zobaczysz, że będzie dobrze! – mówiła szybko, oburącz chwyciwszy go za dłoń.
– Nie.
– Nie rób tego!

Janek pozostał niewzruszony. Otoczył się potężnym trojańskim murem, którego żadne słowa nie potrafiły przebić. Kiedy to zrozumiała, straciła zupełnie głowę. Pech chciał, że właśnie zatrzymywali się na stacji w Łodzi. Gdy drzwi pociągu się otworzyły, Julia wyskoczyła z niego jak strzała, a krople łez ciekły za nią gorzkim strumieniem. Zanim Janek zorientował się, że Julia nie wróci, pociąg już odjeżdżał. Targająca nim złość stłumiła ciche uczucie niepokoju, które podpowiadało mu, że powinien zareagować, zatrzymać pociąg, coś zrobić. Odjechał i już nigdy jej nie zobaczył.

Wraz z nim do domu wrócił cały bagaż Julii, włącznie z telefonem i portfelem, w którym znajdowały się wszystkie dokumenty. Wtedy chłopak się przestraszył. Nie spał całą noc. Czekał na nią. Gdy nadszedł nowy dzień, był już przerażony. Obdzwonił jej całą rodzinę i znajomych. Nikt nic nie wiedział. Wieczorem zgłosił zaginięcie. Policjanci szukali jej kilka miesięcy. Bez skutku. Julia została uznana za zaginioną.

*

Od tej feralnej rozłąki minęło równo pięć lat. Życie Janka z roku na rok traciło kolejne barwy. Gasło. Rodzina Julii nie chciała go znać, lecz to go nie ruszało. Ich nienawiść nie mogła się równać z tą, jaką żywił wobec siebie. Z czasem jednak i ona zgasła. Zastąpiła ją obojętność, która jak złośliwy wirus wypalała go do cna. Stał się jałowy, lecz nie pogodził się ze stratą dziewczyny. Co roku w weekend majowy podróżuje po Polsce od dworca do dworca pytając o Julię, rozwieszając jej portrety. Na każdej stacji czeka na nią dwie godziny, po czym bierze najbliższy pociąg do kolejnego miasta, gdzie kontynuuje wartę.

Najgorsza była myśl, że pewnego dnia ją zobaczy – siedzącą pod ścianą, obdartą, brudną, zgwałconą, błagającą o pieniądze. Gdy ten obraz wyłaniał się z kłębowiska trapiących go koszmarów, żal i wstyd przejmowały nad nim kontrolę. Czy naprawdę chciał ją odnaleźć?

Mimo to chłopak nie tracił nadziei. Wmówił sobie, że będzie szukał Julii, póki nie spocznie. Czasem nawet, leżąc samotnie w mroku swojego niewielkiego mieszkania, modlił się szeptem, aby jego zapał nigdy nie przygasł. Czy obawiał się, że pewnego dnia ugnie się pod naporem tej nieubłaganej siły czasu, która sprawia, że wszystko, co dotyczy jednostek przemija?

*

Pociąg nadjechał. Janek schował telefon i założył plecak. Odczekał chwilę, żeby sprawdzić, który wagon wybierze wesoła para. Potem wsiadł do innego i zajął miejsce w wolnym przedziale. Wyjrzał przez okno na pogrążoną we śnie warszawską Pragę i załkał cicho. W szybie zobaczył swoją smutną twarz, wykrzywioną i niefotogeniczną jak zawsze. Łzy popłynęły z jego oczu. Pociąg ruszył. Była czwarta rano, za dwie godziny warszawiacy przetrą zmęczone oczy, a on wysiądzie w Łodzi, gdzie pięć lat temu skończyło się jego życie.

Krzysztof Gałaj – Weekend majowy
QR kod: Krzysztof Gałaj – Weekend majowy