Być jak John Malkovich
śniło mi się, że jestem marcinem świetlickim
przez małe srebrne drzwiczki wchodziłem do głowy
najważniejszego poety epoki brulionu,
by spoglądać przez kręte rowki olifanta
i łamać karki rytmom, nie kłaniać się rymom.
a potem sen się skończył i nie miałem nawet
na swoje imię imię brane między inne
wargi, strome nawiasy, pomiędzy którymi
nabiera odważności najmniejszy rzeczownik
sklejony z czasownikiem – jak znaczek z kopertą,
chociaż list nie ma przecież wcale adresata,
w miejsce, gdzie teraz mieszkam, nie dochodzi poczta
i ty już nie dochodzisz tak szybko jak kiedyś
między moimi palcami, cisza nie dorasta
do hałasu oddechu, paznokcie nie znaczą
skóry w wymownym trakcie, w trakcie tego czegoś,
co inni biorą łatwo, zbyt łatwo, za miłość,
potem chce się być jeszcze, jeśli nawet przedtem
nie bywało się wcale, nie miało imienia,
nie było wymawianym po ostatnim strzale.
z sodomy do gomory nie dojeżdża tramwaj,
więc lepiej już się nie śnić. zło jest zbyt uważne.
Gaude Mater
nie pytaj mnie za co jestem gotów umrzeć
spytaj raczej za co jestem gotów żyć
bo przecież są dwie ciemności
a każda ważniejsza i głośniejsza od siebie samej
mieszkanie w ciemnym ogniu ma swoje zalety
bo mogę stanąć obok i nie bywać z wami
na samotnym swoim w przycichłym pokoju
w granicach upadłego miasta gdzieś hen na mazowszu
od kiedy odciąłem kablówkę wymieniłem okna
rozróżniam coraz więcej odmian tego mroku
który spowija matczyznę tak jak dym pasiekę
tuż przed rabunkiem uli nim odejdą pszczoły
nie pytaj mnie bo odpowiedź może cię obrazić
Prolog do Ewangelii wg Ślepego Tomasza
spenetruję cię językiem.
tylko to zostało, odkąd straciłem wzrok i słuch, i dotyk.
mam jeszcze resztki smaku i niezbędne słowa,
jednak nie wyjdą poza moje wnętrze,
więc będę mówił ciszej, wyłącznie do siebie
i taką opisywał, jakiej niedowidzę.
bo to jedyna prawda, skoro łatwo zmylić
oczy, a nawet rozum taniutkim złudzeniem,
kiedy brakuje palców, które można włożyć w otwartą ranę,
a ja w tobie byłem, nie raz jeden, nie drugi, i pamiętam wszystko.
to czego nie pamiętam – zmyślę i dopowiem.
teraz cię spenetruję, teraz cię obrócę
bezwzględnie i lubieżnie na właściwą stronę
skóry, na skraju mokrych snów, a bez nich jesień
z niczego nie opadnie i nie będzie naga przed pustką zimy
– tam trop pozostawię na chrupkim śniegu (ślepy zając bielak).
niedowidzę cię, niedokocham i niedoopiszę.
coś trzyma mnie za język, każe krążyć w cieple.
Niekraj
Ona to dostrzeże, lecz prędzej niż pojmie,
że można znaczyć dla kogoś początek i koniec, poczuje nienawiść
Jacek Podsiadło „Nauka o człowieku”
imię boga pisane najmniejszą literą barwy ognia
palcem na zakurzonej ławce nim nadejdą starcy
niosący feretrony i ave sypane wzdłuż nawy
przez chór leciwych głosów które drżą tak mocno
jakby się miały rozpaść pod naciskiem ciszy
a w tle pobrzmiewa rwany w strzępy motyw
to nie jest kraj to nie kraj nie ukochany kraj
schroniliśmy się tutaj tylko przed upałem
nie dla modlitw zwiedzając podrzędne toledo
prowincjonalny dróżdż wielki przy trasie do bździna
bo kto normalny zwiedza jeszcze świeży kościół
postawiony bez sensu pośród blokowiska
o dzwonach co samym dźwiękiem tłuką szyby w oknach
ze zbyt śliską posadzką pełną jasnych żyłek
to z niej właśnie wypływa chłód odklejając z pleców
mnie t-shirt z harlemem a tobie bluzeczkę z pejzażem
manhattanu taki drobny szczegół co jasno wskazuje
gestem pełnym ironii że się starzejemy w złych miejscach
wrogich krainach pełnych nonsensu zamiast jakiejś nadziei
i przyjdzie nam czekać na dotknięcie lewą ręką ciemności
bo prawa niewładna zwisa wzdłuż lepszego boku
przed kościołem rzucę starcowi w kapelusz dwa złote
byle już nie pluł w organki by nie kąsał ciszy
Światłowstręt
Świerszcze. Świerszcze. Nad nimi obłoki.
Sierpień. I Mesjasz, który nikogo nie zbawi.
Paweł Huelle „Krasnogruda”
i te cholerne świerszcze – jakby ktoś przestroił
maszynerię zbawienia, by raniła ciszę
pod absurdalnie miałkim, kiczowatym niebem,
gdzie roztapia się mesjasz na zdartym banerze
z niekompletnym napisem – ezu ocham iebie,
obok przejścia dla pieszych z poszarzałą zebrą.
jak zwykle o tej porze światło dusi wszystko,
a ja nie widzę ciebie. ten rodzaj ślepoty
jest niechybnym przekleństwem, które raz rzucone,
odradza się jak feniks w brudnej popielniczce
wypełnionej petami. razi brak symetrii
pomiędzy tym co dobre, a nieuniknione.
i te cholerne świerszcze, to cholerne światło,
naddarty facet z palcem (wbitym w moje okno),
jakby wskazywał drogę na skróty do raju,
lecz to ślepy zaułek – u mnie nie ma miejsca
na podobne złudzenia, chwyty reklamowe.
wieczorem znów wybiorę twój numer na trafił.
jeśli chybię, obwinię i światło, i świerszcze.
PRZEDKUREK
jezus przykłada do rany zjaraną zapałkę,
bo przecież bólu nie ma ani zmartwychwstania,
jest tylko jedno miejsce pod przegniłym słońcem
zasłonięte przezornie kawałkiem piaskowca.
najlepszy kawałek podróży jest jeszcze przed świtem,
zanim posną pochlebcy i czwartkowi zdrajcy,
zbawiciel może wtedy słuchać, jak szepcze w ciemnościach
pustynny diabeł zwabiony zapachem rozkładu.
szeleści w słowach smutek i szemrzą pytania,
za co przyszło umierać, czy łatwo nadstawić
drugi bok pod palce słusznych niedowiarków,
gdy twarz pozostała na lnianych gałganach.
w tle czai się bezsens, niejasne przeczucie,
że tylko przelał w puste z opróżnionych wiader,
jak na wiejskim weselu, gdzie pijani goście
na cześć fundatora chętnie wzniosą toast
– po której stronie by nie siadł, będzie pochwalony
Czekając [Achmiesłów]
pociągi z objęć stacji suną w rdzawy pejzaż,
ginąc między ostami na skraju wrzosowisk.
nikt ich nie będzie szukał, chociaż na peronach
wciąż kręcą się mężczyźni o podłych zamiarach
poumawiani z nocą na daleką drogę.
więc nie śpij laleczko.
książęta w poczekalniach, na twardych siedziskach,
drzemiąc zniżają głowy aż do ud księżniczek,
do pereł i kawioru. smartfony w ich garściach
świecą niby ogarki dla cyfrowych diabłów,
dymi się czas gubiony w przyjaznych taryfach.
więc nie śpij laleczko.
koczuję wraz z pamukiem i nie mogę wrócić
do właściwego świata, gdzie rdza się zsypuje
przez gardła megafonów, a –ąc –ąc nabiera
zupełnie nowych znaczeń przy automacie
z kawą, batonikami, tuż po zapowiedzi
powrotnego pociągu. więc nie śpię laleczko.
Notredamus
Kerouakowi
1.
o nasza pani od ostatniej blizny
co składasz ręce do pustej modlitwy
a syn już wisi zaczepiony w niebie
na palcu ojca który ma nas wszędzie
tylko nie w miejscach gdzie mu palą świece
i bierze siłą zamiast pod opiekę
podkłada bomby pluskwy milenijne
zmienia oblicza łatwo tak jak imię
jest solą czarną od zmielonej ziemi
od prochów zmarłych na cholerę dzieci
upchniętych w beczkach niby korniszony
o módl się pani za nas poranionych
przez twoje ściegi na prawym policzku
i zszyte usta co tak wąsko milczą
2.
i pani miłość – rana postrzałowa
kończy ją dziura i dziura zaczyna
pomiędzy nimi ukryty jest czyściec
lub most brookliński croissanty w bistrze
do kawy pitej z przygodną dziewczyną
i pani miłość – obolała głowa
od nader szybkich wahadłowych ruchów
co oprócz cierni dźwignęła zbyt wiele
o jedno canto albo stację w piekle
z olbrzymim kłębem pociągniętych drutów
i pani miłość – bosko zasklepiona
blizna po cięciu czy włożeniu palców
przez podglądaczy lub fanów fistingu
z internetowych urodzajnych witryn
kiedy brakuje czasu niedowiarkom
3.
czarna nowenno z uśpionym anczelem
co niby czynel w mleku pobrzękuje
wtedy ze strachu każdy wers bieleje
i wspak się czyta i pisze nieufnie
gdyż nie ma wiary w niegdysiejsze słowa
stare przymierza nowe testamenty
bo ciąży na nich monachijska klątwa
wydrukowana w przedostatnim kręgu
czarna nowenno z kolejowej rampy
co pachnie strachem wiezionych w nieznane
przy której grali dziarscy muzykanci
schody do nieba pomieszane z brahmsem
gdy na ich głowy kapłan sypał resztki
zgniłych opłatków wypiekanych z brukwi
przez ludzi w paski pod komendą bestii
czarna nowenno – w pół dźwięku się utnij