Trzeba przeprowadzki, by nie było autobusów brzydkich i ulic, by lody zapachniały jak piramidy z kremu, bo kupiłem sobie takiego za dwa pięćdziesiąt w dawnym kinie “Apollo”, które przerobiono na budkę z lodami. Czy to znaczy że ruch nadal jest pięknem?, ten mój codzienny, zwyczajny ruch także? (czasami ruch poety). Czy każdy ruch jest pięknem? Na przykład ruch rakiety dalekiego zasięgu?, albo przeróbka kina na budkę z lodami? Kiedyś tam niezłe filmy puszczali a dziś jakby w innej rozdzielczości kapią nam na język w formie śmietankowej, czekoladowej lub pistacjowej. Czy to wystarczy? Ruch taśmy filmowej zamienił się w ruch spływającej po języku śmietany. Czy to nie jest czasem zupełna degrengolada? Ale nowy świat. Nowe możliwości. Nowa architektura miasta. Nowe wejście do kina poprzez drzwi smaku lodów, czyli klęska na całego, pro publico bono. Przeprowadziłem się na wioskę, ale dalej jeżdżę, dalej ruszam się, dalej ruch. Głowa mi lata. Co chwilę coś nowego. Ogłupiam się tym jak derwisz tańczący w kółko. Ogłupiam? A może tak ma być?, bo każdy szuka sensu swojego bytu. Auden twierdził że mieszkamy w języku a ja twierdzę że w ruchu tak naprawdę mieszkamy jak pod skrzydłami matki. Język, czas, przestrzeń widzę w ruchu, bo ruchman ze mnie, to znaczy uprawiam swój własny teatr – może dlatego? Czytam sobie różne pisma literackie w autobusach, w których pełno wytłuszczonych słów “pogranicza” i “pomiędzy”, jakby to była ostatnia deska ratunku. Może i tak jest? Jednak powtarzając ciągle te same słowa, wpadamy w nowe ograniczenia. Zatem słowo nie mówi już o tym co chciało znaczyć, więc grzęźniemy dalej w tym samym grajdołku? Jednak umownie przyjmujemy, że wiemy o co chodzi w tym niewypowiedzianym i płyniemy przed siebie, pomagając czasem sobie gestem, mimiką lub spojrzeniem, by odkryć nową rzeczywistość, bo załóżmy że taka jeszcze istnieje. A tak w ogóle – często wystarczy zmienić czcionkę i przestawić akcenty graficzne na stronie.
A co do mowy potocznej, to najbardziej męczą mnie słówka “dokładnie” i “tak” , używane przez całą takującą Polskę. Tak jakby nie można było inaczej budować zdanie, bez tych niepotrzebnych ozdobników. To często używane „tak” przypomina mi muchę natrętnie siadającą na języku. O jej, znowu usiadła, znowu, znowu, tyle tych much. Sio! Sio! Nowa moda masowego mówienia działa na moje ucho irytująco i drażniąco, muszę wyznać. A co do różnych „pomiędzy” to dla wyhamowania mojego cynizmu wymyśliłem sobie bitłinków, a właściwie nie wymyśliłem, oni zawsze byli. Teraz jadę z nimi autobusem pomiędzy drzewami rozbuchanymi przez maj. Bitłinki trzymają się rurek, by nie runąć w głębszy dół niż oni sami. Autobus podskakując, hamuje. Cała chmara rozgadanych bitłinków wpadła do środka. Pomiędzyzm ma swoją gęstość w zależności od pory dnia. Żółte róże w czyjejś ręce wysiadają i z szelestem giną w zgiełku miasta. Na ich miejsce weszła siwa Pomiędzarka w różowe ciapki. Bitłinowa godzina trzyma nas jak matka na kolanach. Oglądamy wszyscy białe obłoki nad autobusem, wiszą jak senne aeroplany. Bitłinki, jak widać, to moja wspólnota, strzygą trawę by się ratować. Wysiadłem w końcu. Na kolejnym przystanku słówko „pomiędzy” znowu mnie dopadło i powstał taki oto wierszyk:
betweensense
dorosłem już do swojego bitłinka
do bitłinki
do bitłina
do swojej Pomiędzary
i do Pomiędzara
do pomiędzyszlaku zakrwawionego
oblanego potem i łzami tętniącego
przekleństwami
ja bitłinek zanurzam codziennie
w tym bitłinlandzie swój palec całą stopę
wszystkie trzewia i umysł
ludzka rasa zatem powinna nazywać się
rasą bitłinową a nie ludzką
o skórze wytartej od ocierania się
o ruchome ściany
zaciskające się jak szczęki
stare Pomiędzary pilnują tu porządku
wahadła które pachnie nieszczęściami
ale na których rosną kwiaty
bitłynizm to sejsmograf naszych pomyłek
kiedy zaciskam oczy
Pomiędzary odprawiają czary mary
aż brwi obsiadają twarz
jak czarne kruki
wtedy zapadają wyroki
bitłinsensu Mocy
A kiedy oczy otworzyłem , Pomiędzary znów tu rządzą i gapią się, i w pełnej furii uprawiają pomiędzyzm Scylli i Harybdy. Całym więc istnieniem podejść do istnienia, tym ciężarem kroków, które ciągną się jak ciężkie woły po całym dniu. Księżyc przyświeca panienkom na rowerach i rozkwitającej miłości, bo jest maj. A mnie jest ciężko istnieć, nawet gdy ktoś czeka na mnie całym istnieniem. Potęguje to rozbuchana do szaleństwa przyroda.
Dawno nie jeździłem autobusem. Teraz znowu jeżdżę. Ktoś znowu klepie mi nad uchem “dokładnie”, „dokładnie”, jakby deską walił mnie po głowie. Dobrze że ja nie muszę tego powtarzać i takować co chwilę, bo do kolejnej wojny światowej by doszło. A jak wiadomo, wywoływały je zawsze jakieś pierdoły. Samochód oddałem na złom. Teraz mam więcej czasu by obserwować samootwierające się drzwi harmonijkowe i ludzi, którzy znikają w ciemnościach w miarę gdy zbliżam się do mojej wioski.
Poranek. 17 maja. Znowu autobus. Niby nowy dzień, autobus przewietrzony, ale całkiem nie majowo zostałem dziś potraktowany. Chyba że głębi maja nigdy do końca nie zgłębiłem. Otóż przypadkowo znalazłem się w mentalnej dupie pewnej młodej blondynki, która usiadła w autobusie obok mnie, ale tyłem odwrócona. Nawet nie spojrzała na swego współpasażera, obok którego usiadła, i którego chcąc nie chcąc dotykała łokciem, tak jakby mnie nie było. Po prostu miała mnie gdzieś głębiej poza swoją dupcią, gdzieś o wiele dalej, gdzie dupć może nie ma, więc może to jakaś dupa metafizyczna była?, w której teraz wszyscy jesteśmy i człapiemy sobie sennie jak kaczki do wymarzonego wodopoju? A ja tu jakieś anachroniczne pretensje przedkładam. Przecież jak w dupie to w dupie trzeba się zachowywać, gdzie dupowate słońce nam świeci. Nie, to na pewno była dupa dzisiejsza, taka właśnie współczesna, mega wystrojona dupa, która miała mnie gdzieś dlatego, że prawdopodobnie przypominałem jej o nadchodzących zmarszczkach, albo o czymś gorszym? Ale cóż, może rzeczywiście stary dziad już ze mnie?, przynajmniej dla niektórych. Ale za to gdy patrzę na tyłek kobiety jestem szczery, a gdy patrzę na tyłek młodej kobiety, jestem bardzo szczery. Trzeba jednak wysiadać.
Dzień minął. Popracowałem trochę na chleb i teraz wracam prawie pustym autobusem. Czuję że nic nie czuję, co cholernie doskwiera. Pachnie akacją (to jednak coś czuję ). Na rynku uryna i piwo w jednym pluskają się bajorze. Wszyscy nabuzowani jak promajowe, ludzkie drzewo. Moje czujki są przegniłe już, gdy patrzę na ten gmach sądu żółtawy i odpicowany jak wyrok. I na ten ruch który dokądś pędzi w rękach i w nogach po obu stronach ulicy. Czuję pętelkowatość. Kto się ukrywa pod księżycem? Wracający z pracy, z łbem zatopionym w strzępkach dnia. Czas bezczucia równa się chociaż bilet w kieszeni i plecy starego znajomego, który się nie odwrócił. Może i lepiej?
Podjechało 29, długawe i wygięte jak Autozaur. Wskoczyłem jakbym jego zębem był, zresztą jak wszyscy w środku, i wkrótce dojechałem do wioski. Pusto i ciemno wszędzie. Huśtająca się na pasku torba bezustannie waliła mnie w udo. Jedynie spacer pozostał jeszcze nietknięty przez różne świństwa cywilizacji, zgniliznę intelektualną i zanik osobowości. Spacer jest po prostu spacer. Idę, stawiam kroki, szuram, potykam się o dołki i różne krzywizny drogi. Po prostu niesie mnie ziemia, bo ona to lubi. Od tego jestem – mówi cebulkami moich włosów i czym się da. Pofałdowana geometria różnych płytek i kamieni znika nagle i pojawia się zwykła, sypka ziemia. Naraz trawa włazi pod but i spacer robi się cichy, trawiasty. Łapię się tej formy spacerowej jak topielec wśród wzburzonych fal szarości, niczym bodlerowski flanier. Spacer – konkluzja dnia, podsumowanie nocne. Ciemny horyzont, ciemne pytania, ciemne odpowiedzi, ciemne demony nad dachami, za oknami, za firankami, demony w krzakach, w głowach. Spacer rozkołysany, obciążony torbą książkową. Spacer nadrealny, bo nie spodziewałem się takiego podsumowania dnia. Poczułem nocną sierść tajemnicy, jakąś jej włochatość zaplątaną. Zwierzę tajemnicy objawia się także na spacerach. Zwierzę spaceru to ciche pozornie kroki, kroki buntu. Księżyc jest nożem schowanym pod płaszczem chmur. A gwiazdy? Gwiazdy to oczy tych, którzy już leżą jak zgubione żarówki. Spacer jest lekturą liczoną na metry. Co metr zdobywam kolejny oddech. Co oddech zdobywam kolejny metr. Spacer więzienny na spacerniaku też przynosił wszystkim ulgę. Zdobywamy się nawzajem, nic i coś, pod kościołem w mojej wiosce, gdzie żaby kumkają na nocną mszę. Może do nich dołączę i zostanę żabim księdzem? I zrobię porządek? Ale z czym? Kłopotliwe słówka wyciszyły się już we mnie, ale czasem czuję, że język to taka wyświechtana ścierka do wycierania wszystkich kątów. A mnie taka ścierka nie wzrusza, poza tym że wkurza mnie strasznie i irytuje. A wiadomo że język ma ruszać inaczej, budująco i odkrywczo. Tak, tak, pomarzyć sobie można. Jednak myśląc merkantylnym współczesnym językiem, trzeba by kupić nowy język a ścierkę wyrzucić. Kilka tysięcy lat rozwoju języka stanęło mi w gardle, więc cicho już, cicho Bednarek. Niech tylko kroki będzie słychać.
maj 2013/2015