Jeśli natychmiast nie będę miał urlopu, to chyba umrę. Pracowałem bez przerwy kilka lat, co ja mówię, kilkanaście w tej swojej gazecie, a jeszcze upiorny scenariusz, który musiałem poprawiać tysiące razy. Wohler znów się przyczepił i to tuż przed rozpoczęciem produkcji i miałem ochotę go zabić. Dlatego, gdy wyznaczył mi kolejne spotkanie w sopockim Grand Hotelu, nawet się ucieszyłem. Pomyślałem, że przy okazji trochę odpocznę. Spakowałem imprezowe ciuchy, żeby móc się zabawić. Grand Hotel jest tuż przy samej plaży i przebywa tam ciekawe towarzystwo. Błysk, elegancja i dużo gwiazdek.
Panienka w recepcji była bardzo zgrabna, taka głupiutka czarnulka do poderwania. Gdy z nią rozmawiałem, nagle zrobił się tumult i zobaczyłem dwóch facetów wynoszących kogoś zakrwawionego na noszach.
– Ładnie się zaczyna – pomyślałem. Byłem wściekły, bo czarnulka rzucała na mnie właśnie przychylne spojrzenia.
– Co się tu dzieje? – mruknąłem rozeźlony.
– Znowu pokój 226. Trup – uśmiechnęła się uprzejmie. Wyjrzałem na zewnątrz. Dwóch facetów z pogotowia ładowało właśnie zakrwawioną ofiarę do środka karetki.
– Ja żyję! Hej, czemu mnie nie słyszycie? – o uszy obił mi się złowieszczy szept. Z ciekawości zajrzałem do karetki. Na noszach leżał mężczyzna w moim wieku, w identycznych wojskowych spodniach-reporterkach. Przyjrzałem się jego twarzy i przeraziłem się. – Muszę natychmiast odpocząć, mam zwidy. Zakrwawiony facet miał moją twarz.
Wjechałem elegancką windą na drugie piętro i w labiryncie pięknie utrzymanych korytarzy odnalazłem pokój 226. Rzuciłem się do pachnącej łazienki, by ochlapać spoconą twarz. W lustrze zobaczyłem wkurzone spojrzenie i zmęczoną twarz pięćdziesięcioletniego faceta. – Take it easy – rzekłem do siebie i zacząłem czytać porzuconą w pokoju gazetę. „Projektowany hotel winien być wystawiony w takiej formie, by przedstawiał coś w rodzaju tryptyku. Lewe jego skrzydło mieściłoby cele ze ścianami wybitymi filcem dla goszczenia wariatów, prawe skrzydło kryminał.” – Co to jest? – wkurzyłem się nie na żarty. Gazeta była z 1922 roku. „Zamiast gazonu przed frontem hotelu należy od razu założyć cmentarz dla samobójców. Na frontonie hotelu umieścić powinno się motto Dantego „Lasciate ogni speranza” („Porzućcie wszelką nadzieję”).”
Drinka piłem w pustym o tej porze barze hotelowym. Pokazałem barmance gazetę. – Przed wojną tu był Kasino Hotel, zbudowany w pobliżu największego sopockiego kasyna, a i na miejscu ludzie mogli grać. Rzeczywiście przegrywali fortuny. No i wie pan… – potarła z zakłopotaniem twarz.
Zadzwoniła moja komórka. – No i co, jesteś już? Będę za dwie godziny. Tylko czekaj i nigdzie nie wychodź, bo może uda mi się wszystko załatwić i będę wcześniej. Nie mam zamiaru cię szukać po mieście. Na plażę wyjdziemy po rozmowie.
– Dobrze – mruknąłem niezadowolony. Ten facet doprowadzał mnie do szału. Zawsze próbował dominować, bez względu na sytuację. Rozłączyłem się.
– Proszę o szampana do mojego pokoju, za dwie godziny – usiłowałem ułożyć wściekłe usta w uśmiech. – Będę dla niego uprzejmy i po raz pięćdziesiąty poprawię ten cholerny scenariusz, żeby bydlak w końcu się odczepił. A potem on pojedzie, a ja się zaleję i trochę odpocznę – wołał zmęczony organizm.
– Wezmę prysznic, odświeżę się, to mnie postawi na nogi – postanowiłem już na górze. Gdy kierowałem się do eleganckiej łazienki, usłyszałem zgrzyt klucza w zamku i ktoś wszedł do środka. Zobaczyłem niemłodego, łysiejącego faceta we fraku z białą muszką. Szedł jakby nigdy nic, nie patrząc na mnie.
– Ejże, dlaczego ładuje się pan do cudzego pokoju i to jeszcze bez pukania?!
Mężczyzna nie zareagował, zostawił na stole drogiego szampana, czekoladki przewiązane kokardką i paczuszkę z różową wstążką. Przejrzał się w lustrze od komody, poprawił muszkę i wyszedł nucąc pod nosem jakiś przedwojenny miłosny szlagier.
– No rzewne jaja! Czy to Wohler robi mi takie kawały? I po co? Jakiś happening? Trzeba się wykąpać i nie przejmować. Najważniejsze, żeby w końcu zapłacił za scenariusz. Nie dam się sprowokować. Może mi nawet narobić na głowę, byle już dał tę forsę.
Rozwinąłem pakunek z kokardą. W środku była lawendowa jedwabna suknia z lat dwudziestych. Zapakowałem ją z powrotem. Rozeźlony już całkiem wszedłem do łazienki, by wziąć kąpiel. Drzwi zostawiłem uchylone, żeby słyszeć, jakby ktoś wchodził. Ogromna przestrzeń łazienki błyszczała świeżością, a wielka wanna zachęcała, żeby w niej leżeć godzinami. – W końcu się odprężę. Nalałem sobie wody po brzegi i leżałem długo w pachnącym wrzątku. Poczułem jak zmęczenie powoli odpływa. Wzrokiem błądziłem po wystających ze ściany ostrych błyszczących wieszakach, po wielkich lustrach zajmujących pół ściany. Nagle usłyszałem, jak ktoś wchodzi do pokoju. – O nie, dość już tego! Teraz wypytam drania o co w tym wszystkim chodzi!
Chwyciłem się wieszaków, żeby wstać i poczułem ostry ból rozbijanej o kant wanny głowy. Wywracając się, uderzyłem rozbitą głową o mokrą podłogę i roztrzaskałem całe lustro. Bryznęła krew. Nie miałem siły, żeby wstać, ale przez uchylone drzwi łazienki zobaczyłem tego samego starszego eleganta miotającego się po hotelowym pokoju. Za chwilę dołączyła do niego ubrana w jedwabną lawendową suknię kobieta. Poczułem woń jej drogich perfum.
– Erich, skarbie, Erich nie rób tego!
– Ale Ilze, jesteśmy zrujnowani, zrujnowani, rozumiesz?! Przegrałem dzisiaj wszystko do końca, nie rozumiesz?!
– Ja i tak będę z tobą Erich, nie zamartwiaj się tak. Nigdy cię nie opuszczę.
– Ilze, ja zastawiłem jeszcze pieniądze miasta Zoppot. Myślałem, że uda się je odzyskać z nawiązką i będziemy mieć na nowe życie. Jak zostawię Helgę.
– No i będziemy mieć to nowe życie.
– Ale Ilze, nie rozumiesz, przegrałem nie tylko wszystkie swoje, ale i państwowe pieniądze. Z kasy miasta!
– Erichu!
– Nigdy się nie wypłacimy, a może i coś gorszego. Mogą mnie aresztować jako burmistrza defraudanta.
– Może zdążymy wyjechać, Erichu! To nie jest powód żeby się zabijać!
Starszy mężczyzna raz po raz biegał przed drzwiami łazienki, wymachując pistoletem. Rozległo się głośne łomotanie do drzwi.
– Otwierać, otwierać! Stadtpolizei!
Mężczyzna widoczny przez uchylone drzwi przyłożył sobie rewolwer do skroni i strzelił.
– To jest taki dobry człowiek! – krzyknęła zapłakana Ilse do policjantów. – Proszę go traktować z szacunkiem.
Policjant przyjrzał się ciału, zbadał puls.
– Nie żyje – pokiwał ze zrozumieniem głową. – Wpadł w szpony hazardu – dodał ze współczuciem. Co roku mamy tu kilku takich.
Dwaj policjanci wynieśli ciało na prowizorycznych noszach z koca. Zrozpaczona Ilze wybiegła za nimi. Trzasnęły drzwi.
Oniemiałem. Scena ta rozegrała się na moich oczach w ciągu zaledwie kilkudziesięciu sekund. Nawet nie zdążyłem się podnieść. Głos uwiązł mi w gardle, krew coraz bardziej zalewała oczy. Próbowałem właśnie wyczołgać się z tej nieszczęsnej łazienki, gdy znowu usłyszałem otwieranie drzwi. Dziarskim krokiem wszedł przystojny mężczyzna w mundurze SS, za nim przydreptał niepozorny boy hotelowy.
– I co powiedział admirał?
– Admirał Unrug twierdzi, że to nierycerskie zachowanie. Nie będzie strzelał do hotelu. Mówi, że obowiązuje pewien kodeks wojskowy w traktowaniu przeciwnika.
Mężczyzna w mundurze chwycił się za głowę.
– Rany Boskie! Ja tyle ryzykuję, mówiąc wam że fűhrer będzie stacjonował w tym hotelu. I to tylko ze względu na pamięć mojej matki Bogusi. A wy?
– Ja tylko przekazuję rozkazy admirała.
– Macie okazję zmienić bieg losów wojny, a wy co?! Popełniacie powolne samobójstwo!
– Francja i Anglia i tak nam pomogą!
Przystojny oficer roześmiał się histerycznie.
– Nie zdajecie sobie sprawy, jak groźny jest Hitler. Moja matka już przed wojną mówiła, że to zbrodniarz!
– Obawiam się, że się nie da wpłynąć na naszego admirała.
– Słuchaj i przekaż: macie okazję ostrzelać Grand Hotel z dział baterii Laskowskiego na Helu, zabić Hitlera i jego dowódców z Kwatery Głównej. Skończycie szybciej wojnę. Na co wy czekacie?!
– Powiem słowo w słowo, ale na nic nie liczcie. Unrug to przedwojenny polski oficer, jak już raz powiedział… Poza tym Francja i Anglia pomogą, zobaczycie.
Głosy brzmią coraz ciszej. Oficer SS i boy hotelowy wychodzą, a ja zaczynam się coraz bardziej denerwować. Chwytam się nisko zamocowanych wieszaków i chcę się podnieść. Upadam znowu. Czołgam się do progu łazienki. Ocieram krew z oczu, słabnę. Jeśli nie zdołam się doczołgać do hotelowego telefonu, to nie wiem, co ze mną będzie. Podłoga łazienki jest pełna krwi. Ile jej ze mnie wypłynęło?
– Grażdanin Stasiek do mnie!
– Tak, towarzyszu generale!
Usiłuję coś do nich krzyczeć, ale mnie nie słyszą.
– Pakujcie nasze rzeczy. Dzisiaj się przenosimy!
– Znowu, towarzyszu generale? Dlaczego tym razem?
– Lubię cię Stasiek, to ci powiem. Ale wiesz co, zdobędziesz mi butelkę dobrej wódki, to razem pożegnamy hotel i napijemy się na do widzenia.
– Towarzyszu generale, miasto zniszczone, gdzie ja zdobędę wódkę?! Będę pakował rzeczy, przyniosę generałowi kolację z kantyny, ale wódki to już tam nie mają.
– Twoja w tym głowa, Stasiek, żebyś zdobył. Tak mi się chce napić, że jak zdobędziesz wódkę, wynagrodzę.
– A spełni towarzysz generał jakieś jedno moje życzenie?
– A jakie tam ty możesz mieć życzenia? Biegnij po wódkę. Bez wódki nie razbieriom. Spełnię, spełnię, no już biegnij.
Słychać trzaśnięcie drzwi. Rosyjski generał nerwowym krokiem spaceruje po hotelowym pokoju. Skręca papierosa, zapala. Po dłuższym czasie do pokoju wpada uradowany Stasiek.
– Wódka jest, towarzyszu generale!
– No to Stasiek, siadaj i napijmy się, bo dzisiaj wysadzamy hotel.
Stasiek aż usiadł z wrażenia na eleganckim hotelowym krześle.
– Jak to wysadzamy?! Kto powiedział?!!!
– Ano ja, Stasiek. Wot kapitalistyczny hotel, a my wszystkie ślady burżujów niszczymy. Za chwilę, jak się spakujemy, wydam rozkaz!
– Ależ towarzyszu generale!
– Co Stasiek, nie podoba się?! – generał staje się groźny. Jest coraz bardziej pijany. Poklepuje Staśka po grzbiecie. Przerażony chłopak wpada na sprytny pomysł.
– Ale towarzysz generał obiecał spełnić jedno moje życzenie za wódkę.
– No gadaj, Stasiek, obiecałem!
– Nie wysadzajmy hotelu!
Pijany generał drapie się po głowie.
– No niby nikt o tym nie wie, bo dopiero co postanowiłem.
– I pan generał dał słowo!
– Ano dałem słowo generała. Wiesz Stasiek, masz rację, nie wysadzamy!
Nieprzytomny od wódki generał śmieje się do rozpuku i spada pod hotelowy stół. Stasiek stawia generała na nogi i wyprowadza z pokoju. Słychać cichnące głosy
– Wot Stasiek, dobra była ta wódka, masz więcej?
Tego już było dla mnie za wiele. Co tu się dzieje? Uszczypnąłem się w udo, ból był realny. Byłem bliski omdlenia. Nie znałem historii Sopotu, ani tego hotelu, ale przyszło mi do głowy, że może to zdarzyło się naprawdę. Tylko dlaczego ja to widzę? To na pewno ten sukinsyn Wohler, przecież nawet w agonii widzi się obrazki, ale z własnego życia. Tfu! W jakiej agonii, ja przecież żyję, zaraz zadzwonię po pomoc. I ten Wohler też w końcu przecież przyjdzie.
– I co robimy?
– Nie wahaj się Vivi, to jedyne wyjście!
Znałem skądś tę piękną kobietę z długimi, bujnymi blond włosami. Ależ tak, to Viviana Derkowska, którą w latach siedemdziesiątych rozpoznawało każde dziecko. Co roku występowała na festiwalu w Sopocie, wszędzie jej było pełno. Taka polska diva, Hollywood z naszego podwórka, śpiewała podobno nawet w Las Vegas. Co ona tu robi?
Viviana rozpłakała się.
– Emilu, tak nie można, to zbrodnia. Wyjedźmy razem na Zachód, gdziekolwiek!
– Vivi, naiwne kochanie. Przecież oni trzymają łapę na wszystkim. Właśnie dlatego ci to zaproponował, że wyjeżdżałaś. Kontrolują wyjazdy i tam też.
– To co ja mam zrobić, Emilu!
– Jak nie podpiszesz, on zrujnuje twoją karierę zanim się obejrzysz.
– Przespać się z nim, może daruje?!
– Ani mi się waż. Wierz mi, to jest jedyne wyjście!
– Skąd masz ten środek?
– Nikt się nie dowie. Będzie wyglądało na wypadek. Na zawał serca, nie zabójstwo. O jednego ubeka mniej i to jakiego.
– Emilu, nie można!
– Ten środek zanika później w krwi i go nie znajdą, nawet jak będą robić sekcję.
– Emilu, nie!
– To jedyne, co mam z tej swojej nauki, ze swojego laboratorium, mogę ci pomóc!
– Za jaką cenę?!
– A może chcesz być ubeczką, chcesz to podpisać, co?!!! Co by na to powiedział twój ojciec, twój dziadek! A możesz chcesz już nigdy nie śpiewać i zgnić gdzieś w Koziej Wolce. A oni mogą zrobić jeszcze coś gorszego niż zrujnowanie kariery. Proszę bardzo!
Viviana płacze histerycznie. Całują się. Emil wyjmuje z kieszeni małą saszetkę.
– Wsyp mu to do szampana. Nikt nas tu nie widział. Wyjdę ostrożnie. Do zobaczenia, najmilsza.
Viviana uspokaja się. Podchodzi do okna i zamyśla się. Potem wolno nalewa dwa kieliszki szampana i do jednego wsypuje zabójczy medykament. Po dłuższej chwili do pokoju wchodzi mężczyzna w ciemnych okularach.
– Długo pani na mnie czeka? Mam już naszą umowę. Podpisze pani współpracę?
Po chwili usłyszałem głos jak z radiowęzła. Czy jest w tym hotelu radio? Dziwne to, tak jak i wszystko inne.
– Wysoki oficer Polskiej Służby Bezpieczeństwa Mieczysław Mewa umarł dziś w Sopocie w wyniku zawału serca. Badane są okoliczności. Najprawdopodobniej był to nieszczęśliwy wypadek.
Doczołgałem się w końcu do hotelowego telefonu. Ile czasu upłynęło od mojego wypadku w łazience? Wydawało się, ze cała wieczność. Odebrała czarnulka.
– Już i tak idę do pana. Zamawiał pan szampana, właśnie niosę.
Może lepiej, że nie znajdzie mnie Wohler, tylko ta dziewczyna. Znów by triumfował, że jestem taki nieporadny. Miałem teraz wątpliwości, czy to wszystko, co tu widziałem, to jego sprawka. Nawet on nie był tak szalony ani cyniczny, szczególnie jeśli chodzi o tę ostatnią historię. Przecież o tym nikt nie mógł wiedzieć. Jeśli to nie jego happening, to wobec tego co?
Drzwi pokoju otwarły się cicho. Bezgłośnie weszła czarnulka z recepcji i rozejrzała się wokoło. Poczułem zimny powiew.
– Mylisz się, jest ktoś, kto wiedział o historii z Vivianą.
Czytała w moich myślach?
– On wiedział.
Stanowczo to wszystko przestało mi się podobać.
– Kto on? Jaki on?!
– Naprawdę chce pan wiedzieć? Nie domyśla się pan?
– Nie!
– To wszystko działo się w tym pokoju. W pokoju 226.
– To szalone, winien jest pokój?
– Raczej hotel, to miejsce tutaj to serce tego hotelu.
– Ale dlaczego? Przecież te historie nie mają ze sobą nic wspólnego.
– Właśnie, zauważył pan? On nie jest sprawiedliwy.
– Hotel?
– Może hotel, może los, może On? Nie zawsze ratuje dobrych, nie zawsze karze złych.
Czarnulka w końcu zadzwoniła po pomoc. W ciągu kilku sekund przybiegli ludzie z noszami i środkami pomocy. Zatamowali krew, próbowali mnie reanimować.
– Oni są już przyzwyczajeni – czarnulka mówiła cichym, beznamiętnym głosem. – Panu powinien darować życie.
Gdy wsadzali mnie do karetki, widziałem wbiegającego do hotelu tego sukinsyna Wohlera.
– Poczekaj chłopie, zobacz co mi się stało!
Nie słyszał mojego głosu, chociaż krzyknąłem.
– Poczekaj, Wohler, jestem tutaj! Ludzie!
Nikt inny też nie słyszał mojego głosu.