Patrząc przez okno
policzyłem wszystkie rude dziewczyny. Dwa razy
miałem zawroty głowy. Uspokajasz. Kupiłaś baterie
do ciśnieniomierza, pigułki i gazetę
na poprawę samopoczucia. Czytam kolumnę sportową;
nie mogę ruszać się i wyglądać
jakbym miał dziesięć lat mniej. Wiek można rozpoznać
po numerze PESEL i ilości płytkich oddechów. Przez kilka minut
będę pocierał łokcie ze zdumienia; słuchał
przyspieszonego bicia dzwonów. Mówisz „spróbuj wyjść”
a przecież za drzwiami też nic nie ma.
Umarł pisarz
i stanie się kamieniem, rybą lub zarazą.
Jest wolny od szufladek, w które wpychano go
bez szacunku dla metafor. Myślę o samotności
jaką można podarować w wierszach. Mijając was
na ulicy jestem przezroczysty. Chciałbym być
kamieniem, rybą albo zarazą. Wierzyć,
że ten kwiecień przetrwa nie tylko we wspomnieniach
o śmierci i końcu świata. Ostatni przeżyłem
bez niczyjej pomocy.
Matt szuka domu
od poniedziałku do środy. W pozostałe dni ma skłonność
do nałogów, bicia piany i kupowania artykułów
niepowszechnego użytku. Dawniej potrafił wymienić
więcej niż trzy przykazania.
Z czasem stał się mniej pospolity. Wypada przez okna
nie zostawiając złudzeń, że to coś znaczy. Niektórzy widzą
arystokratę, inni szepczą – to produkt naszych czasów.
Matt szuka okazji, aby udowodnić swoją wyższość.
Statystycznie
jestem ojcem we wtorki i czwartki według scenariusza
powstałego na sali sądowej,
we wtorki noszę ją na rękach czytam bajki,
w czwartki bawimy się w chowanego.
Nigdy nie wychodzę z tej roli.
Statystycznie żegnamy się koło dwudziestej,
przytulam bez zaskoczenia jak zawsze
wymieniamy czasowniki
nadużywając odmiany „kochać”.
Ona wraca do zabawek wycinanek do mamy,
na kolana obcego mężczyzny.
Ja wracam do pustego mieszkania
oswajając się z rolą czarnego charakteru.
Miasto jest schronieniem
przed poczuciem winy. Obietnice, wśród gwaru ulic są puste
niczym spojrzenia mijanych przechodniów.
W wagonach metra jestem
kolorem ubrań i kilogramami masy mięśniowej.
Nie noszę dowodu tożsamości. W obcisłej koszuli
mogę odpowiadać na uśmiechy kobiet.
Przymierzam palce do ich warg,
wieszam lustra na suficie w wymyślonych sypialniach.
Patrzę jak bezkarnie czytają smsy od sąsiadów.
Miasto budzi lęk. Uciekam w ramiona żony,
której mąż pracuje nad zażegnaniem kryzysu.
Wieczorami siada na moich włosach pozostawionych
na fotelu. Przed snem opowiada
dzieciom zmyślone historie.