Miażdżone specjalnymi obcęgami jeżowce pękały jak orzechy, albo raczej jak kokosowe czekoladki „Rafaello,” z pojedynczym „puk!”, a kiedy pękały, wylewała się z nich, jak białko z rozbitego jaja, przezroczysta krew. Toni łapał tę krew w miseczkę zrobioną ze swojej wielkiej dłoni i kazał pić. Zu wahała się przez chwilę, ale zachęcona przez Toniego w końcu przełamała się i wypiła. Autentyk. To był wielki temat w tamtych czasach. Słowo-klucz. W Europie. Gdzie na pierwszy rzut oka nikt już nie był głodny, wobec czego zasadniczą kwestią stało się doświadczenie. Przygoda. Wszyscy nagle zapragnęli naprawdę żyć. Bo okazało się, że kiedy ma się już wszystko, to znowu niczego się nie ma – że ma się jeszcze mniej, niż nic, bo ma się właśnie brak. Ale teraz Zu miała doświadczenie. Miała autentyk. Trzymała dużą dłoń Toniego swoją drobniejszą dłonią, składała usta w dzióbek i piła.
Przygoda.
Pustolovina.
Adventure.
Pełnia.
Płyn był słonawy, smakował jak łzy albo jakaś inna cielesna wydzielina. Jak wszyscy w tamtych czasach, Zu była już prawie wegetarianką, mówiła o sobie „semi-wegetarianka” albo „flexi-wegetarianka”, toteż zjadanie zwierzęcia budziło w niej szereg refleksji natury filozoficznej, zwłaszcza w sytuacji takiej, jak ta, kiedy zwierzak – umierał? zdychał? kończył się? – na jej oczach, w jej ustach, w przełyku i żołądku. Więc to było zjadanie zwierząt. Mocne. Bez znieczulenia. Zwierzę zjadało zwierzę i nie można było udawać, że jest inaczej, nawet jeśli pożywieniem był tylko prosty szkarłupień. Okrucieństwo, bez owijania w bawełnę: w porządku.
Toni co jakiś czas nurkował pod wodę po następną porcję jeżowców. Rosły na skałach jak chwasty, przynajmniej na razie nie groziło im wyginięcie. Zu pamiętała skądeś, że układ nerwowy szkarłupnia jest bardzo prosty, co mogło oznaczać, że nie czuje on zbyt wielkiego bólu. Przez moment próbowała wyobrazić sobie jaki to mógłby być ból, tak pęknąć – puk! – na dwa. Prosty ból. Bez strachu o siebie. Bez ja. „Puk!” i znowu polała się przezroczysta krew. Przepołowiony i opróżniony z płynu szkarłupień był w środku prawie pusty, miał tam tylko trochę żółtawej substancji przypominającej miąższ jakiegoś owocu i jeszcze trochę czegoś brązowego, raczej okropnego. Najłatwiej było wydobywać to ze skorupki kawałkiem chleba. „Dobar?” – pytał Toni – „is good?” „Trochę jak jakiś pasztet z ryby”, powiedział Paweł. Zu spojrzała na niego niechętnie i pomyślała po raz setny, że wolałaby, żeby rzadziej się odzywał. Lubiła go. I ufała mu, wiedząc już przecież na tym etapie, jaka to rzadkość, kochanek, który jest też przyjacielem. „Serce na dłoni:” nieraz myślała, że wynaleziono to określenie specjalnie po to, żeby opisać kogoś takiego, jak Paweł. Jednocześnie jednak jego nieporadna poczciwość irytowała Zuzannę do tego stopnia, że czasem chciało jej się warczeć. Albo uciekać. I czasem uciekała, jeśli nie w siną dal, to w głąb siebie. I tam przeczekiwała.
Na szczęście to się całkiem ulatniało, kiedy byli w łóżku. A przecież w gruncie rzeczy liczyło się łóżko. Po krótkiej grze wstępnej, po czułostkowych ceregielach, których Zu nie cierpiała, kiedy nie trzeba już było rozmawiać, kiedy nie trzeba już było niczego ustalać, wtedy go może nawet kochała. Skóra przy skórze. Ślina, pot i sperma. Uczciwe pieprzenie. Bez owijania w bawełnę. To lubiła.
Potem Toni nazbierał jeszcze jakichś skorupiaków. Były to małe stworzonka w muszelkach przypominających kamienie. Przyklejone do skał wyglądały trochę jak leśne opieńki. Ciała miały twarde, prawie chrupiące – małe, okrągłe kawałki mięśnia. Po wydłubaniu małża z muszelki Toni z apetytem wylizywał resztki zachęcając Zuzannę i Pawła, żeby robili to samo. Nalał im wina do plastikowych kubeczków wielokrotnie już używanych i płukanych w morzu. Zu ssała przez chwilę twardą, słono-słodką muszelkę małża. Potem wypluła ją do wody. Wzięła spory łyk wina. Muszelka powoli opadła na dno: teraz morze będzie ją obracało i obracało. Aż nic nie zostanie. Tylko drobny mak.
Morze lśniło teraz jak ciekłe srebro na słońcu. Łódka Toniego chybotała się lekko na falach. Zu patrzyła wprost przed siebie. Mimo dużych, ciemnych okularów musiała mrużyć oczy: słońce broczyło ogniem na zatokę, ale na horyzoncie morze oddzielało się od nieba wstążką mgły. Zbliżała się czternasta. „Hot”, powiedział Toni z troską w głosie, jakby był odpowiedzialny także za pogodę. Zu pokiwała głową. Wypiła całe wino i poprosiła o więcej. Kręciło jej się w głowie i czuła pulsowanie w skroniach, była ciężka jak dojrzały owoc, w każdej chwili gotowa opaść, na ziemię, albo gdzie bądź „Skaczemy do wody?” spytał Paweł. „Skaczemy”, odpowiedziała i wychyliła drugi kubeczek wina. Skoczyli. Woda była spokojna, przejrzysta, bardzo rześka. Popłynęli wzdłuż skał aż do końca zatoki, potem zawrócili. Toni pomógł Zuzannie wgramolić się z powrotem na łódkę. Znowu pili wino, jedli chleb. Zu czuła się rozleniwiona. Ciężka jak dojrzały owoc i słodka. Spełniona.
„Wracamy?” spytał Paweł. „Signorina?” zapytał Toni. Zu pokiwała głową. Polukrowana warstewką zaschniętej soli skóra swędziała. Toni zaczął wiosłować. Powoli, powoli, łódeczka wypłynęła z zatoki. Poruszali się wzdłuż brzegu, minęli podobny do dużej jaskini schron dla łodzi podwodnych, pamiątkę z nie tak znowu odległych czasów, kiedy całkiem nieopodal przebiegała po morzu żelazna kurtyna, z czasem, w tych okolicach, coraz mniej lita. Minęli zgrupowanie skał, na których kiedyś musiały wylegiwać się syreny-kusicielki, wreszcie dotarli do wsi, do portu, prawie pod sam dom.
Jeszcze tylko parę kroków, schody, i mogli spłukać z siebie sól i pot.
Dom został zbudowany na przylegających do morza skałach. Ssał chłód z wnętrza ziemi. I teraz to był ich dom. Prezent dla niej od niego, ten czas, jakby wyjęty spod prawa, na wyspie zamieszkanej przez kilka tuzinów mieszkańców i odwiedzanej przez amatorów autentycznych doświadczeń, takich jak oni. Prezent dla tajemniczej księżniczki. Która objawiła się tak nagle, od razu gotowa do kochania, i wytrąciła jego spokojną choć raczej nijaką egzystencję z równowagi, zaprowadzając chaos, bez którego potem nie mógł już żyć. Przynosząc szczęście i bardzo dużo cierpienia. Od razu na progu Zu zaczęła rozwiązywać tasiemki biustonosza, zdjęła kostium i porzuciła go na środku kuchni, goła dotarła do łazienki i weszła pod prysznic. Paweł szedł za nią, tak bardzo głodny jej ciepłego, opalonego ciała, że to aż bolało. Pod prysznicem Zu odwróciła się przodem do ściany i wystawiła twarz w kierunku strumienia wody. Stanął tuż za nią, tuż za jej brązowymi plecami, za pośladkami, na których wyraźnie odcinał się biały kształt majtek. Objął ją, położył dłonie na piersiach, wtulił twarz w zagłębienie szyi i zaczął zlizywać z jej karku kryształki soli, których prysznic jeszcze nie spłukał. To był prawdziwy powód, dla którego tu przyjechali. Żeby bez końca powtarzać ten trochę rozpaczliwy rytuał płci: uciekać przed sobą w to drugie. Słodkie i słone. Ukląkł.
Położył twarz na jej pośladkach, a potem wsunął prawą dłoń między jej uda i zaczął masować wilgotne, śliskie pęknięcie. Zu westchnęła głośno, to było uczciwe, potem wyprężyła się, napierając pośladkami na jego twarz. Teraz to ona była głodna i chciała być napełniona. Paweł miał duże dłonie o niezbyt długich, mocnych palcach; pochylając głowę, pod strumieniami wody, Zu widziała jak te palce wyłaniają się spomiędzy jej ud i zaraz znikają, żeby w nią wchodzić. Czuła gorący oddech między pośladkami i silny, szorstki język. Oparła się rękami o ścianę i zaczęła kołysać biodrami chcąc go mieć jeszcze bliżej i głębiej. Szybko łapali rytm. Jadł i pił z jej ciała prawie płacząc z tęsknoty, która była cudowna, a jednocześnie prawie nieznośna. Zu, szczęśliwie odczłowieczona, wypinała tyłek na świat. Świat ją pieścił.
Podniósł się i powiedział, „chodź do łóżka.” Wziął ją na ręce. Woda spływała z nich na podłogę tworząc małe kałuże. Był zaskakująco silny, niósł Zu, swoją księżniczkę, jakby nic nie ważyła, jakby była piórkiem. Bardzo to lubiła, te momenty kompletnego obezwładnienia, kiedy podrywał ją z podłogi i przestawała obowiązywać grawitacja. Oddawała się całkowicie we władanie dobrego, silnego, twardego ciała i śmiała się, miała w takich chwilach mocny i piękny śmiech, taki z wnętrza, z dna brzucha. Paweł kładł ją na łóżku, delikatnie, bo była jego największym i najulotniejszym skarbem, ładnie ją kładł, a potem głaskał ją i oglądał, Zu przeciągała się jak zadowolona kocica i gościnnie rozkładała nogi. Przyciągała go mocno do siebie i zaraz znowu dziczeli, Zu wbijała paznokcie w skórę jego pleców i znowu był ten rytm. Pieprzyli się szybko i głośno, trochę tak, jakby się dokądś spieszyli, Zu – do niebycia, a Paweł z nadzieją, że przez ten jeden moment będzie ją miał, że będzie do niego należała calutka, przez jedną chwilę, którą on zachowa w sobie już na zawsze: jej głowę odrzuconą do tyłu i wyprężone, otwarte ciało, zamglone oczy i dzikie westchnienia, ale tego nie dało się pamiętać, te chwile ulatywały niemal natychmiast po tym, jak się kończyły i nie zostawało nic oprócz głodu tym większego, że teraz pragnął nie tylko tego, czego jeszcze nie miał, ale również tego, co już kiedyś miał. To się nazywa brak. „Mów do mnie”, szeptała Zu, więc mówił: „Zu, kochana,” a ona przymykała oczy i głośno wzdychała, a potem znowu prosiła, „mów, nie przestawaj”, i sama też prawie bez przerwy mówiła albo krzyczała, albo opowiadała to sobie po cichu, tak.
Potem byli tak zgrzani, że Zu znowu chciała iść pod prysznic. Paweł poszedł
razem z nią. Mydlił ją gąbką, dokładnie, calutką, jakby była jego dzieckiem, córeczką. Zaczynał od stóp, potem masował łydki, kolana i uda. Zu, śmiejąc się, rozstawiała nogi i wypinała biodra do przodu, bezwstydna jak dziewczynka. Po kąpieli byli gotowi zacząć wszystko jeszcze raz od nowa, Paweł znowu zanosił królewnę do łóżka i znowu polowali na siebie w tej dzikiej przestrzeni, w której nikt już niczego może nie udaje. Może. I wreszcie byli tak zmęczeni, że chciało im się tylko leżeć bez ruchu i spać. „Jesteś jedyną kobietą, jaka kiedykolwiek istniała”, powiedział Paweł. „Na tym to polega”, odpowiedziała po chwili namysłu. „Ty jesteś jedynym mężczyzną. Za każdym razem tak jest, prawda?” „Nie. Nie za każdym razem”, odpowiedział i zamilkł. Zu patrzyła na jego twarz, na półprzymknięte oczy, o których wiedziała, że są niebieskie, chociaż teraz nie było tego widać, na drobne zmarszczki wokół oczu i uchylone usta. Właśnie go chyba kochała. To znaczy kogo? „Nie umrzesz”, powiedział. „Ty nigdy nie umrzesz, to jest niemożliwe.” Mówił to z zamkniętymi oczami. „Nie mogę teraz uwierzyć w śnieg”, odpowiedziała Zu i zamyśliła się.
Leżał na wznak, z ramionami rozrzuconymi na boki, goły i ufny, pocięty kreskami światła, które przedostawało się do pokoju pomiędzy deseczkami żaluzji. Zu obserwowała jego klatkę piersiową, jej łagodne unoszenie się i opadanie. Żywe ciało i żywy ogień w nim, chwilowo okiełznany. Mężczyzna, przyjaciel, brat, ale i obcy, przybysz z innej planety. Co to była za rzecz, której się chciało, on, czy tylko ta elektryczność. Której nigdy nie można przyłapać na gorącym uczynku. Miał zgrabne biodra, szczupłe, długie uda i łydki, duże stopy. Jego penis leżał spokojnie w gniazdku z ciemnych włosów łonowych, całkiem miękki. Oddech stawał się coraz bardziej miarowy i powolny. Zasypiał. Zu kochała. Mężczyznę i to, że tak się przed nią odsłaniał. I zaraz przyszło jej do głowy, że na bezludnej wyspie pokochałaby każdego – kogokolwiek. Każdego, kto zdarłby z niej ubranie i strach, wypieścił, wylizał do czysta, do pustego sedna. Spał. Morze chlupotało za oknem, jak wielki, wilgotny, nienasycony organizm.
Kiedy się obudzili, w sypialni było tak gorąco, że prześcieradła kleiły się do spoconej skóry. Nie ubierając się Zu wyszła na taras. Słońce atakowało od strony morza, ale była też bryza, słonawa, odświeżająca. Niosła zapach dymu. Zu pomyślała, że gospodarze rozpalili już grilla. „Ufff”, westchnęła. „Idziemy do morza?” Paweł stał już obok niej, rozczochrany i zarumieniony od upału i snu. „Jasne,” powiedział, „zakładaj kostium”.
Kiedy zeszli na plażę, zapach dymu był już prawie nie do zniesienia. Zaraz potem zobaczyli go – szary słup unoszący się wysoko do nieba po drugiej stronie zatoki i potężniejący z sekundy na sekundę. Stanęli jak wryci i milcząc wpatrywali się w złowrogie zjawisko tak bardzo nie pasujące do sielankowej scenerii ich miłosnej wyspy, że aż nieprawdziwe. Tuż przy ziemi widać było błyskawicznie rozprzestrzeniające się płomienie. Zu zesztywniała ze strachu. Patrzyła na Pawła szeroko otwartymi oczami – on to zobaczył i objął ją. „Nie bój się”, powiedział, „zaraz ugaszą”. „Czy to dom się pali?” – spytała. „Nie. Las”, odpowiedział spokojnie. Po chwili przyleciał pierwszy samolot. Leciał tuż nad dachami domów, potem jeszcze niżej, warcząc jak bombowiec. „Nienawidzę tego dźwięku”, powiedziała Zu zatykając uszy. „Nie bój się”, powtórzył Paweł nie odrywając wzroku od ognia. Samolot usiadł na łagodnych falach zatoki, żeby napełnić zbiornik wodą. Zaraz nadleciał następny, a po paru minutach było ich aż pięć. Krążyły nad wioską jak groteskowe ptaszyska, strasznie hałasując. Zu zatykała uszy i drżała myśląc o wojnie, której przecież nie mogła pamiętać, a którą miała we krwi. Samoloty kolejno siadały na wodzie, napełniały zbiorniki, a potem wzbijały się i leciały na drugą stronę, gdzie płonął las, żeby gasić. Paweł i Zu stali na brzegu morza przytuleni i obydwoje myśleli o tym samym. Że kilka lat wcześniej przelatywały tędy samoloty z bombami, które miały spaść na Dubrownik. I że to było niemożliwe. Jak śnieg.
Kolejny samolot usiadł na zatoce: raz pa raz wodne bomby spadały na las. Snop dymu rozproszył się wreszcie, a zapach spalenizny zelżał. Kto tam jeszcze umierał pomiędzy płonącymi sosnami, jakie tam jeszcze zdychały pechowe stworzenia, o tym nie myśleli.
Akcja gaśnicza trwała prawie do wieczora. Paweł i Zu musieli zrezygnować z pływania. Wrócili na taras, skąd obserwowali samoloty, a potem – niezbyt spektakularny zachód słońca. Zaraz po zmierzchu przyszedł gospodarz, Toni, z talerzem grillowanych rybek. „Srdela”, powiedział. „Sorry. No fish in sea. Maybe tomorrow better”. Zuzanna i Paweł, wściekle głodni, jedli rybki rękami, w całości, nie pomijając głów i kręgosłupów.
Zu pomyślała, że był to dzień pełen przygód. Adventures.
Zapadła noc.
Księżyc, bliski pełni, pełzł na szczyt nieba rozsypując na wodach zatoki, spokojnych jak jezioro, srebrną ścieżkę. Czy ktoś szedł po tej ścieżce, czy nie, tego nie wiadomo. Paweł i Zu polowali na siebie w spoconych prześcieradłach.
Tuż przed północą zerwał się lekki wiatr. Dmuchnął w ciepłe zgliszcza lasu, w zwęglone szczątki drzew, drobnych gryzoni i ryb.
Zaraz potem z małego portu nieopodal Dubrownika wypłynął kuter rybacki z dynamitem na pokładzie. Na wschodzie, przyczajony za horyzontem, szykował się do startu kolejny sierpniowy dzień.

Julia Fiedorczuk – Wyspa
QR kod: Julia Fiedorczuk – Wyspa