Z perspektywy czasu trudno nie odnieść wrażenia, że krytyka literacka niespecjalnie poradziła sobie z dwoma ostatnimi dekadami w polskiej poezji. Latami marnowano papier w celu kreowania i podsycania rzekomego podziału i sporu między klasycystami i barbarzyńcami, latami się z tej pułapki wycofywano, aż do czasu, kiedy pax romanaza prowadził Andrzej Sosnowski, którego charyzma krępuje krytykę po dzień dzisiejszy. Sporo ważnych dla polskiej literatury rzeczy przegapiono, zbyt wielu poetów trafiło na listę zapomnianych, bądź niedocenionych, starczy tu wymienić Krzysztofa Jaworskiego, Miłosza Biedrzyckiego i Grzegorza Wróblewskiego. O poezji ostatniego z wymienionych postaram się tu w niewybaczalnym skrócie opowiedzieć, przyczyniając się choć symbolicznie do zasypania tej rażącej luki.

Zważywszy, że mamy do czynienia z pokaźnym projektem poetyckim, prowadzonym od trzydziestu lat i obejmującym osiem tomów, brak wierszy zebranych lub sensownych kompilacji daje się mocno we znaki; takich kompilacji ukazało się co prawda kilka, ale tylko jedna w Polsce, w dodatku w tej chwili należy ją uznać za przeterminowaną (obejmuje wiersze z lat 1980-2000). Zdecydowanie warto podjąć trud dotarcia do tych książek, choć są one w większości ciężkie do zdobycia (dwie ostatnie, Noc w obozie Corteza z 2007 i Pan Roku, Trawy i Turkusów z 2009, nie trafiły do ogólnie dostępnej dystrybucji), choćby po to, żeby przekonać się o bezowocności krytycznoliterackiego etykietowania. Owszem, znajdziemy w wierszach Wróblewskiego imputowane mu czasem w roli metody fertyczne koncepty, anegdoty, potoczności, wulgaryzmy, ba – możemy się nawet natknąć na kanoniczny wiersz o’harystyczny (Opowieść Williama S. Burroughsa), ale środek ciężkości tej doskonałej liryki spoczywa zupełnie gdzie indziej.

Anna Kałuża, omawiająca w „Dekadzie Literackiej” Pomieszczenia i ogrody, za ten środek uznała język, maksymalnie neutralny, otwarty, „bezzałożeniowy”, jakby powiedział Foucault, z rozwidlonymi ścieżkami humoru, sceptycyzmu i śmiertelnej powagi, mający w sobie kamienną, spokojną intensywność nieodwołalności – celna diagnoza, którą uzupełniłbym kluczowym dla tej poezji pojęciem neutralnego punktu widzenia. Bohater wierszy Wróblewskiego nie jest jednorodny, choć bardzo liczne tropy biograficzne i konsekwentne pisanie w pierwszej osobie mogą to sugerować; nie jest programem komputerowym, w którym zmieniają się tematy i „skórki”. Jest to podmiot liryczny w stanie permanentnej, chłodnej deregulacji, nieustannie poddający swoje wcielenia wyrafinowanym sprawdzianom. Wcielenia, które w żadnym wypadku nie są przebraniami; niech nas nie zmyli pozorna łatwość, z jaką zmieniają się tonacje.

Ważną i mylącą konsekwencją jest u Wróblewskiego perspektywa, strzałka wskazuje z reguły na zewnątrz (kiedy dotyczy miłości i szeroko rozumianych relacji międzyludzkich, jest wyjątkowo naostrzona). Rozmaite Ja konfrontują się nieustannie z rozmaitymi punktami odniesienia, te konfrontacje przeprowadzane są z pełną świadomością porażki; przy lekturze niektórych wierszy możemy nieomal usłyszeć zgrzyt koła samsary (Kałuża wspomina o częstych figurach zatrzaśnięcia, męczącego ruchu, z którego trudno się wydostać). Najdonośniej brzmi on w najkrótszych wierszach, np. w tym bez tytułu, wieńczącym Noc w obozie Corteza:

***

I wszystko się szybko skończyło.
I zaczęło się nowe wszystko.

Sygnalizowany w tomikach zestaw lektur Grzegorza Wróblewskiego nie wydaje się w drastyczny sposób odbiegać od upodobań polskich poetów, brylujących w latach siedemdziesiątych, czy nawet Czesława Miłosza – można tu wymienić choćby egzystencjalizm, Beat Generation i buddyjskie fascynacje (u Wróblewskiego rzucają się rzecz jasna w oczy raczej  Bukowski, Padgett, Reznikoff czy Snyder; powszechnie lubiani giganci w rodzaju Ginsberga w dużo mniejszym stopniu). To dopiero punkt wyjścia; po przeczytaniu kilku tomików rozmiar boiska, na którym Wróblewski pogrywa z tradycją,  może nas wręcz przytłoczyć. Znana i lubiana figura anglosaskiego neurotyka, który walcząc z nałogami i chorobami lubi przywoływać Bashō nie starczy nam nawet na pierwsze dziesięć stron czytelniczej przygody. Ba, nawet w obrębie jednego wiersza żonglujący nazwiskami i danymi orientacyjnymi (Rubens kontra Tarantino, Cendrars kontra Brokeback Mountain) beznamiętny bohater potrafi wszystko wywrócić na nice pointą, przywołującą akurat ten matrix, którego nie można się było spodziewać. Wróblewski okazuje się w takich momentach poetą pozornie zanurzonym w przeszłości, w rzeczywistości jednak ekstremalnie nowoczesnym i w pełni przygotowanym na kiełkujący w Sieci świat nielinearny, alogiczny, przypadkowy i pęknięty. Antysystemowy. Być może dlatego jego bohater liryczny czasem się starzeje, ale jego obserwacje prawie nigdy – vide Poranna toaleta mężczyzny w średnim wieku. Nieoczekiwane wątpliwości przed wyruszeniem w drogę z Pomieszczeń i ogrodów. Nawet najprostsza ironia:

Nieoczekiwane wyznanie Larsa

Gdybym przez ostatni rok systematycznie
nie odwiedzał tej kurwy na Istedgade,
mógłbym dzisiaj kupić na aukcji obraz
Wilfredo Lama. A tak stałem się
koneserem starej, zjechanej
do końca dupy!

może stać się lusterkiem zarówno dla czytelnika, jak i dla autora. Pisząc to krótkie wprowadzenie także mam tego świadomość. Mogę jedynie liczyć, że czytelnicy Wróblewskiego nie zafiksują się na frazie z niepublikowanej dotąd Płetwy rekina – (…) Zbliżają się spodki,/tymczasem u nas zero erekcji… – wybierając raczej pointę tego wiersza – (…) nie jesteśmy tak autystyczni jak przerośnięte ważki./Osiągnęliśmy w końcu chwilowe porozumienie.

Tekst na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska

Piotr Czerniawski – Neutralny punkt widzenia
QR kod: Piotr Czerniawski – Neutralny punkt widzenia