IC „Konstanty Ildefons Gałczyński” z Lublina punktualnie i bez ironicznych skoków w bok przyjechał o 10:40 do Warszawy Centralnej, po tym jak zagłębił się w stołeczny system kretowisk i na oślep, w ciemności przedostał się przez czarne tunele do city.

Na peronie stał mężczyzna w meloniku, szarym garniturze i z torbą komputerową, tak jak zapowiedział w swym e-mailu, i czekał na nowoprzybyłego. Jeszcze jeden, który zostanie bezlitośnie pochłonięty przez miasto – w głąb zbawiennej anonimowości. Karol Czejarek, mój gospodarz, multitalent: były wyczynowy sportowiec, profesor i tłumacz. Rozmawialiśmy o tym, jak można tak wiele rzeczy zrealizować w tak krótkim życiu. Godzinę później pokaże mi dwa metry bieżące książek, które przełożył z mego ojczystego języka, dwadzieścia tysięcy stron, a ja wiem, ile trudu kosztuje naskrobanie na pergaminie choćby jednej sensownej linijki. Jego berlińscy wnukowie będą ukrywali się za sofą, jego żona Magda zaserwuje wielodaniowy posiłek a ja będę siedział wysoko wyniesiony przy głównej arterii miasta, której puls mocno wykracza poza normalność.

Kiedy minęliśmy sklepy z tytoniem, łakociami, kioski z gazetami, biżuterią i punkty informacyjne, Karol pojechał dookoła dworca i wskazał na cukrowy gmach pałacu kultury: Chcieli go zburzyć. Teraz go obstawili.

Z Warszawy, którą ostatni raz widziałem przed dwunastu laty, zrobił się Nowy Jork Wschodu. Dumny, szklany, krzyczący w niebo i wywołujący zawroty głowy.

Jak trafiłeś do Polski, spytał mnie Karol.

Pierwszym Polakiem w moim, wówczas jeszcze bardzo młodym życiu, był wujek Witold. Odwiedzaliśmy go od czasu do czasu w jego ciasnym, ciemnym, zakurzonym górniczym mieszkaniu w Zipsendorfie. Jego wysoka i chuda postać robiła na mnie duże wrażenie, jego humor i sposób bycia. Napisałem o nim później opowiadanie, jak wrócił z podróży na Zachód jako gruba baba, pijany jak stary kawaler a jego własna żona nie rozpoznała go na peronie. Miał ten trudny do przełknięcia humor, który pasował do jego nie dającej się uleczyć astmy i kochałem go, gdyż nas, nieoheblowanych saksońskich smarkaczy brał takimi, jakimi byliśmy.

Potem do bloków Robotniczej Spółdzielni Mieszkaniowej wprowadziła się polska rodzina z dwoma chłopakami, między nami były tylko dwie drogi dojazdowe i dwa trawniki z placem zabaw. Oni byli trochę starsi i bili się z każdym, bezlitośnie, aż chrupały kości, podobni do swego ojca, wzrostu rezerwowego Napoleona, który co tydzień spuszczał im lanie. Bez powodu. To należało do metod wychowawczych.

Wujek Witold zmarł w tym okresie, gdy w Polsce zaczęły się strajki, a ja z chęcią uczyłbym się od niego języka. Obu chłopcom z sąsiedztwa dawno umknęło z pamięci, że kiedyś żyli w Polsce. Tak to jest z zapominaniem. I z pamięcią. Po pięćdziesiątce powolutku zacząłem pojmować, a i to tylko za sprawą wielokrotnego rozpytywania się, że i moje korzenie są w tym kraju.

Mama pochodziła z karlsbadzkich lasów, ze Śląska, i w ten sposób temat obcość znalazł swoją sferę, do tego jeszcze moi dziadkowie z ich południowymi dialektami, z Bergdeutsch, stanowili dwie bardzo wyraziste osobowości. Często szorstcy jak granit i uparci jak wydrążony pień dębu. Jednak właściwie w tej kombinacji muchomora i prawdziwka byli cudem samym w sobie.

Dzisiaj zakładam, że mam w sobie do pięćdziesięciu procent słowiańskich genów. Gdy jednak rozglądam się po moim kraju między Łabą, Salą i Odrą, to odkrywam, że miejscowości posykują przed siebie słowiańsko ze swych zgermanizowanych wariantów nazw i nikt nie pyta, dlaczego. Również w nazwiskach występuje obcy ptasi świergot z wieloma „tsch” i „tch” i „tz”.

Gdy miałem dziewiętnaście lat (byłem najstarszy z grupy), podróżowałem z moim bratem i gromadką młokosów przez Gdańsk i Warszawę na południe. Pełna przygód włóczęga przez Tatry Wysokie do Brna na doroczne wyścigi motocyklowe. Jeden z chłopaków grał na trąbce. Ledwie zaczynał grać polkę a już zatrzymywał się samochód, który zgarniał całą naszą bandę jak owocowe spady i podwoził do następnego większego miasta do schroniska. Przeważnie udzielano nam tam „prawa do noclegu”. Bez naszego „małego trębacza” musiałby nam wystarczyć nocleg pod lipą. Później przy Jazz-Jamboree, sami zgłodniali wolności, uczyliśmy się cenić polską odwagę cywilną. Choćby dlatego, że nie wszystko tutaj było tak uporządkowane. Polacy żyli. Nie kontrolowali. Mieliśmy wybieg za granicą. Gdy w pewnej galerii malujący filozof zachęcił mnie słowami: „Tu możesz mówić, co chcesz”, przeszyło mnie to na wylot. Wmawiałem sobie, że robiłem to zawsze. Ale dziwne uczucie, że na czymś zostałem przyłapany, otworzyło mi oczy. Zakiełkowała we mnie tęsknota – żeby mówić o czymś. O wszystkim.

I zobaczyłem także, jaką cenę ma wolność.

Mój towarzysz, po wielu godzinach, wyciągnął mnie z galerii. Choć dokładnie zapamiętałem okolicę, następnego dnia nie odnalazłem jej. Być może dobrze, że tak się stało. Kto wie, co narodziłoby się z mojej tęsknoty.

Już ponad dwudziestoletni, z nazwiskiem „Kalka” w plecaku, niczego jeszcze nie przeczuwałem. Musiało się jeszcze wiele wydarzyć. Mimo tego, że od czasu do czasu pytałem, jak to wyglądało z polskim wujkiem. Dowiedziałem się w przybliżeniu tyle, że podczas wojny wrócił do Polski i został powołany do polskiej armii, nieco ponad siedemnastoletni, a mój ojciec, mniej więcej w tym samym wieku, służył po drugiej stronie frontu. I że Witold po wojnie wrócił. Z żoną. I dwoma synkami. Na terytorium węgla brunatnego. Do kraju, który właśnie stał się wrogiem. Z którym ponownie zawarto pokój. Żeby zbudować kolejną tysiącletnią Rzeszę. Która na szczęście przetrwała tylko czterdzieści lat.

Wszyscy w mojej rodzinie, których pytałem, czy byli na wojnie, czy strzelali lub kogoś zabili, zaprzeczali. Oczywiście słusznie. Jak wiem dzisiaj. Mimo to, wolałbym, gdyby choć jeden z nich z własnego punktu widzenia opowiedział, jak było. Tak dorastałem jako winny, ponieważ Niemiec, otoczony przez czystą niewinność.

Mój ojciec krótko przed śmiercią opowiedział mi trochę. Powołany na rok przed końcem wojny trafił do lazaretu z powodu ropiejącego środkowego palca. Drobna rana, którą właściwie tylko opatrywano, żeby zaraz potem dekownika znowu wysłać na front. Mój ojciec został wprowadzony. Do lazaretu. I leżał tam. Aż ten został zamknięty. Wyposażony w szpitalne dokumenty, które kierowały go do następnego punktu sanitarnego, błąkał się między marszowymi kolumnami poświęconych na śmierć w poszukiwaniu łóżka, które właściwie mu nie przysługiwało. Tego młodego mężczyzny, który miał zostać moim ojcem, nie udało się wysłać na front również drugiemu lazaretowemu lekarzowi. Iluż aniołów musiało go ochraniać, ileż ludzkiego współczucia musiało jeszcze istnieć, że coś takiego było możliwe, takie coś zdarza się tylko raz w życiu a i to tylko nielicznym. Gdy trzeci lazaret został zamknięty, ojciec dostał rozkaz wymarszu na wschód. Podróżował, częściej per pedes niż zmotoryzowany, dotarł, gdy wojna się skończyła. Z ropiejącym, śmierdzącym palcem.

Mój skromny słowiański ojciec, Niemiec, sam z siebie opowiadał niewiele. A o sobie jeszcze mniej.

Dzieciństwo, wypełnione czeskimi knedlikami, pół na pół, bez dodatków lub słodkie, zakończyło się bądź co bądź odkryciem, że wolność można znaleźć w innych stronach świata. Tak jak spontanicznie zrodziła się tęsknota za ziemią obiecaną otwartego słowa, tak nagle skończyła się. Granica z Polską została zamknięta.

To, że ten kraj będzie miał coś wspólnego z moją rodziną, należało jeszcze do dalekiej przyszłości. Lata 80. ciągną się przez me wspomnienia jak ołowiane nici. Czas, który stał się kwaśny jak zupa ziemniaczana na słońcu.

Przyjaciele załatwiali sobie zaproszenia do Polski. Verena opowiadała o Gdańsku, bezpośrednio z centrali Solidarności. Volker o Lublinie. Dla klubu studenckiego zdobyli bilety na striptease: nie odbył się. Kraj na wschodzie kusił na wszelkie możliwe sposoby. Ja jednak tam nie pojechałem.

Sprawy ruszyły z miejsca, gdy w 1993 r. jeden z naszej poetyckiej bohemy wyemigrował na wschód. Herbert Ulrich wpadł do mnie i zaprosił mnie do Lublina, także po to, bym wystąpił na KUL’u. Spędziłem w tym mieście trzy tygodnie, chociaż właściwie planowałem, że pojadę do Tallina. Opowiadano straszliwe historie, że ludzie miesiącami koczują na rosyjskich dworcach, żeby rankiem zdobyć bilet w kierunku na Zachód. Tymczasem Herbert przez Polaków z Litwy znalazł autobus, który jechał do Wilna. Dzień wcześniej generał od Biblii złożył mi wizytę i wpakował trzy święte księgi po litewsku. Dodatkowe dwa kilogramy bagażu. Co mam z tym zrobić, zapytałem zdziwiony. Zabrać, i był to rozkaz, którego wprawdzie nie rozumiałem, ale wykonałem. W Rosji od czasu rewolucji październikowej nie drukowano Biblii. Pomagamy…

I za chwilę już go nie było.

Niosąc plecak kroczyłem ciężko przez zimowy jeszcze Lublin naprzeciw memu nieuniknionemu przeznaczeniu. Herbert wciągnął mnie nagle do sklepu i dopakował pięć kilo cukru do mojego bagażu.

Tam nie ma go wcale, wspomniał mimochodem.

Gdzie mam to zostawić, spytałem blado.

Wszystko jedno, ważne, że tam dotrze.

Herbert był lakoniczny. Czyżbym wylądował w środku złowieszczego kręgu szmuglerskiego? Biblie wydrukowane na papierze z konopi a w cukrze mieszanka Walhalla-Syberia-Ekstazy? Gdy potem, na krótko przed odjazdem, spadł śnieg i rozpowszechniono kolejne straszliwe opowieści o kraju za żelazną kurtyną, przesuniętą tymczasem na wschód, zawróciłem.

Lublin był kotłem pełnym niezastąpionych mistycznych opowieści, którym przysłuchiwałem się, jak tym generała od Biblii, którego potem odwiedziliśmy. Rzeczywiście przez trzydzieści lat szmuglował Słowo Boże do kraju skrytego teologa Stalina. KGB wiedziało o tym, ale nie mogło niczego dowieść, podczas przeszukań domów nie znaleźli nawet śpiewnika, zabrali jednak jego zimowe buty jako zastaw, mądrze przewidując, że boso już nigdy nie przejdzie przez granicę.

Tymczasem oskarżony awansował. Ze zwykłego szeregowca, który ze swą żoną sam musiał wykonywać najgorszą robotę, na kapitana studenckiej kompanii, która latem najeżdżała na wolnych od Biblii Sowietów, potem na pułkownika a teraz na generała od Biblii, który tylko wymyśla strategię.

Herbert pokazywał mi miasto i owe lustrzane kafejki, w których rezydowali poeci od sonetów i ze wszystkich kierunków płynęła ciekawość. W marcu odbył się dzień szkolnych parad: uczniowie w barwnych kostiumach opanowali centrum, ze śmiechem, tańcami i figlami.

Z tym karnawałem w bagażu pojechałem do domu i napisałem esej o owym poetyckim miejscu, który wylądował u żony pewnego uniwersyteckiego docenta. Odyseja manuskryptu: ona, wiceprzewodnicząca niemiecko-polskiego stowarzyszenia, przekazała pomięty rękopis człowiekowi z saksońskiej oświaty i skonstatowała: Musimy tam pojechać! Był to bardziej rozkaz niż propozycja i biedny dr Frey nie mógł się wybronić. I tak rok później chmara saksońskich artystów z bossem z VS jechała ekspresem przez Warszawę do Lublina. Miałem zaszczyt zaprosić moich przyjaciół z poetyckiej bohemy. My, z literackiego podziemia, przeszliśmy do czynów i z wagonu sypialnego uczyniliśmy stały salon szczęścia.

Boss z VS przygotowywał swój „Plan – Polska”, utrzymywał go w ścisłej tajemnicy aż do przybycia do Lublina, szkicował splątane linie odczytów po drugiej stronie Odry, tłumaczeń z języka Mickiewicza na język Hölderlina i marzył o duchowym zjednoczeniu obu kultur. Od czasu tej podróży miałem to na swoich barkach. Wszyscy owi kawiarniani literaci poderwali się raźno i ruszyli w miasto.

Ktoś miał plan. Ktoś musiał wykonać robotę. Ponieważ pochodziłem z klasy robotniczej, ta część przypadła mnie. Zupełnie nieprzygotowany, jak wydobyć zachodnie marki od jakiejś fundacji, jak przekłada się teksty, tłumaczy poezję lub choćby drukuje, przystąpiłem do rzeczy jak dziewica do rodzenia trojaczków. Nagle na konto VS popłynęły zachodnie marki, o wiele za dużo, tak, że niczego nie brakowało. Jednak podczas rozliczania tych pieniędzy nie mogłem być obecny.

Potem projekt został zakończony i w stowarzyszeniu nikt więcej o nim ze mną nie rozmawiał. Tak, że dalsze pozostawanie w tej organizacji uznałem za zbędne.

Ale wciąż miałem tę bandę na karku, z wersami, refrenami, szeptami i rymami, z ideami ucieczki od świata i zmieniania świata. Pamiętałem o uściskach przy pożegnaniu, o nocach pełnych przenikających się języków, o naszych podróżach do Tybingi, Starkenbergu i Weimaru, o żubrówce w Schiller-Café z Krzysztofem Paczuskim. W moim pokoju stał karton po butach pełny przekładów, które czułem się zmuszony doprowadzić do porządku, jak ktoś, kto swego zadania jeszcze nie wypełnił. Choć projekt dawno został rozliczony. I choć żadna zabłąkana marka nigdy już do mnie nie dotrze. Lecz teksty zostały wydrukowane w Dreźnie, Viersen, Berlinie, aż ostatnia kartka papieru znikła z kartonu po butach.

Potem, wbrew złowieszczemu krakaniu zarządu VS, ukazała się „nasza antologia” Lubliner Lift / Lubelska winda z uczestniczącymi niegdyś w projekcie autorami, trzy lata później wprawdzie, lecz jeszcze w poprzednim tysiącleciu. A nawet (z ograniczeniami) trójjęzyczna: polsko-niemiecko-serbołużycka.

Jedna po drugiej kapały kolejne książeczki: poezja Anny Janko i Urszuli Benki, proza Marka Śniecińskiego. Wiele z nich sypnęło już w nowe tysiąclecie, jak drobny śnieg.

Tego, co dotyczyło mojej polskiej rodziny, wciąż nie pojmowałem. Miałem pełne ręce roboty, dwie głowy dzień i noc na zmianę myślały i dziękowały. Stałem się smokiem, który zamiast ziać ogniem, zieje literaturą – literaturą obcego narodu.

Podróże układające się na mapie Polski w zygzaki jak z wzorów do wykrojów, poznawanie innych, którzy także poświęcili się slawizmowi, którzy zastanawiali się, dlaczego opanowała ich słowiańska mania. Najpóźniej tam, na „Statku poetów”, gdzie przynajmniej połowa niemieckojęzycznych pasażerów lokowała swe korzenie po drugiej stronie Odry, tam musiałem zadać sobie pytanie: dlaczego właśnie ty?

Jeszcze nie wtedy zaświtało, gdy jeden z pasażerów „Statku poetów” dał mi paczkę formatu A4 podpisaną moim nazwiskiem, sto sztuk niebieskiej „Kalki”. Jak często człowiek musi potykać się, pracować nad sobą, błądzić, jak wiele razy musi być przepędzany, zagrożony, kochany, okłamywany, zanim choć trochę zacznie pojmować? O życiu. O śmierci. O miłości. Albo o pochodzeniu. I o swym przeznaczeniu.

Powiem krótko. Na „Statku poetów” poznałem kobietę, którą wkrótce potem poślubiłem. Była Polką. Agnieszka i ja kupiliśmy kawałek ziemi nad Bałtykiem i latem zaprosiliśmy przyjaciół. Remigiusz, rzeźbiarz z Oświęcimia, powiedział do niej mimochodem: On już jest spolonizowany.

Usłyszałem to i zadałem sobie pytanie, czy to prawda. Było przy tym wszystko jedno, czy właśnie spolonizowany, zgermanizowany, niebieskooki blondyn, z krzywym nosem lub z przedziałkiem z prawej strony.

Polska od dawna stała się moją ojczyzną i Remigiusz wypowiedział to na tej łące. Chociaż wioskowi idioci z Gardny Wielkiej podczas naszej nieobecności regularnie niszczyli nasze drewniane budowle ze wskazówką: „to należy przecież tylko do Niemców”. Stała się moją ojczyzną, w której czułem się lepiej niż w kraju moich rodziców, który również nie był krajem moich rodziców, lecz zostali tam zagnani, tak jak mnie zagnało tutaj. Kaprys losu, szepty runów, przepowiedziane przed tysiącami lat, jeśli się w to wierzy, lub po prostu przypadek czy wręcz ludzka wola?

Tak, byłem zgermanizowany. Teraz jestem spolonizowany.

Jestem Żydem? Jestem Polakiem?, pisał Paczuski w jednym ze swych wierszy. Napisał to, zanim jego matka wyjawiła, że jest Żydem. Wersy te, które swego czasu przełożyłem, przyciągały mnie jak magnesy w głośnikach. Podczas koncertów, pomiędzy własnymi piosenkami, wciąż je cytowałem, metodą Brechta, jak często mówią Polacy. Nie wiedząc, czemu. Zapewne przeczuwając, że wiąże mnie z nim podobny los:

Jestem Niemcem? Jestem Polakiem? Być może Europejczykiem, takim, jaki teraz jest potrzebny w Unii Europejskiej gospodarczych interesów. W konglomeracie braku jedności. W molochu, który trzyma razem wspólna waluta, jak pech. W obłędzie oszczędzania na niemieckiej kulturze narodowej, co dotyka przede wszystkim artystów. Gdy pierwszy raz wróciłem z Lublina, starej damy z rynkiem z jedenastego wieku, rozmawiałem z pewnym działkowiczem. Po typowym bla bla o kompoście i rdzy na malwach opowiedziałem o mojej podróży do Polski. Czego tam szukałeś?, brzmiała jednoznaczna odpowiedź. Cała kwestia winy, całe nieczyste sumienie mego narodu uderzyło mnie w tym pytaniu. To było przecież dawno temu. Nie trzeba już o tym mówić. Można wręcz stroić sobie z Polaków żarty: Są leniwi. Strajkują. Ojczyzna strajków. Tam nie ma nawet masła. Ukradną ci koła nawet podczas jazdy…

A teraz jeden z nas znowu tam jedzie.

Niemal zdrajca.

Jeszcze byłem Niemcem. I czułem się między podobnymi do siebie tak, jak opisywał to Hölderlin: Tak trafiłem do Niemców. Nie oczekiwałem wiele i byłem przygotowany, że znajdę jeszcze mniej.

Mój ojciec miał powody, by nie opowiadać o historii swojej rodziny. Nawet po przełomie, który przeżył. Tak jak matka Paczuskiego miała powody, żeby mu nie mówić, że jest Żydem. Nie w latach 60., nie w 70.

Musiałbym ojca jeszcze wiele razy pytać, zanim o wszystkim bym się dowiedział. Tymczasem zostałem wciągnięty w labirynt polskich uprzejmości i nie zauważyłem, że nikt nie podał mi nici Ariadny.

Mojemu dyskretnemu ojcu wiadomość o ślubie jego syna ze Słowianką przekazałem w następujący sposób: Ojciec panny młodej załatwia jedzenie, ojciec pana młodego napoje. To będzie 8 beczek altenburgskiego pilsa i 2 beczki altenburgskiej wódki. Najlepiej przyjedź ciężarówką.

Nie był hulaką. Jedynie ze względu na wiek nie czuł się zdolny do tradycyjnych zawodów w piciu.

Nasza rodzina została wreszcie dogoniona przez swą własną historię. Kończyła się ona tam, gdzie wszystko się zaczęło. Lecz trwało jeszcze dziesięć lat, póki nie zrozumiałem, jak łączy się to ze sobą.

Życie toczy się kawałek po kawałku. Kawałek z dziecięcym wózkiem, kawałek ze smoczkiem, kawałek z piaskownicą, kawałek ze szkolną kanapką.

Zbyt daleko jeszcze nie zaszedłem. Zwłaszcza na tyle, by stać się dobrym mieszczuchem. Żonaty. Choć nie całkiem po katolicku, to przynajmniej bahai [Religia]. Kawałek z małżeństwem.

Jedna trzecia roku w Polsce. Urlop. Zbieranie materiałów. Występy. Podróże. Wciąż huczało mi w głowie. Wciąż myślenie w poprzek obcego języka. Wciąż bycie odrobinę innym. Naraz wydało mi się to takie ważne. W Polsce zauważyłem, że jestem Niemcem. Do szpiku kości. By zostać spolonizowanym, koniecznie trzeba było zrozumieć, że pozostaje się Niemcem.

Agnieszka w kraju, gdzie jej dziadkowie byli internowani, choć oboje przeżyli to, nigdy nie poczuła się tak swojsko jak ja po drugiej stronie Odry. Choć w Lipsku rozmawiałem z nią po polsku, choć przez wszystkich była lubiana, mówiła: „Moi przyjaciele są w Zielonej Górze. Nie tutaj.” I tak ona wróciła do swego kraju, podczas gdy ja, tymczasem spolonizowany, powróciłem do kraju Niemców. Gdzie widzisz rzemieślników (…), ale żadnych ludzi. Myślicieli, ale żadnych ludzi. Kapłanów, ale żadnych ludzi… [Hölderlin, Hyperion] Stąd nie było już zbyt daleko do zrozumienia, jakie ukryte historie rozegrały się w ostatnim stuleciu, o których z rozmaitych powodów nie można było opowiadać. Nie było w nich przy tym żadnej zmazy. Żadnej winy. Był, z pewnością, niezmierny wstyd.

Przejechałem tysiące kilometrów, siedem razy do Lublina do Herberta i Bogusława, do Puław do Bohdana, przez Warszawę do Karola, osiem razy do Ustrzyk Górnych przez Jasło do siostry Ireny i do Hoszowczyk do domu Agnieszki babci, która przeżyła Auschwitz, dalej do Cisny, do Teresy, malarki ikon, do Gabrieli i Grzegorza w Krakowie, z widokiem z okna na Wawel, dalej do Zakopanego, w góry, z przystankiem w Bielsku Białej i Żywcu, gdzie ciocia Agnieszki robiła likiery, kiedyś Krynica Zdrój z krakowskim Stowarzyszeniem Pisarzy i odkrycie malarza Nikifora, do Poznania na „Ostry nawrót dekadencji” i z tuzin razy do Gardny Wielkiej przez Szczecin i Słupsk na naszą łąkę, z Gdańska na Mazury, do Olsztyna, Galicja po Zamość na festiwal teatralny „fortalicje” i Przemyśl, na Śląsku Opole, Katowice i oczywiście Wrocław do Marka i Jolanty, Odra w górę i w dół drogą wodną, nie licząc Zgorzelca, z Wałbrzycha do Kłodzka i wciąż na nowo Nowa Sól i Zielona Góra do rodziny Agnieszki, Jarka, jej brata, i Ireny i wszystkich tych kochanych grafomanów ze „Stowarzyszenia jeszcze żywych poetów!” Wiele okrążeń ziemi. Zajeżdżone trzy samochody. Nie ukradziono mi żadnego koła. Ani razu nie brakowało kasety czy chusteczki. Nigdy nie zostałem okradziony. Nigdy oszukany w jakiejś spelunce. Ani w hotelu. Byli mili, otwarci, zapraszający. Musiałem pić razem z nimi. Jeść razem.

Byłem w niewłaściwym kraju? W niewłaściwym filmie? Byłem niewłaściwą postacią?

Tylko raz pijany mężczyzna w Żywcu, tuż przy browarze na przystanku autobusowym. Naprzykrzał się damie. Gdy wszedłem między nich, zwyzywał mnie i upadł. I po pewnym pogrzebie podczas stypy jakiś starszy mężczyzna zrobił kiepski żart, w stylu „Marsz, marsz”. Ale babcie, babuszki przywołały go do porządku.

Kraj, który w wielu rzeczach nas przewyższa. Przede wszystkim w pamięci. We współczuciu. Kawałek człowieczeństwa, który zagubiliśmy podczas ostatniej katastrofy. Albo już wcześniej. Widzę kapłanów, lecz żadnych ludzi, panów i knechtów, młodzieńców i stateczne osoby, ale żadnych ludzi – czy nie jest to jak pole bitwy, gdzie dłonie i ramiona i wszystkie członki pokawałkowane leżą na sobie, z których rozlana krew życia wsiąka w piasek. [Hölderlin, Hyperion]

Wciąż jeździć. Wciąż widzieć. Wciąż to samo inne, nowe, stare.

Droga ku poznaniu powiodła mnie do miasta moich narodzin, gdzie warzono podłe piwo altenburskie i destylowano altenburską czystą, do których nigdy nie mogłem przywyknąć. Mój ojciec tymczasem tam zamieszkał i zaprosiłem go do podróży. Krótkiej podróży. Być może dwadzieścia pięć kilometrów. Na tej trasie leżały wszystkie tajemnice, rozsiane, nie uporządkowane, nie nazwane i przypuszczalnie jeszcze nigdy nie przepracowane. Mój ojciec miał siedemdziesiąt sześć lat. Na pagórkowatej szosie do Mehny zapytałem go okoliczności, w jakich poznał matkę. Na tylnym siedzeniu jego druga żona gderała: „Powiedz mu to wreszcie!”

Nie była to żadna wielka tajemnica. Wiejski kiermasz. Łagodna letnia noc, podczas której człowiek zazwyczaj się zakochuje. W Mehna pokazał mi dom, w którym spędziłem pierwsze dwa lata życia. Rurę od pieca, biegnącą od ościeży drzwi na drugą stronę pokoju, która zimą żarzyła się, ponieważ zimno wciąż przenikało do wnętrza i nigdy nie było ciepło, opisał tak dokładnie, że dzisiaj wierzę, iż byłem w tym domu. Być może śniłem o tym. W każdym razie leżałem tutaj w kołysce i wydzierałem się. Stąd pochodzę. Z tego schowanego małego domku. Noszę ten obraz w sobie. O wygodnym domku. Jednak wspomnienia oszukują nas na rozmaite sposoby: pozorami, harmonią i innymi pięknymi rzeczami.

Niecałe sto metrów dalej byliśmy później często w odwiedzinach – u babci. O tym domu przez całe moje dzieciństwo nigdy nie rozmawialiśmy, aż do owego dnia, gdy podróżowałem z ojcem.

Moje pierwsze świadome wspomnienie: siedzę w łóżku w nowym mieszkaniu w Meuselwitz, we właśnie wykończonym nowym bloku, czternaście lat po najstraszliwszej ze wszystkich wojen. Mam dwa lata i trzy miesiące, z sufitu zwisa jaskrawo świecąca żarówka na szarym kablu. Matka i ojciec życzą mi dobrej nocy i gaszą światło.

Jeszcze nie mam koszmarów. Jeszcze śpię w nocy i nie wydzieram się wniebogłosy. Ten czas też nadejdzie. Będę miał sen: o długach. O miliardach. Pytałem ojca o ową liczbę. Miałem ją spłacić. Liczba była tak nadzwyczajnie duża, że nigdy nie zapomnę tego epizodu. Być może były to te wszystkie kilometry, które miałem do przejechania. To była raczej przyjemność niż spłata długu. Albo przeczucie kryzysu euro w następnym tysiącleciu?

Człowiek rodzi się winnym. Najwyraźniej chrzest nie uwolnił mnie od tej odziedziczonej winy.

Z Mehny przejechaliśmy nieco kilometrów przez Misselwitz, Kreutzen do Kostitz. W rycerskim majątku osiedlił się klan Kalków. Po wojnie. Siedzi tam do dzisiaj. Naprzeciwko był punkt odbioru mleka i jajek, maleńki sklepik, który kiedyś obsługiwała babcia. Nagle ojciec stał się rozmowny. W Kostitz. Między majątkiem rycerskim a niegdysiejszym sklepikiem z nabiałem.

Mój prawdziwy dziadek, ojciec ojca, o którego tak często pytałem, był nieznany. Żadnego nazwiska. Żadnego miejsca. Ojciec wiedział tylko, że pracował on w Bremie przy budowie kanału. I że przybył z Polski. Do pracy. Tutaj. Tak jak zawsze przybywali liczni Polacy do rewirów brunatnego węgla, które połykały robotników.

Rycerski majątek, po wywłaszczeniu, przejęli zwykli ludzie i zaczęli tu gospodarować. Babcia była tutaj.

Ojciec w odlewni w Meuselwitz. Dumny siedział na siodełku swojej Jawy 250, słychać było, gdy wracał do domu, trzaski i odgłosy pokonywania zakrętu – to może być tylko Helmuth. Chłopak w pogodnym nastroju. Który wrócił z wojny ze śmierdzącym ropą palcem. Któremu trzech lekarzy darowało życie. Wciąż na nowo. Każdego dnia. Każdą receptą. Każdym zwolnieniem. Każdym rozkazem wymarszu.

Tę Jawę przez całe życie chronił jak źrenicę oka. Najpierw przez lata stawiał ją pod drzewami, później w garażu i gdy my, nastoletni, byliśmy już nieco obeznani z techniką i potrafiliśmy wprowadzić pojazd w ruch i pędziliśmy przez lasy na dwunastu koniach mechanicznych a za nami zostawała nie mająca końca smuga dymu z podwójnej rury wydechowej, mój staruszek nie miał nic przeciwko temu.

Raz pojechał jeszcze sam. Jakież święto! Ojciec – jeden z pierwszych prawdziwych rockersów, na długo przed tym jak wymyślono heavy metal, w skórzanym kepi na głowie i mieszanką jeden do dwudziestu pięciu w baku.

Urodziłem się w 1957 r. W szpitalu w Altenburgu. Po trzech i pół dniach bólów. Rano o szóstej we wtorek, wkrótce po przesileniu słonecznym. Kraj szedł naprzód. W każdym razie na tyle, że wkrótce zamieszkaliśmy w nowym bloku z lodówką i kuchenką jako dodatkiem dla członków Robotniczej Spółdzielni Mieszkaniowej. Jeszcze nie pisaliśmy: rok 1960. Był dopiero 59. Mur zostanie zbudowany dopiero za dwa lata.

Z Kostitz jest osiem kilometrów przez Kriebitzsch do Pflichtendorfu. Tam mieszka moja już dziewięćdziesięcioletnia ciocia Paula. Ta z niewymawialnym polskim imieniem. Nawet ja znowu je zapomniałem. Nazywaliśmy ją, odkąd pamiętam, tak jak mówiła o sobie ona sama: Paula.

Jej trabant, ostatni taki model, stał przed domem.

„Akumulator”, powiedziała, „padł zupełnie. Nu, to i będzie koniec z jeżdżeniem samochodem.”

Odkąd znam Paulę, krążyła swymi trabantami między Kostitz a Meuselwitz i dalej, do Rositz, Tegkwitz, Dobitzschen, w innym kierunku przez Würchwitz, Genßnitz, Tröglitz do Teißen, z Nonnewitz do Hohenmölsen, z powrotem do Elstertrebnitz, Rüssen-Kleinstarkowitz, rozpinała nić Ariadny między członkami klanu, siedmiorgiem braci i sióstr mojej babci i jej własnym rodzeństwem, którzy jak stare dęby trwali na swych fotelach i palili papierosy, które kopciły bardziej niż kominy fabryki brykietów.

Paula, której mąż wcześnie zmarł na raka, Paula, która w domu skręcała papierosy, Paula, która już od dawna chciałaby umrzeć, śmierć jednak wciąż nie chce o niej słyszeć. Będzie żyła ponad 95 lat i każdego dnia przeklinała Pana Boga, że sobie z nią tak pogrywa. Dzisiaj miała dopiero dziewięćdziesiątkę i jej podagra była do zniesienia. Autem już nie jeździła. Stało unieruchomione. Dała mi nić Ariadny. Dzięki temu wreszcie wydostałem się z labiryntu.

Ojciec był nieślubnym dzieckiem nieznanego budowniczego kanałów. To już wiemy. Jego matka, Dora Josefiak, poślubiła owego osławionego Kalkę, któremu zawdzięczam moje pozornie polskie nazwisko. Tymczasem wiem jednak, że wskazuje ono na huńskich przodków.

Ostatecznie z rodem Kalków nie łączyło mnie żadne pokrewieństwo krwi. Jednak nazwisko odciska się jak stempel i lepiej je zaakceptować niż toczyć wojnę z losem.

Kalka był ojcem mego ojca. Jego ojczymem. Innych ojców ojciec nie miał. Przez jakiś czas, potem ojczym opuścił swą żonę z powodu młodszej.

Ojciec nigdy więcej go nie zobaczył.

Ów Kalka był bratem cioci Pauli. Która rozwinęła dalej nić Ariadny do naszego rodu. Przybyli w roku 1900. Z Poznania. Dwaj bracia. Bracia Kalka. Osiedlili się w Schnauderhainichen. Dla starego Boga, nowej ojczyzny i ostatniego niemieckiego cesarza wyruszyli na wojnę, z której nie wrócili do domu.

Narodzone tymczasem dzieci, wśród nich także Paula, i żony, które zostały same, przeniosły się do Kostitz, gdy ich dom padł ofiarą brunatnego węgla. W drodze powrotnej przez Meuselwitz ojciec pokazał mi miejsce, gdzie on stał. Zaraz za drogą, którą tysiące razy przejeżdżałem, na rowerze na lekcje gitary do Wintersdorfu, autobusem do Pauli, później na dyskotekę. I ojciec pokazał mi także, jak on wyglądał. Przy wiejskiej drodze stały jeszcze domy tego typu, mniej lub bardziej zmienione przez remonty.

Oto one – wszystkie dobrze chronione misteria, a ja mogłem zgadywać, dlaczego tak długo były tajemnicami.

Nagle ojciec stał się radosny i chciał odwiedzić resztę klanu. Stał przed domami i dzwonił. Nikogo nie było. Jakby się umówili. Jakby uciekli. Razem. Jakby sprzysięgli się przeciwko mojemu staruszkowi. Mam im mieć to za złe? W ostatnim stuleciu wydarzyło się tak wiele zła! Pozostawmy drobiazgi zapomnieniu.

Oczywiście planowane były kolejne wycieczki.

Nie doszło do nich.

Ojciec zmarł po operacji. Trzy miesiące później.

Trucizny narkozy wycieńczyły go bardziej niż długie, pracowite życie w odlewni, gdzie śmierdziało, pryskało, trzaskało, gdzie można było ogłuchnąć i gdzie wciąż coś roztopionego spadało na buty.

Operację wytrzymałby także bez narkozy, powiedziałem lekarce na oddziale. Gdy widziałem go po raz ostatni, niemo prosił mnie usilnie oczami i gestami, bym zerwał ten kram z jego rąk i żył. Jak mógłbym to zrobić? Umarłby. Tak miał jeszcze jeden dzień. Długi dzień na ziemi. Z partactwem na przedramieniu, z maszynami wokół siebie, z bólem i niedolą, być może nawet z odrobiną ziemskiej radości.

Pauli już nigdy nie zobaczyłem. Ona już od dawna miała dosyć życia. Raz tylko rozmawiałem z nią przez telefon. Z okazji jej urodzin. Przeklinała swego stwórcę, który nie chciał jej zabrać do siebie.

Inni? Bracia babci już od dawna leżeli w ziemi. Ów dziadek-ojczym także. Inni? Paul – zmarł. Jego żona prawdopodobnie żyła jeszcze, gdy towarzyszyłem ojcu w jego ostatniej podróży. Jej nazwisko widniało na tabliczce z dzwonkami.

Siermannsowie, Knoblochsowie, wszyscy oni znikali kolejno, cicho i skrycie odchodzili. Przeważnie nie przychodziło nawet zawiadomienie o śmierci. Dowiadywałem się o tym kiedyś. Znacznie później.

Paula żyła jeszcze ponad pięć lat. Błogosławione 97. Dla niej przekleństwo!

Tylko Inge, siostra ojca i rodzona córka jego ojczyma, której nigdy nie poznałem, żyje jeszcze. Zaraz za Schlauditz – w Monstab.

Teraz znów jestem w krainie mego ojca. Krainie Serbołużyczan, którzy osiedlali się tutaj od 6. stulecia: między Łabą i Salą aż po góry na południu. Którzy zostali podbici przez szaleńczo prącego naprzód Ottona przed ponad tysiącem lat. Rzeź, nie mniej okrutna niż podczas ostatniej wojny.

Nazwy miejscowości wskazują na to z całą oczywistością. Zeitz, w 967 r. wymieniane jako Cici, przywołuje pamięć o Cicy, słowiańskiej bogini plonów. Można rozprowadzać nazwy miejscowości po języku: Rositz, Podelwitz, Tschadraß. Tysiące. Słowiańska potrawka z nazw miejscowości, talerz kolorowej sałatki z historią wczesnośredniowiecznego osadnictwa.

Również nazwiska rodzin: mieszkają tu, dobrze wymieszani, Kretschmer i Kretzschmar, tradycyjny serbołużycki karczmarz, Gentsch, Stasiak i bokser Kostrzewa, którego nazywaliśmy Kutscher, z powodu niewymawialności jego nazwiska. Po przetłumaczeniu oznacza ono stepową trawę. Osiedli tu Serbołużyczanie byli rolnikami i pasterzami. Później tkaczami. To Krokowie i Kroppsowie, Mischkesowie i Meschkesowie w Zipsendorfie, Milczarek i Milczynski, bracia Kupczok, Kratzschowie w różnych miejscach i, jak mogłoby go zabraknąć, słowiański Schmied: Kowal. Nie brakuje również nowego, Nowaka i skromny Pokorny też jest tutaj. Zachował się nawet Popelka, kopciuszek. Pittlik we Frohburgu. Nuschke w Weisenfels. Ryjówka – Reschke w Zwenkau. Nawet Papież w Lipsku o imieniu Bamsch. Deszyfrowanie daje radość. Grzyb z brzeziny – Bresan w Zeitz. Duda, Dudda, Dudik, Dudde – cała masa najeźdźczych półgłówków. Nawet Dupka i Dupke. Tego nie przekładamy.

Moją pierwszą miłością był kwas. Kwaśna zupa. W każdym razie była bardziej słodka niż kwaśna.

Słowiańskie życie toczy się tu dalej. Pod niemiecką flagą.

W drodze powrotnej do Warszawy Centralnej znów runda wokół dworca. Tym razem w odwrotnym kierunku. Przyglądałem się z podziwem drapaczom chmur ze wszystkich możliwych kierunków: postmodernistyczna blob-architecture, powiew dekonstruktywizmu i parametryzmu. W każdym razie hightech i supernowocześnie. Wstawiona w przestrzeń naszego nowego tysiąclecia.

Napisz mi to, powiedział Karol na pożegnanie.

I przyjedź tu znowu.

przełożył Marek Śnieciński

Dieter Kalka – Tak trafiłem do Słowian lub między Kretzschmerem a Kretzchmarem
QR kod: Dieter Kalka – Tak trafiłem do Słowian lub między Kretzschmerem a Kretzchmarem