Ten publiczny artykuł będzie swoistą prywatą, kolejną próbą upublicznienia tego co mi bliskie, choć geograficznie dalekie; będzie głosem może nie wołającego na puszczy, ale raczej głosem z tropików, z obszaru, który do XV wieku stanowił – z punktu widzenia Europejczyka – terra incognita, następnie stał się miejscem odkryć geograficznych i podróży, by dziś być kojarzonym z terytorium, na którym rozgrywały się wydarzenia z najczarniejszych kart historii, zapisanych dziejami kolonializmu, niewolnictwa, gospodarki rabunkowej i w końcu katastrofy ekologicznej[2].

Wyspy Morza Karaibskiego, a w szczególności jedna z nich – Jamajka – wyidealizowana przez dość zawężające odczytania tekstów utworów z kręgu klasycznego korzennego reggae (roots reggae z lat 70. XX wieku), kojarzone są z jednym, przyznajmy ogólnospożywczym, artykułem. Z opiewanym przez jamajskich pieśniarzy i karaibskich bardów ziołem („da 'erb”), gloryfikowanym przez legiony wyspiarskich zielarzy – od ikon popkultury wielkości Boba Marleya (album Kaya) czy Petera Tosha (albumy Legalize It oraz Bush Doctor) po bardziej hermetyczne, ale nie mniej istotne dla rozwoju gatunku zielarskiej hagiografii, postacie pokroju Jacoba Millera, według którego cannabis to lek na całe zło, naturalne panaceum uzdrawiające narody: Healing of the Nation / Colliebud Cure It.

Mimo że optymistyczna wizja marihuany jako organicznego medykamentu, alternatywy wobec chemicznego Babilonu przyjęła się na wielu kontynentach, czego literacko-muzycznym zapisem jest kanoniczna płyta International Herb (Międzynarodowe Zioło) z roku 1979, nagrana przez trio wokalne Culture, lokalni jamajscy poeci, jak na przykład urodzony w 1952 roku, a więc debiutujący w złotym okresie roots reggae, w latach siedemdziesiątych, Mutabaruka, dostrzegali ciemne strony konopiocentrycznej kultury. Wychodząc poza ramy gatunkowe dogmatycznego wygłaszania/wyśpiewywania uwielbienia dla boskiej wszechstronności ganji, poeta dokonał krytycznego rozrachunku ze swymi braćmi i siostrami w rastafariańskiej wierze. Jego Dispel the Lie to sprzeciw wobec ortodoksji; ganja przestaje być, jak tłumaczy Karen Armstrong, hierofanią – objawieniem świętości, a w rezultacie spożycie ganji przenosi się z rejonów sakramentu w obszary codziennej czynności, pozbawionej aury aktu religijnego. By być rasta nie trzeba koniecznie palić marihuany, tak jak nie jest wymagane noszenie dreadów, czy bycie Czarnym z (sic!) krwi i kości: dispel the lie/ that i/ rastafari/ only get high on smoke (…) can only see clear/ when smokin a spliff/ or takin a whiff/ from a chalice/ in a palace (…) rastafari/ cannot think straight/ without a pound weight/ of collie weed/ to feed (…) rastafari/ is why/ youths get high/ on drugs. Co więcej, poprzez desakralizację marihuany, bóg/Jah odzyskuje autonomię, bo – jak pisze Mutabaruka – jego Światłość jaśniejsza jest od ognia tlącego się na końcu jointa, wobec blasku Jego majestatu blaknie każdy, jakby powiedziałby mój małoletni sąsiad, gibon: jah light/ shining bright/ no candle tonight/ i am the light (…) rastafari livin high/ no smoke reveal that to i.

Jednocześnie Mutabaruka, autor tekstów jednoznacznie piętnujących kraje babilońskiego, rzekomo Pierwszego, Świata (np. H2 Worka lub Thievin Legacy), dostrzega esencjalistyczne wypaczenia, o których zbi(o)rowe autorstwo oskarża klasę średnią – lokalną tj. karaibską, jak również napływową tj. amerykańsko-europejskie rzesze – głownie – turystów. W wierszu o dwuznacznym tytule I Am De Man (jestem mężczyzną/człowiekiem oraz jestem demonem) Mutabaruka ironizuje na temat recepcji marihuany przez tak zwaną opinię publiczną, polegającej w swej ocenie na faktach medialnych rodem z prasy brukowej. W konfrontacyjnym tekście Would U, zbudowanym z szeregu – wcale nie wyłącznie – retorycznych pytań, podważa wolną wolę i podkreśla aintelektualizm moralnej większości, wcale niezainteresowanej dyskusją, logicznymi wywodami i fizycznymi dowodami, lecz czerpiącej swą wiedzę, biorąc bierny udział w procesie demonizacji zioła, zielarzy i ich zielników: if i said i didn’t smoke/ or take coke/ would u take it for a joke/ and cry then wonder why i told such a lie.

Podobną walkę z czarnym PR, tyle że dotyczącym już sfery religii rastafariańskiej i wierzeń afrykańskich, prowadzi poeta w utworze Dispel the Lie. Tytułowym babilońskim kłamstwem jest – według Mutabaruki – teza, że marihuana niszczy umysły jej użytkowników, prowadząc do chorób psychicznych, co uniemożliwia przedstawicielom afrokaraibskiej diaspory zjednoczyć się z afrykańskimi przodkami i, choćby wizyjnie, powrócić do korzeni, będących jednocześnie korzeniami ludzkości: dispel the lie/ about rastafari/ drug religion/ a misconception/ sent by babylon/ to cause distraction/ from identification/ with our african roots. Poeta broni w ten sposób prawa do odrębności kulturowej, wpisując Afrykę – łakomy kąsek dla potęg kolonialnych w przeszłości, jak i sił neokolonialnych obecnie – w historię nie tylko trzeciego świata.

2

Ten sam Mutabaruka, wypełniając powinność rastafariańśkiego nauczyciela strofuje tych co oddają się bezmyślnemu łakomstwu, poddając się tym samym korporacyjnym siłom zglobalizowanego przemysłu spożywczego. W oparciu o filozofię odżywiania się wyłącznie produktami zgodnymi z rastafariańskimi standardami ital (synonim pochodzenia z pewnego, organicznego źródła; znak braku stosowania konserwantów i użycia w procesie produkcji wątpliwych substancji chemicznych), w tekście Junk Food Mutabaruka apeluje by odrzucić masowe produkty międzynarodowych koncernów i skupić się na celebracji lokalności, zapewniając tym samym sobie zdrowie a współobywatelom stały dochód: teckin ova de lan/ (…) miss mattie shop affi move/ granny cooking out a groove/ de disc jockey seh/ announcin de openin of a/ ice cream stan/ in de parish of St. Ann/ nex month is Westmoreland/ an annada one in Clarendon/ watch out Portland. Śmieciowe jedzenie, jak chociażby znienawidzone przez poetę sfabrykowane lody i inne zgubne, wysokowęglowodanowe łakocie, czy masowo wytwarzane hamburgery – szyderczo wspomniane przez Benjamina Zephaniah w wierszu Rong Radio Station, uniemożliwia zbliżenie się do celebrowanej przez rastafarian natury i jest antytezą kontemplacyjnej konsumpcji spod znaku slow food. W tym kontekście bardziej zrozumiały jest pogardliwy żywnościowy epitet, którym kiepskie brzmienie konkurencyjnego sound systemu obdarzył jamajski wokalista Johnny Osbourne. W 1982 roku w konfrontacyjnej, aluzyjnie fallicznej, piosence No Ice Cream Sound wypominał reggae słabeuszom, że ich muzyczne dokonania są zbyt miękkie, zbyt podatne na działanie wysokiej temperatury (w domyśle miałkie i mdłe) by przetrwać próbę ogniową w trakcie pojedynku na scenie, nie wspominając już o próbie czasu.

Co innego ackee and saltfish, jamajski (choć nierzadko ryba – o ironio – bywa importowana na wyspę z wcale nie tak sąsiednich krajów) odpowiednik brytyjskiej ryby z frytkami tj. fish and chips. Jest to, w dużym uproszczeniu, potrawa składająca się głównie ze słonego dorsza i owocu ackee (blighia sapida), która obok marynowanego kurzego mięsa tj. jerk chicken oraz ryżu z fasolą tj. rice and peas, stała się synonimem gastronomii jamajskiej i jest w istocie jednym z jej filarów. Dla przywoływanego już Mutabaruki, ackee and saltfish, jak i pierożki z mąki kukurydzianej, tj. corn dumplin(g) pełnią funkcję nostalgicznych emblematów przeszłości, tradycji kulinarnej stratowanej przez konglomeraty neokolonialnej współczesności (wiersz Junk Food oraz Revolt Ain’t A Revolution): rememba de cold suppa shop/ dat u use fi stop at/ u coulda eat anythin/ it was like u granny cookin/ corn dumplin and ackee/ from big fat mattie/ stew peas and rice/ use fi really taste nice.

3

Tak jak Zephaniah zaleca nieco dogmatyczną dietę wegańską, tak Mutabaruka poleca życiodajną dietę ital, bogatą w karaibskie warzywa i owoce, zdolne – jak to obrazuje w swoim wierszu urodzony w Gujanie John Agard – przyprawić monotonny kulinarny dyskurs Brytyjczyków, przyprawiając jedną z Angielek o miłosny/sensualny zawrót głowy. W jego English Girl Eats Her First Mango (a kind of love poem) tytułowa angielska róża posila się soczystym jamajskim mango. Zatraciwszy się w akcie konsumpcji tropikalnego owocu, dziewczyna – zapewne z dobrego domu – dokonuje transgresji: mango z dalekomorskiego importu oddziaływuje niczym zakazany/rajski owoc: when you eat mango/ you hanky/ is you tongue// man just lick/ you finger/ you call that/ culture/ lick you finger/ you call that/ culture. W efekcie niczego nieświadoma – to jej pierwszy kęs mango – bohaterka zespala się z kulturowym, mimo że pod postacią skromnego owocu, ambasadorem, w tym przypadku, Karaibów (mango pojawiło się na terytorium Indii Zachodnich dzięki przybyszom z Indii Wschodnich), jakże odmiennym od propozycji gastronomii Zjednoczonego Królestwa.

Sławetna angielska kuchnia, czy szerzej wodniste brytyjskie jedzenie, z okresu sprzed pojawienia się imigrantów z byłych kolonii, a wraz z nimi nastania ery kosmopolitycznego kulinarnego fusion, jawi się być tak odrażające jak sławetne, symboliczne suche pierdo z octem Między Nami Dobrze Jest Doroty Masłowskiej. Gdyby Masłowska, jak dodaje moja współlokatorka, współanglistka i uczuciowa wspólniczka, urodziła się na Wyspach Brytyjskich, wówczas wspomniane suche pierdo byłoby mokre i rozgotowane, zupełnie jak w wojennych opowieściach Gilberta, urodzonego na Jamajce bohatera powieści Wysepka autorstwa Andrei Levy. Tak oto ten mieszkaniec kolonii i żołnierz Królewskich Sił Powietrznych wspominał swój pierwszy kontakt z militarnym horrorem w Europie: Byłem przygotowany na wojenne trudy – kule, bomby, przypadkową śmierć – ale nie na usychanie z tęsknoty za gulaszem (…), nie na katusze życia bez krewetek curry (…) Nie szkolono nas w jedzeniu potraw z (…) wody, która miała pozbawić je wszelkiego smaku i jadalnej konsystencji. To, że Anglicy potrafili zbudować imperia, prowadząc swoje armie na gołej papce, powinno być jednym z cudów świata. (…) [G]dyby nieprzyjaciel smażył jakąś smaczną rybkę albo gotował pierożki, to kto wie, w którą stronę obróciłbym karabin?[3]

Jeśli – z kolei – posłużyć się edukacyjnym dogmatem wpajanym mieszkańcom brytyjskich kolonii, według którego jakoby Wielka Brytania była ich krajem matką (koncept mother country), wówczas należałoby zgryźliwie zauważyć, że to wyrodna matka, macocha jak z bajki o Kopciuszku, czy też, w trosce o kwestię gender i sprawy równościowe, zły ojciec – nieczuły ojczym jako namacalna reprezentacja kraju ojczystego. Ojciec co to do kuchni nie zagląda, ojciec co to niby dba by było co do gara włożyć, ale zupełnie go nie interesuje co z niego można – po nieustępliwej obróbce termicznej – wyjąć i położyć na talerzu.

4

Szkic mój, nawet w swoim kalejdoskopowym kształcie, nie byłby kompletny, gdybym nie wspomniał o choćby jednej literackiej próbie zmierzenia się z typowo jamajskim, choć – jak podają socjologiczno-ekonomiczne źródła – niezbyt popularnym wśród mieszkańców tej karaibskiej wyspy, napojem. Kawa, a konkretnie odmiana Jamaican Blue Mountain Coffee, uprawiana w Górach Błękitnych we wschodniej części kraju, pozostając w tyle pod względem spożycia za wyspiarskim rumem Appleton czy lokalnym piwem Red Stripe, zaliczana jest do ziaren wysokogatunkowych tzw. gourmet coffee. To tłumaczy dlaczego jamajska kawa cieszy się uznaniem wybrednych odbiorców, wśród których dominują smakosze z Japonii i USA.

I właśnie kawoszy w wieloznacznym wierszu Przerwa (Break) bierze na warsztat jamajskobrytyjska poetka Jean 'Binta’ Breeze, łącząc subtelność w opisywaniu relacj uczuciowej z aluzyjnie potraktowanym wątkiem resentymentu historycznego. Niesprecyzowana przerwa – dłuższa na obiad?, krótsza li tylko na kawę?, najdłuższa, bo ze skutkiem natychmiastowym, nie tyle przerwa co definitywne zakończenie związku? – zaprowadziła ponownie niedookreśloną, zasygnalizowaną jedynie przez zaimki osobowe liczby pojedynczej you I, dwójkę (dwóch? dwie? dwoje?) ludzi do restauracji, gdzie zamawiają – odpowiednio – małą czarną oraz, zapewne, niewiele większą z mlekiem. Kolor napoju dyskretnie, poprzez humorystyczne odwrócenie, sugeruje barwę skóry pijących, co zauważa kelner [który] zaśmiał się / uradowany[4].

Rozbawienie kelnera, jedynej persony restauracyjnego dramatu (a może komedii, również komedii omyłek interpretacyjnych autora tego szkicu?) co do której płci nie ma wątpliwości, nie neguje obrazu czarno-białej szachownicy, którą to – widziane z lotu ptaka – tworzą pierwszoplanowe postacie wiersza Breeze. Spotkanie przy kawie, wbrew rozbawieniu kelnera – okazuje się być ostatecznym pojedynkiem logicznym, końcowym sprawdzianem konceptualnym, wielką grą wyrzutów i wymówek, wieńczącą związek dwojga osób. W ten sposób tytułowy leksem break odczytany zostaje jako rozerwanie więzi w momencie gdy stają się one krępującymi więzami.

Kelner, co prawda, podaje parze cukier trzcinowy (w oryginale po prostu brown sugar), którego brązowa barwa stanowi pomost, tudzież brakujące ogniwo pomiędzy smolistą czernią a mleczną bielą, zarówno kawy jak i skóry, jednak jego uczynność ma posmak niedźwiedziej przysługi: cukier trzcinowy, oprócz niepodważalnych walorów smakowych, ma w sobie gorycz wieków niewolnictwa, okrucieństw na plantacjach i skonkretyzowanej dominacji Europy nad Afryką. Teraźniejszy, uchwycony w kadrze wiersza, mikrodramat rozstania znajduje swoje odbicie w przeszłym makrodramacie afrykańskiej diaspory.

5

Na koniec, żeby nie zostać posądzonym o kultywowanie tradycji bycia kanapowym ekspertem, kucharzem spod znaku kuchenki mikrofalowej i zupy z proszku, postanowiłem

zamieścić – niejako w zastępstwie autorskich tłumaczeń anglojęzycznych wierszy karaibskich, z których jakości na tym jeszcze etapie nie jestem usatysfakcjonowany – jeden przepis. Sprawdzony niejednokrotnie na sobie i gościach. Nie będzie to, co prawda, jamajska receptura umożliwiająca przyrządzić słynne marynowane mięso kurze (jerk chicken), albowiem jestem przekonany, że pewnych, szczególnie tych pieczołowicie organoleptycznie wypracowanych, sekretów nie należy zdradzać, ale myślę iż i tak łosoś w sosie mango-imbirowym dostarczy niezapomnianych wrażeń smakowych. Po szczegóły odsyłam na stronę http://www.jamaicans.com/cooking. W końcu po wiedzę należy udawać się do źródeł.

[1] Artykuł miał pierwodruk w czasopiśmie literackim „Red.” (nr 10, styczeń 2010). Z tego miejsca chciałbym podziękować za zachętę do podjęcia tematyki redaktorowi naczelnemu Radosławowi Wiśniewskiemu oraz „Stowarzyszeniu Żywych Poetów” z Brzegu.
[2] Jean Binta Breeze, “Break”, w: The Arrival of Brighteye and Other Poems. Bloodaxe, Newcastle 2000, s. 47.
[3] Andrea Levy „Wysepka”. Przeł. Izabela Matuszewska. Albatros, Warszawa 2006, ss. 125-6.
[4] Justyna Balisz: Tropikalny Barok. „Arteon” 12 (104) grudzień 2008, s. 10.

Bartosz Wójcik – Artykuły spożywcze pochodzenia zagranicznego: kuchnia w literaturze karaibskiej – tekstowy aperitif [1]
QR kod: Bartosz Wójcik – Artykuły spożywcze pochodzenia zagranicznego: kuchnia w literaturze karaibskiej – tekstowy aperitif [1]