Wigilia

Dziadek siedział na rybackim krześle, rozłożonym na środku niewielkiej, prostokątnej kuchni z meblami w kolorze yellow Bahama. Ubrany w charakterystyczną dziadkową kamizelkę khaki z milionem mniejszych i większych kieszeni, koszuli z podwiniętymi rękawami, obrabiał zmarłego, smętnego zająca, którego proces ćwiartowania przyprawiał nas o dreszcze na zmianę z torsjami.

„Będzie pasztet na święta, zobaczycie jaki wyjdzie pyszny”, zapowiadał szumnie.

Upłynął pewien krótki moment po wypowiedzeniu jego słów, a w całym mieszkaniu zgasło światło.

„Cholera, znowu elektrownia nie wyrabia, co oni robią z tym krajem, że nawet tutaj nie ma światła… Chłopaki, skoczcie no po świeczki, migiem”, zwrócił się do nas.

Znaleźliśmy w toalecie pudełko z trzynastoma niedużymi, woskowymi świeczkami, rozpaliliśmy je w kuchni, wkładając w kwiatowe wazony, butelki po piwie oraz słoiki po zjedzonych przetworach. Po upływie krótkiej chwili pomieszczenie rozświetliło się jasnym i ciepłym blaskiem, zaś zapach zapałek wirował w powietrzu, tworząc miniaturowe oczka dymu, to rozszerzające się, to znikające w odmętach szklanych szyb. Zapatrzeni w świeczkowy rytuał, nie zwracaliśmy uwagi na krótkie, acz szybkie kroki rozlegające się w korytarzu mieszkania. Trwało w nas przekonanie, o zamkniętych drzwiach wejściowych: dębowych i antywłamaniowych, strzegących domu przed zbłąkanymi wędrowcami, chwytającymi chciwie za metalową, zimną klamkę, zostawiającymi za każdym razem ślady brudnych dłoni. Gdy przyglądaliśmy się tej naszej niespodziewanej, kuchennej wigilii, próg mieszkania przekroczył tajemniczy osobnik. Sztucznym, teatralnym głosem wygłosił swoje „dobry wieczór”, dotykając przy tym dłonią przestarzały kapelusik. Wzrok momentalnie utkwił w jego cieniu. Odbiciu, które budziło nasze wątpliwości. Przybysz przypominał bowiem sylwetką człowieka, jednak jego twarz, dłonie czy kita wystająca z ciemnych, dżinsowych spodni powodowała wzrost zaniepokojenia.

„Co jest”, rzekł dziadek głosem nieco łamanym, na co bez wahania odpowiedział nieznajomy.

„Wigilia, słyszałem, że w tym mieszkaniu będzie wigilia, więc jestem”. Nikt nie wypowiedział ani jednego słowa. Tylko świeczki lekko mrugały niepewnym blaskiem.

„Na co czekacie, przygotujcie cztery talerze, prędko, bo jestem głodny”. Posłusznie spełniłem prośbę człowieka-zająca, postawiłem na stole cztery porcelanowe talerzyki. Gość położył na swoim długą, kolorową marchewkę, na której dostrzec można było nieznaczne ślady czarnej ziemi, co mogło świadczyć o świeżości produktu.

„A teraz wasz posiłek”, człowiek-zając zdjął kapelusz, strzygnął wielkimi uszami, podszedł kolejno do każdego z trzech pozostałych talerzy i wysypał na niego garść plastikowych kloców Lego, przypominających kopiec zbudowany przez kreta.

„Wasza dzisiejsza kolacja, smacznego, najedzcie się do syta”. Nikt z nas nie oponował, razem z dziadkiem przeżuwaliśmy bezsmakowe i twarde klocki, czując jak każdy z nich rani gardło. W połowie posiłku czułem posmak własnej krwi, świeżej, wypływającej z ran na podniebieniu, dziąsłach i języku. Człowiek-zając bacznie przyglądał się towarzystwu, jego mina oraz dzikie, wściekłe oczy nie tolerowały żadnego sprzeciwu. Zadanie, które przed nami postawił wymagało totalnego poświęcenia, zdawaliśmy sobie sprawę, że najlepszym wyjściem z zastanej sytuacji będzie grzeczne zjedzenie fatalnego posiłku. Dziadek kończył danie z kloców jako pierwszy, rzęził przy tym, dusząc się, kaszlał krwią, próbował zatykać sobie usta dłonią. Chwilę później spadł bezwładnie z rybackiego krzesełka, trzęsąc się na podłodze wyłożonej  jasnoniebieskimi kafelkami. Jego oczy zrobiły się wyraźnie wyłupiaste jak u ryby, zaglądała w nie teraz śmierć, prawdziwa i nieunikniona.

„Błagam nie, ratuj go”, krzyczałem z ustami pełnymi ciemnoczerwonej krwi, teraz strużka uleciała po prawym ich kąciku. Nieznajomy podszedł do okna, ostentacyjnie przeskakując nad trzęsącym się dziadkiem, otworzył je na oścież i zwrócił się do nas:

„A teraz skaczcie!” Posłusznie wykonaliśmy rozkaz człowieka-zająca, pierwszy na parapecie pojawił się ON, pamiętam JEGO zapłakane oczy, skoczył nie odwracając się do mnie, spojrzałem za nim, nie widziałem ciała, tak jakby rozpłynął się w trakcie skoku. Będąc na metalowym parapecie, spojrzałem w dół, z wysokości ósmego piętra, dostrzegałem tylko ciemność, nawet jasny beton pod naszym blokiem nie był dla mnie teraz widoczny. Spojrzałem jeszcze raz na dziadka, leżał teraz spokojnie, bez ruchu. Krok do przodu. Dziesięć sekund. Lądowanie na trawniku. Na czarnej, miękkiej ziemi, przesiąkniętej wilgocią. Wstałem powoli. Kręciło mi się w głowie. Nigdzie nie widziałem JEGO ciała. Wszedłem szybko do klatki schodowej, nie czekałem na windę, wbiegałem po betonowych schodach nie licząc ich. Dotarłem na właściwe piętro, na którym znajduje się mieszkanie. Chwyciłem za zimną klamkę. Mocno pociągnąłem. Zamknięte.


Pirat                                               

Zawsze fascynowała mnie bliskość budynku przychodni, znajdującej się naprzeciwko bloku, w którym mieszkałem. Poczucie strachu potęgował fakt, że w tak niewielkiej odległości ode mnie znajdowali się ludzie chorzy, szukający pomocy lekarskiej. Gmach przypominał niezgrabne budowle tworzone z klocków Lego, a przez ogromne szyby wychodzące na aleje osiedla można było podejrzeć krzątające się pielęgniarki, w biało-szarych fartuchach, wychodzących w pośpiechu na nikotynową przerwę lekarzy czy wiecznie zdenerwowanych ratowników medycznych, w jaskrawych strojach, rzucających w powietrze słowa ciężkie, które nie chciały ulecieć wraz z letnim wiatrem, za to lądowały z trzaskiem na bruku, przypominając tym samym wyplutą ślinę. W blasku ostatnich promieni czerwcowego słońca nikły, wsiąkając w szarawą kostkę. Rosnące napięcie wzbudzała we mnie czerwona tabliczka znajdująca się nad frontowymi drzwiami budynku: Poradnia dzieci chorych. Kiedy przekroczyłeś metalowo-czarny próg, od razu wiedziałeś, że wizyta skończy się dziecięcym złem. W najgorszym wypadku zastrzyki, w tym lepszym: biała tabletka z trudem przechodząca przez gardło, po której nie będzie można się bawić, grać w piłkę, a co najgorsze: wyjść na dwór. Przed łyknięciem pastylka przybierała kształt klucza, skutecznie zamykającego zapędy dzieciństwa, utrzymującego wewnętrznego ducha dziecka gdzieś poza ciałem. Ile razy zastanawiałem się w jaki sposób namówić filmową Godzillę do ataku akurat na ten budynek?

Wygląd wewnętrzny placówki leczniczej pozostawiał wiele do życzenia, zresztą jak większość szpitali z końcem lat dziewięćdziesiątych. Wszechobecny zielono-olejny kolor, zdezelowana podłoga i zapach chloru nie zostawiał możliwości na pozytywne odczucia. Tylko ucieczka, a na ścianach plakaty z uśmiechniętymi dziećmi reklamującymi leki na alergie, co one tutaj robią, przecież nie są chore? Do tej pory wracam wspomnieniami do obrazu tych przerysowanych twarzy, nienaturalnie zadowolonych. Przypominały rodzaj woskowych manekinów, z krystalicznie czystymi rysami, nie zostały one skażone wszechobecnym smutkiem lub chorobą. Idealnie przystrzyżone włosy na popularnego wówczas grzybka, ich jasna barwa w odcieniu siana oraz sztuczny uśmiech – śnieżnobiały, doprowadzały mnie do paraliżu wewnętrznego. Niejednokrotnie, po kilkuminutowym wpatrywaniu się w plakaty, wizje te powracały w moich snach, przekształcając się w koszmary, których bohaterami stawali się plastyczni rówieśnicy, pozbawieni wad zewnętrznych, gotowi do uczynienia najohydniejszych świństw. Nie znałem żadnej z tych twarzy, nie chciałem jej znać.

 Przychodnia miała jednak swoje plusy, ale tylko wtedy, gdy jej teren służył za miejsce kryjówki, w trakcie zabawy w chowanego. Oczywiście, do pewnego momentu: aż Adek nie wbił sobie zużytej strzykawki prosto w kolano. Przebywając w pobliżu tyłów budynku można było znaleźć przedmioty w niej wykorzystywane, ukryte w czarnych, matowych workach, których rozplątanie zajmowało około czterech minut. Ich zawartość stanowiła swoisty skarbiec: najbardziej cenne wydawały się grube, końskie strzykawki. Napełnione wodą służyły jako podwórkowa broń. Znalezione bandaże i gazy pomagały natomiast w tworzeniu podwórkowej mumii, która atakowała innych, strasząc przy tym mniejsze dzieci. Zdarzały się przypadki, gdzie eksploracja worków kończyła się w nieprzyjemny sposób: antybiotykiem przeciwbakteryjnym i dwutygodniowym, przymusowym pobytem w domu bądź spotkaniem z osiedlowym ćpunem na głodzie, poszukującym niezłamanej igły do podania upragnionego towaru. O negatywnym wpływie narkotyków dowiedzieliśmy się znajdując na workach Pirata – mężczyznę z czarną chustą przewiązaną na łysej głowie, wtedy też pierwszy raz usłyszałem o złotym strzale. Pirat z pewnością zjechał windą poniżej piwnicy, a jego opiekunem stał się czarny skrzat z rogami. Spotkałem go kiedyś  tam, szukając sanek, widziałem jego dziką twarz, oblicze pół człowieka pół kozła. Myślałem, że odszedł na wieczność, w końcu w pomieszczeniach piwnicy rozrzucona została trutka na szczury, informowała o tym średniego rozmiaru naklejka, znajdująca się na zdezelowanych drzwiach, prowadzących w głąb pomieszczeń. Czarna czaszka, symbol śmierci. I znak Pirata. Człowieka, który umarł. Nie, przecież popełnił samobójstwo, tak mówili na podwórku:

„Zabił się skurwysyn”.

„Zaćpał się na śmierć”.

„Jednej kurwy mniej”.

 Jakiś czas później zobaczyłem w telewizji Marka Kotańskiego, relacje z Monaru. Tylu Piratów w jednym budynku, wszyscy żywi. Wszyscy chcą żyć. Pokazywali, jak przebiega gotowanie zupy, praca przy elewacji placówki, wspólne spotkania w kółku utworzonym z kilkunastu drewnianych krzeseł. Brać piracka funkcjonowała, nie wyglądała na naćpanych i przede wszystkim była uśmiechnięta, acz nie przypominali  dzieci z plakatów przychodni. Ten uśmiech należał do innych, bolesnych, kryło się w nim coś niepokojącego: brak zębów, sine usta, zaniedbany zarost, jednak wygrywało w nich życie. Pirat by się tam odnalazł? Pewnie tak, jednak on o tym nie wiedział, na pewno nie wiedział, nie miał telewizora, nie słyszał o Kotańskim. W Miasteczku pewnie nikt o nim nie słyszał, kto by się tym przejmował skoro bezrobocie skoczyło. Zamknęli fabrykę, przestali produkować samochody ciężarowe. Ludzie zaczęli się zapożyczać: otwierali blaszane, kwadratowe kioski, albo małe, szare, cuchnące kiszoną kapustą sklepy spożywcze. Inni pojechali na Zachód, zarabiając w markach przywozili ze sobą sławę: odtwarzacze VHS i walkmany. Jeszcze inni handlowali na Bazarze przemyconym alkoholem oraz papierosami. Tak wyglądał realny problem społeczeństwa, narkomania nie istniała. Dzieci z berlińskiego dworca, podobnie jak ich rówieśnicy z Centralnego, dawno już dorosły, mają swoje rodziny, a przeszłość przecież się nie liczy.

Przemysław Znojek – Dwa opowiadania
QR kod: Przemysław Znojek – Dwa opowiadania