Wtedy

stary człowieku siedzący
nad potokiem albo spoglądający
do studni – piłeś z niej przez
wszystkie te lata niepochwycone

który toczysz walkę być może
najszlachetniejszą i wiesz już
jak potężne są samoczyny
i jak słabe wobec nurtów prawdy

wiesz już że musisz oddać
te uskładane kamyki piękna
po które łapczywie wyciągałeś
dłonie

musisz je oddać jedne po drugich
drugie po trzecich aż wyczerpie się
głód dany ci pewnego dnia
aż wyczerpią się monety
stawiane do ostatniego brzęku
do ostatniego przydechu

wtedy zrozumiesz


Synowie i córki

to było wielokrotnie za duże
ciemność otwierała się
i zamykała
ze znakami bez znaków
z ludźmi bez ludzi
uśmiech i krzyk
niedopoznanie
kobiety głośne w miłości
i w wołaniu rodzenia silne

zimy od mgieł beznadziejne
potoki lat
powodzie i susze
pieniądze i biedy
silni przeciw tym co czytają
sędziowie przeciw oszukanym
księża co nie rozumieją

nasi synowie i nasze córki
czy wiedzą już jak dobro
podzielić i grosz złamany
podnieść nim zamieni się
w słowo które wróci?


Szklanka wody

gdzieś zawodzi karetka
a tu blisko płomień świecy
i bijące jak atom wieloserce

miałeś sen
taki z drugiej strony księżyca
i słowa masz
nie zważysz nimi ziaren ziemi
dłoń stawiasz na kamieniu
dotykasz ciała kobiety

chleb zdjęcie dzieci
dudni w tobie alkoholowa
przestrzeń
listy nieotwarte
przekleństwa wymioty
ptak co niósł nowinę
miał zamknięte oczy

zdradzony który kiedyś zdradziłeś
opuszczony który opuściłeś
okradziony który okradłeś
więc wiesz to wiesz na pewno
to jest ta twoja szklanka wody
przezroczysta jak śmierć


Rzeka

rzeka zabierała wszystko
los który niknął pod jej powłoką
był lustrem dla tych co stali
na moście i udawali że to nie ich
meble i listy giną w zmierzwieniu

jakieś kobiety zagubione dzieci wołanie
to nie była rzeka czystych toni
więcej w niej było mułu wypłukanego
z pokoi na poddaszach skąd miłość
porwała ich i pozostawiła

stali teraz z opuszczonymi głowami
zastygli nie potrafiący mówić
niekiedy odrywali oczy od nurtu
i oglądali swoje dłonie

jakiś mężczyzna
w za długiej marynarce pytał
czy jest ktoś kto mógłby zejść
nad jej brzeg
i zatrzymać ten bezlitosny
spieniony nurt


Wrocław

widział tu tylko brąz
barwy w odcieniach głębi
połać bijącą od gęstej rzeki
zwłaszcza teraz w dniu długim
gdy jego przeszłość przystanęła
a on czuł smak palonych gałęzi
drżały jego myśli niezamknięte
w mieście gdzie słychać było
jeszcze krzyki tych którym
zabrano języki rzeczy i miłość
choć były coraz cichsze
ale niezmywalne


Annie

Granice cienia

tam było mi gorycznie
miasto i woda wijąca się
w ciemnej toni
potopione życiorysy i ciągle
odradzające się twarze tych
co próbują wierzyć

to tam wywracałem podłogi
to stamtąd zabierałem książki
by ułożyć je dwie ulice dalej
to tam dzieliłem siebie
bo tego chciał ptak
co sprawdzał moją odwagę

dlaczego nie wiedziałem
że przekraczam granicę cienia
co kładł się na miasto i trwać
miał na zawsze wbrew słońcu

pamiętam mgły sierpnia
zimne ranki wśród kanałów Odry
przełamane słowo
siłę wobec której słabłem
choć nigdy nie byłem tak mocny
pamiętam wielomówność i ciszę
przecięte ciało


Studenci

niekiedy śnią mi się moi studenci
ich młode twarze co niosą życie
lubię patrzeć na ich nieporadność
i nieposkładane słowa

gdy siedzą obok wydaje mi się
że trzymamy się za ręce i pijemy
z tych samych ust
a potem odchodzą niepoznani
i coraz mądrzejsi i idą z oczami
zwróconymi ku słońcu

spotykam ich nieraz na szerokich
ulicach tak samo odległy jak wtedy
gdy byliśmy razem


Piękno i dobro

chodził w przepełnieniu
blisko uniwersytetu
wielkie gmachy wnikały
w jego ciało

jego życie nie złożyło się
w całość bo był przybyszem
co nie rozumiał przybyszów
szybko uległ rzece
oddał jej wszystkie rzeczy
pozwolił im płynąć

przejściem garncarskim
dotarł do księgarni
wziął do ręki tom poetki
przeczytał że nie wierzy
tak mu się otwarło
tak mu się zdarzyło
niedaleko miejsca
gdzie były okna jej pokoju

jak to jest że jest się i nie jest
że nie wierząc wierzysz
że im więcej bólu tym lepiej
gdy jedwabista wstęga wije się
między dniami

że czujemy co jest piękne
i wiemy co jest dobre
w naszej samotności w pustce
w tym smutku nie do ogarnięcia


Pierwsze zło

nie umiał oderwać się
od zła co kiedyś przyszło

żył z nim jak z bratem
siedział przy jednym stole
jedli z jednego talerza

tej samej muzyki słuchali
kochali tę samą kobietę

zło było ciche i utajone
a potem odeszło
i zapomniał o nim

po kilkudziesięciu latach
jak małe zwierzę znów
trzymało go w ramionach

kruszyło chleb rozlewało
wodę a nocą otwierało okno
cicho się uśmiechając

jak oderwać się od płaszczyzny
która nie zna granicy

jak porzucić coś co było
odwagą przemalowanej twarzy


Książki

wracały do niego książki
szeptały coś o narodzeniu świata
niosły smak stryszanego kurzu

były wybrane wśród dni
miasteczka o niskich domach
i ludzi co chcieli tak mało

wracały z zapachem stęchlizny
z dopiskiem kogoś kto swoją
miłość zabrał ze sobą bo sam
był książką do bólu i nagości

układał z trwogą zdania i rozdziały
wygaszał barwy zanurzał się
ale był książką nienapisaną

a potem gdy chciał je sprzedać
bo zło odebrało mu wszystko
nie mógł – znaczyły już nic
i nic kosztowały

Janusz Urbaniak – Wiersze
QR kod: Janusz Urbaniak – Wiersze