Amen
widzę ją inaczej
teraz podchodzi do mnie
z rozłożonymi ramionami
jak lekarz który na pierwszej wizycie
każe się rozebrać ze wstydu
oddycham głęboko
nie oddycham wcale
umieram
pragnę upaść
powstrzymać pragnienie jej
by z ukrycia błogosławić tę chwilę
tę linię ciągłą
ratuj mnie święta nosicielko
moich chorób
ubierz w cudzysłów aureolę
niech zabrzmi w naszym zapętleniu
nasza ulubiona melodia
błogosławiony niech będzie żar
na krawędziach twojego ciała
czarno – białe
oglądam stare fotografie
na jednej z nich jesteś ty
siedzisz przy stole
masz przerzedzone włosy
a te które jeszcze okalają twoją głowę
ubrały się w srebrne szaliki
oczy wciąż masz zielone
ich płomieniem bawią się gołębie
i dachy miasta w którym się urodziliśmy
siedzisz zwrócony twarzą do mnie
jakbyś szukał w niej małego siebie
nie jestem taki jak ty
spoglądam na ciebie
nic nie mówię
cisza też potrafi przemówić
zwłaszcza na cmentarzu
pozwól że zrobię kolejne zdjęcie
które wywołam w moim umyśle
tylko podeprzyj brodę
i zsuń okulary na czubek nosa
nic nie mów
cisza też potrafi przemówić
zwłaszcza na cmentarzu
mówią że stare fotografie
pełne są magicznych zaklęć
i przyjaznych dusz z drugiego świata
które tańczą boso na rozbitym szkle
pustej szklanki
spoglądam na twoje zdjęcie
jesteś czarno – biały
nie widzę którędy wypływa krew i łzy
a miały wniknąć w mokre fugi moich oczu
siedzę w pokoju i słucham melodii serca
gdzieś w oddali karetka wiezie roztargnionego
pewnie zapomniał oddychać
jestem podłączony myślą z twoją fotografią
łyk ulubionej Yerba Mate
i obaj jesteśmy czarno – biali
siedzę obok ciebie
przed nami spróchniały krzyż
i ten Frasobliwy
oglądam twoje zdjęcie
a tęsknota goreje odcieniami jesieni
po mnie to już tylko kilka przymiotników
tamto już minęło
to historia którą chciałbym
opowiedzieć kotom na śmietniku
wśród pomrukiwań w szparach chodników
nie chcę wracać i wciąż przeżuwać
to moje życie jak zakalec
przypomina to przechodzenie
przez drut kolczasty
raniąc twarz
dłonie
plecy
moje życie to kostka do gry
w rękach Boga
miłość musuje jak szampan
odmierzoną ilość
pianka na dwa palce
teraz ktoś się rodzi
ktoś umiera
cienie poetów
ogrzewają zgaszone latarnie
na dobranoc
noce wciąż są czarne i długie
mam ochotę je posłodzić
wybielić skondensowanym mlekiem
pod językiem chowam ciężar
niewypowiedzianych słów
dlatego nie odkładaj mnie na później
nie chcę być czerstwym chlebem
który przełamujesz ukradkiem w konfesjonale
nie chcę zasypiać krzyżem na ścianie
próbuję przez noc być naiwnym
jak dziecko wierzące w świętego Mikołaja
czekam na dzień Sądu
moich modlitw nie udźwigną kadzidła
po mnie już tylko
Bóg pachnący naftaliną
i kilka przymiotników