Szedł. Pomimo przewiercającego na wylot jego serce i mózg chłodu grudniowej nocy. Pomimo palącego i kłującego bólu stóp odparzonych przez dawno zdarte, niewygodne buty za kostkę. Pomimo ciemności, która wplątywała mu się we włosy, osiadała na policzkach, nosie, rzęsach i wąsach, która, zdawało się, wnikała do jego wnętrza przez wszystkie otwory w ciele. Szedł i ani myślał przestać.
Szedł równo i miarowo, krok za krokiem, ani za szybko, ani za wolno – gdyby ktoś obserwował go z boku, mógłby nawet uznać, że nie tyle idzie, ile płynie, sunie delikatnie po utwardzonych i szutrowych ścieżkach niczym pion na magnetycznej szachownicy, rozlewa się nad polami, łąkami i bitymi traktami jak jakiś płanetnik, nie pozostawiając za sobą najmniejszego śladu, ani jednego złamanego czy choćby zgniecionego źdźbła trawy, ani jednej rysy na przemrożonym, połyskującym w świetle księżyca asfalcie.
Szedł, zasłaniając twarz kołnierzem płaszcza tak, że dostrzec można było tylko jego oczy – wielkie, szeroko otwarte, jakby widzące wszystko, skupiające w każdym pojedynczym mrugnięciu całą przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, ale jednocześnie w jakiś sposób nieobecne, wpatrzone w dal, która, mimo że wędrowiec przemierzył już pewnie szmat drogi, nie przybliżyła się do niego ani o milimetr.
Szedł, zupełnie nie rozglądając się na boki, może nie chcąc zwracać na siebie uwagi, a może zwyczajnie nie interesując się tym, co obok niego i poza nim. Szedł, nikogo nie widząc i, przypuszczalnie, samemu nie będąc przez nikogo zauważonym. Szedł zupełnie, ostatecznie zanurzony w sobie, zalewający sobą przestrzeń, oddający się przestrzeni na własność, zlepiony ze światem w jedno, a zarazem całkowicie od świata różny, niepasujący do żadnego miejsca, z żadnym miejscem niezgodny.
Szedł tak już dość długo, może przez całą wieczność, a może wcale nie, może tylko tak to z pozoru wyglądało – sam nie był pewien, kiedy i skąd wyruszył, w ogóle nie był pewien, czy kiedykolwiek skądkolwiek wyruszył naprawdę. Nie nosił zegarka, nie zwracał uwagi na wschody i zachody słońca, na zmiany pór roku, na nieuchronny upływ lat. Czas nie miał dla niego żadnego znaczenia; ważne było tylko to, że szedł.
Szedł, od kiedy pamiętał. W momentach, w których na ułamek sekundy odzyskiwał kontrolę nad czasem i przestrzenią, starał się przypomnieć sobie, czy istniało jakiekolwiek życie przed podróżą, czy, tak jak każdy inny człowiek, pewnego dnia urodził się, potem dorastał, bawił się w berka lub w chowanego, grał w piłkę, pił alkohol, podrywał dziewczyny albo chłopaków, skończył szkołę, znalazł pracę, wybudował dom, czy może jednak nie – czy może nieustannie szedł, urodził się w drodze, urodził się drogą i nie znał innego życia, bo żadne inne życie po prostu nie istniało? Próbował przypomnieć sobie cokolwiek, ale im dłużej i mocniej się skupiał, im głębiej usiłował wniknąć w siebie, im bliżej był źródła, tym silniejsze targały nim wątpliwości, tym większy rósł w nim lęk i tym bardziej czuł, że lepiej będzie odpuścić, pozostawić sprawy ich naturalnemu biegowi, dowiadując się o sobie czegokolwiek pewnego dopiero w chwili śmierci, która, jeśli w ogóle kiedyś go dosięgnie, to – był o tym święcie przekonany – dosięgnie go podczas drogi.
Szedł zupełnie bez celu, a może inaczej: szedł tak, jakby to sama droga była jego celem. Nie zatrzymywał się nigdzie, mijał miasto za miastem i wieś za wsią, nie oglądał się za siebie. Gdyby ktoś zaczepił go teraz i zapytał: dokąd zmierzasz?, być może, odrzuciwszy ideę intencjonalności i konsekwencji, zagubiony w bezczasowym teraz, zapętlony w wiecznym dążeniu, nie tylko nie odpowiedziałby, ale w ogóle nie zrozumiał pytania.
Szedł – a o tym, dlaczego idzie, wiedzieli tylko jego zmarli. Zmarli ścigali go, ścigali od początku, nieustępliwie, bez wytchnienia. Ilekroć któryś z takich zmarłych zbliżał się do wędrowca na odległość wyciągniętej ręki i kładł dłoń na jego ramieniu, przez jego ciało przebiegał zimny dreszcz, jego mięśnie raptownie kurczyły się, a on sam brał głęboki wdech i próbował przegonić zjawę. Dotyk zmarłego sprawiał, że dla wędrowca na pół mgnienia oka wszystko stawało się jasne: to, co ukryte, wyłaziło na wierzch, tajemnice zyskiwały swoje rozwiązania, niepewność przepadała w odmętach umysłu, wypierana przez światło prawdy. A prawda była przerażająca. Wędrowca ścigali bowiem zmarli, którzy zamieszkali w jego głowie w dniu, kiedy, zmuszony przez natarczywy, nieustępliwy głos wewnętrzny pochodzący może od Boga, może od szatana, a może jeszcze skądinąd, poszedł do drewutni, chwycił siekierę i czterema potężnymi, wprawnymi ciosami doświadczonego drwala pozbawił życia swoją żonę, córkę, syna oraz psa. Wystraszony, ale jednocześnie odczuwający nieznany mu wcześniej spokój, obmył twarz i ręce z wciąż ciepłej krwi, założył buty i płaszcz, wybiegł z domu i od tamtej pory szedł przez ciemność, starając się nie myśleć o niczym, zatopić w absolutnej pustce, nie dopuszczać do siebie żadnych kiełkujących w nim słów, bo wszystkie te słowa kończyły się na śmierć, a on przecież chciał żyć; nareszcie chciał żyć.