W Gruszkach
świat przewraca się do góry niebem
pachnie
wrzos haftowane krajki przykrywają biedę
skrzypi drewniana podłoga
ciszą pastujemy progi nasączamy strzechy
kłapią okiennice
szczeka pies
nocna sowa poluje na jakieś życie futrzaste i ciepłe zimne
gwiazdy wyroiły się na jesień znów tu jestem
chłonę świat stojąc na głowie
patrzę na obrócone niebo
piję chmury zaczepiły się o rosochaty płot
znów tu jestem
jesteś obok
Powroty
na Podlasie wraca się z nadzieją, że świat obrócił się w sobie tylko o minutę,
choć gdzieś w świecie pędzi jak oszalały,
że znowu niebo wyleje się w nadmiarze i będzie przeciekać
między świerkami na horyzoncie i snuć mgłą u naszych nóg
na Podlasie wraca się po zapach i rozmydlone o zmierzchu kolory,
nieznane dźwięki w idealnej czerni lasu i Mleczną Drogę nad drewnianymi chatami,
i ducha puszczy, który pomaga żyć
mam tu znowu wszystko i wypełniam luki w samej sobie; niebieskie ściany i zaśpiew, cebulowe hełmy cerkiewek,
wrotycz i sowa przelatująca ponad szosą są jak brakujące puzzle-
zbieram je gdzieś pod Hajnówką, w Nieznanym Borze czy Teremiskach,
układam je w sobie, te nie moje Podlasie
i przez chwilę jestem taką, jaką może zawsze powinnam być –
prawie ukończoną układanką miejsc, kolorów i zapachu traw
Cztery spusty i Królowa Śniegu
stara kobieta na wózku-
pudełko zamknięte na 4 spusty i haczyk,
telefon poza zasięgiem,
pęknięta winylowa płyta,
suknie starej kobiety drzemią w szafie, z latami gubią dżety jak włosy, tak jak ona gubi myśli,
jej dłonie i pamięć są coraz bardziej splątane i zbłękitniałe szronem
za oknem skandynawska zima, w fotelu na kółkach
na pamięć zamarza stara kobieta
w szufladzie leży klucz do czterech spustów – zapisane w zeszytach wiersze,
których każdy wers to przyszłość i przeszłość zlepione rymem
i
tylko teraźniejszość siedzi w wózku na kółkach
i patrzy w biel
pobłękitniałymi oczami
przez sonet czy poemat,
jak przez szybę
Kobieta liczy drzewa
starej kobiecie drzewa-
lipa na zimowe wieczory i letni ciepły zapach o zmierzchu,
który wplątał się w siwe włosy,
dąb o skręconych gałęziach, pokręcone palce i dwustuletni cień na głowę
mocny i gęsty,
srebrne bukowe kolumny i gęste liście, i chłód
jak w kościele tuż przed jutrznią
i w końcu, najważniejszy, świerk na deski nieheblowane,
z sękami, przez które może patrzeć i patrzeć, choćby nie patrzyła
w wieczność
pachnącą ziemią, igliwiem
Porządki
Posprzątaj noc, odkurz ją po horyzont,
zetrzyj białą plamę, mleczną
drogą niech płynie obłok i czysta księżycowa struga.
Posprzątaj noc z okruchów, pyłu, wrzasku
i szumów
syren, rybich zapachów i czyjejś niepotrzebnej obecności.
Nadmiaru świateł, dźwięku przebitych tłumików
i niechcianych kroków na schodach.
Niech noc będzie jak czarna atłasowa narzuta albo chusta,
spod której wyciągniemy się za uszy
jak króliki z cylindra,
by na chwilę ukryć się i zagubić
zanim odnajdzie nas dzień, skulonych
w króliczej klatce,
z czerwonymi oczami
i połamanym księżycem w łapie.
Zanim marchewka i kij stanie się jedno.
Panna młoda Brueghla monologuje (wewnętrznie)
Co ja tutaj robię
z tym uśmiechem domalowanym
pędzlem z melasy i niepewności? Mogłabym zniknąć, nikt nie podniósłby nawet wzroku znad talerza zupy,
nikt nie opuściłby ręki trzymającej dzban,
jestem tu – praprzyczyna hałasu, obżarstwa i powód osuszania wiader piwa.
Co ja tu robię? Na moim paradnym krześle wystarczyłoby dobrze ulane powietrze
unurzane w miodzie,
a gdzie jest oblubienic? Wszystko jedno, szczypałby mnie pod stołem lub gadał
o żniwach. Odświętny uśmiech
mnie kłuje i odbiera oddech, jestem niewidzialna. Taka ciżba
w tej izbie i ten smród
potu, kurzu, weselnej owsianki,
a ja – panna młoda, przyczyna i początek, wymówka do chlania,
on już pewnie przyciska do ściany jakąś tępą dziewkę
przy lampie oliwnej.
A może wejść pod stół z tym beztroskim malcem
i zjeść uśmiech z
plackiem,
albo gdzieś odlecieć?
Czyli jak zawsze, Pieter, jak zawsze;
owsianka, chleb, owsianka, bez końca,
bez sensu.
Może choć przetrwa błękitna wstążka paradnego czepca?