Z zapisków 2021 roku

Styczeń

***
dniu, wilgotny kwiecie, który przylgnąłeś do ciemnej butonierki. Pachniesz mokrą psią sierścią. Niosą cię zawiniętego w płótno, doniosą do nocy i zostawią. Będziesz białą pestką leżącą w wielkim rzędzie

***
powietrze to przezroczysty nieskończony sześcian. Kwiatek w ręku kacyka. Trzęsie się nad śniegiem. Leci nad ciemnym lasem. Bez niego jest nieciekawie


Z zapisków 2020 roku

Styczeń

***
na brzegu znowu zebrało się ich troje przy niskim stole. Płonie ognisko, suchy ulubiony kwiat wilgotnego dnia. Chusteczka, mała latarnia morska. Dziś jest taki dzień, znowu taki dzień, któremu odruchowo mówisz: witaj, witaj na wieki. Do niego nie przywrzesz. Odwróci się czarnym grzbietem (a ty nie idź za mną)

***
czasami na ciele czasu czuję bliznę, małą twardą barierę, której nie mogę przekroczyć: było jedno życie, a teraz drugie. Zapewne jest to gra świadomości, ale czy to tylko jej gra? Z pozoru nic się nie zmieniło w zewnętrznych okolicznościach życia, lecz rodzi się silne poczucie, że wszystko jest teraz inaczej. W jednym życiu jest wiele żyć

***
już migocze zimna chustka wczesnej wiosny. Pod sklepem stoi pusty stół i skrzynia. W sklepie jest ciepło, niektórzy przychodzą do niego po zbawienie. Na przykład babcie z wnukami. Albo nasza sąsiadka Ania, długo wybierająca szczoteczki do zębów. Albo ochroniarz z nieruchomym okiem. Pozdrowił kogoś wesoło w biegu i przypomniało mi to scenę z filmu Kaurismäkiego

***
śniło mi się, że napisałam dobry wiersz, prawdziwy, z takimi słowami, które dobrze jest nosić w kieszeniach czerwonego płaszcza. Były w nim gałązki i ziemia, jeleń i dym, wiosna, chustka i rezeda, i zimno, i żywy, i brzeg, i trawa

***
biały dzień. Atakuje źrenicę. Razi źrenicę. Studzi źrenicę. Wczoraj widziałam na balkonie „swoją” „Bretonkę” w białej chuście, sprzątała jak zawsze. Kryje się za nią jakiś głęboki spokój. Ptasie migotanie jej chusty jest dla mnie tajemnicze i drogie jak troski samej duszy (nieważne czyjej, duszy jako takiej)

luty

***
gdy wnet zobaczysz wilgotną ulicę i nieosłoniętą ziemię, odruchowo powiesz: cześć. Powietrze – święto samo w sobie. Na razie jeszcze otwarte. Są na nim gołębie, tak niezgrabne jak cioteczki w ciasnych płaszczach. Piją z kałuży i spacerują niespiesznie. A brązowe krzewy są zziębnięte, chóry ich biedne, pod płotem. I jak gdyby czemuś wierne

marzec

***
przedwczesna wiosna. Ptaki śpiewają jak w Persji. Jak dobrze, że drzewa nie zawiodły i powoli wychodzą. Chciałabym jeszcze zastać ziemię pustą i zimną, jest w niej dużo spokoju

listopad

***
ulico, jesteś weselem, gdzie wszyscy się spotykają, wszystkich przy wejściu całuje powietrze. Chłodna ziemia, drzewa stoją w przedświątecznej randze, lecą zjełczałe liście. Ziemia kryje tajemnicę. Utuli światło wychodzących

grudzień

***
niedziela: przez otwarte balkonowe drzwi przeciągnięto kłującą róże chłodu. Witajże, pachniesz dumnie, garbato, po tobie nie ma jak się wspiąć
.
poniedziałek: zimno ścisnęło wszystko tak mocno, że zapachniało igliwiem i uniosło się, asfalt przejaśnił się. Ulico, wołasz i niszczysz, splunięcia twe diamentowe

***
od powietrza w grudniu nie doczekasz się łzy, szkoda drzewa. Śmierć wydaje mi się, jest daleko w dole, jak jakieś zimne morze. Schodząc ku niemu, o coś pytasz niewyobrażalnego Boga. Trudno to wyrazić. W tych pytaniach są słowa: dlaczego i czarny las. A także: pustka i powtarza się. A także: czernica, czerń, padać, wieczny, gleba

***
śnieg zaczął padać. Na prześcieradle Ziny na balkonie poprzez śnieg czerwienią się maki. Po podwórku chodzi pies i szczeka perliście, jest jak czyjaś siostra, która ma palący problem. Pod śniegiem jest jasno. Pachnie mokrym suknem, które leży pod oknem

***
na dnie śniegu stoją wilgotne drzewa i patrzy czarny pies. Powietrze jest tam jasne jak lustro, którym przed tobą obracają i w ten sposób jak gdyby coś darują


Z zapisków 2019 roku

luty

***
i jasność bywa straszna, jak w te poranki, gdy na błękitnym niebie nie ma skazy, a powietrze niczego nie skrywa – i wszystko w nim stoi niezrozumiałe dla siebie i przygląda się sobie. Jest zbyt wysoko, trzeba trochę ziemi. Wieczorem wszystko jest głuchsze, a śnieg na parkingu leży odwrócony, już niewyzywający, brudny, nie oczekuje niczego

marzec

***
powietrze wczesnej wiosny jest jak przestronny szpital, a w nim niezliczone okna i zewsząd światło. W jednym oknie zimna ziemia, jakby też była chora. A w drugim oknie niebieska woda drży bez pamięci

kwiecień

***
wczoraj za domem stał ten dym. A w nim drzewa, trawa, chór drobnych kwiatków – wszystko płynęło. А topole – puste, to cecha wysokości. Trzy gołębie i wróbel dziobały za płotkiem rudy chleb

maj

***
na podwórku koszą trawę. Czuć zapach głębi i ciemności. Powietrze jeszcze zimne, nie jest niczyim przyjacielem. Dzień jest bardzo biały jak dopiero co kupiony papier – jeśli przejedziesz palcem po krawędzi, to się skaleczysz

czerwiec

***
usłyszawszy chór cerkiewny, uliczne psy wszczynają awanturę. To nieszkodliwy dramat, obywa się bez ludzi – dzwonienie niesie się, szczekanie wybiega naprzeciw. To sprawia, że jest zabawnie. Lato to czas, kiedy rozkwitają małe królestwa: królestwa trawy i wiśni. Chwilami wiśnia pachnie jak podrapane (rozdarte, rozwścieczone) powietrze, jak ciemna podszewka dnia

***
wczoraj długo spacerowaliśmy w słońcu, spaliło mi twarz i było w tym coś dobrego. Nie miałam ochoty na rozmowę. Zdawało się, że dusza moja stoi we mnie w białej bawełnianej chustce i wygląda ze mnie na jezioro i liczne drzewa. Jak zwiotczała obca kobieta. Gdyby nie ta biała chustka, pomyślałabym, że jest naprawdę źle

***
starożytne greckie słowa są jak gruda pierwszej ziemi, jej ciężar nie jest adresowany do ciebie. A kiedy czytasz ουρανον lub γην po raz pierwszy w życiu, czujesz się dziwnie, jakbyś przechodził nad przepaścią

lipiec

***
wczorajsza sobota wyglądała jak wycięcie w ciepłym pyle – w jednym z nich niedawno siedział brązowy gołąb. Nad nim kołysały się gałęzie morwy, tworząc ruchomy cień

***
na ulicy jest wielu dziwnych ludzi, od których wieje dalekim dalami. Każdy ma na dnie swoje własne ziarno, które rośnie tak, jak potrafi

wrzesień

***
spotkaliśmy Ulę. Sprzedawała ogromne arbuzy (syte pasiaste stado). Ładna jak Rumunka. Złote zęby, gdy się śmieje. Zawsze w czerni. Pasują do niej słowa „nożyka zapomniałem”, „wódka” i „moja babcia mawiała”. Zamieniliśmy z nią kilka słów. Przez chwilę byliśmy cicho. Patrzyliśmy na zmierzch i ludzi

listopad

***
czasami brakuje powietrza, jest jak maleńki pokój, w którym nie znajdziesz okien. Wtedy uświadamiasz sobie ponownie, w jakim stopniu jest świętem i darem, który sam sobie odbiera. Żeby chociaż pobyć w nim nadal, w wilgotnym, w zwiniętym w kłębek. A potem, jak Bóg da, (patrzysz) otworzy się jako dal i będzie można go pić i pić

***
powietrze w tym roku wyraźnie się wkurzyło i rozkwitło w pełni. Wcale nie jest trudno pokochać ten szary miech z domami, ziemią, drzewami, które nie zmieniają się z roku na rok. Wcale nie jest trudno je tolerować – to jak pocałunek ubogiego krewnego, gdy jest ostatni

przełożył Tomasz Pierzchała
Lilia Czerniawska – Powietrze – święto samo w sobie
QR kod: Lilia Czerniawska – Powietrze – święto samo w sobie