Przybrzeżne dno

Prześwietlone kadry nadmorskiego łożyska, jak postrzępione gdzieniegdzie łęgi
W zaschniętych koleinach, wchodzą w każdą szczelinę parujących zniesień,
Kiedy jesteś w stanie tylko ruchomo tkwić w łykowatym oniemieniu,
Na końcu cypla, bez stałego zadaszenia, zmywany odcieniami znikliwych fal,
Spionizowany, jak miernicza tyczka grodząca ugór na kolejny kwartał
Samonośnych strat. Stąd więc liczne przestawienia mety dla żrącego cienia,
Który daje strzelisty cyprys, zmięty zwitek paragonu jest jedynym śladem
Twojej rozpękłej obecności. Lejowate prześwity są zaś ostatnią groblą wrażoną

W poprzek przedzielających ścianek balkonu, przewiany i odchylany, na
Kamienistym brzegu, w zaciskanym suple rosnącego wygłuszenia, ciernistego
Pokotu większości, która na chwilę porzuciła swoje skalpele, sprzęgła, dłuta
I klawiatury, płowiejąc od przydennych rozgwiazd, umościwszy się w łyżce
Katapulty swojego leżaka, przesiąkając przez gazę dnia kolejnymi szturchnięciami
Odbić. Wrzyna się w czoło łuk zatoki, gdzieś poza zgrubiałym światem, jego
Zatęchłym smarem w zębatkach, na rozproszonych piargach, w przebitej
Przewidzeniem mózgowej oponie, kiedy odciąga cię faliście skośna, buzująca
Stale strona, a druga trawi swym bezruchem, ażeby w tej opadłej wydzierance

Znaleźć przezierające, widmowate kręgi, zmąconą łachę nachodzących na siebie
Załamań. Nieustannie zakrzywiane przekątne rozgrzebują oczodoły, nałożony na
Miasto rybi szkielet prowadzi zawsze do spóźnionego początku, tężejących następstw
Wszelkich potknięć w przepalonym przełyku jawy, spiralnego zawadzenia o
Ożebrowane wnyki. Są bowiem tylko nawroty, graniaste falstarty późniejszych
Cofnięć, skupione czarnym kołem, poza które nie przedostaje się nawet cienisty
Foton, betonowy pomost wstawiony w morze, naprzeciwko wysepek wyżeranych
Osuszoną solą. Rozwartość skalistej przestrzeni, domykanej zmiennymi prądami,
Wykrusza w żyłach wapń. Wietrzność przechodząca w poszatkowany jar, duje
Spłonkami ech w każdym obrocie korby, centkowana tropami prowadzącymi w
Głąb widokowych punktów, skąd rozpościera się lawina stromizn, zygzakowatych

Wgłębień u spodu topionego przez fen. Pobyt odlicza się wydłużanym oparem
Zatrzymań, kieszenie są kluczami do przegrody, każdy manewr ciała jest połowicznym
Odpływem, cisza naruszana kotłowaniem stąpającego po obrzeżach dna ujawnia
Bezkształtny archipelag wypiętrzonych szczerbami oddaleń, szybkich zjawień na
Rufie majaczącego światłami promu. W wyrwę zbocza wbudowany cmentarz, lęgnący
Się w bezkresie zwój, podtrzymywany wyrastającymi z redy dźwigarami, rozwija
Się poza grzbietem góry. Nie jesteśmy tu sami. Blokada licznika. Obojętny kierunek.
Zespół zwieszeń. Wkładka zastygłej mazi. Śródstopie lęku w każdej żerdzi odwidzenia.
Tory danego rozwidlenia prowadzą przez wierzchołki w spuchnięte sidła krętych
Wywołań wyobrażonych naprędce utrafień. Żywy szwank. Grad to zaokrąglony kant.


Częstokół

Stojący w miejscu czas, ochrypłe jego tryby napędzają
Żarna mielące kości, z których proch staje się szpikiem dla kolejnych,
Darowanych przetrwań. Cyfry zrobione są z połamanych wskazówek,
Niwelują podstawy dla wychynięć innego azymutu, wszelkie więc odliczanie
Jest częstokołem w jaźni, i niespiesznie maleje dzięki temu opóźnienie
Najbliższej krawędzi dali, zagięcia płaszczyzn tworzą spiralne przesilenia
W żyłach karbowanych przez wir. Jednookie wmuszenie położenia
Między szyną a nasypem, kiedy bezludnie głuche zawodzenia, ów tępy

Stukot naprzemiennie uderzających młotów, prostujących zakrzywienia
Prętów, choć i tak niedosięgłych w swej ostatecznej postaci haków,
Materializują powidoki w taran u końca torów. Kolczaste druty wrośnięte
W opony mózgowe. Czworobok następnych, odhaczanych lat bez kiru
Ciebie, odejmowanych od niewidomej skali, dodawanych do mrowiącego
Ubytku zgarbionej masy, w płodozmianie pustki zarytej aż po grząskie dno
Bruzdy przechodzącej przez nadgarstki wszystkich napięć, postronki
Szarpnięć nagłe jak hamowanie w tchawicy wybić poza meandryczny
Szlak niegrawitacyjnych zjazdów w wykluczanie coraz bardziej byle jakie.

Przywidzenie mgnienia po klatkowych scen z obrotowych ujęć jest utrwalone
Mętnymi pasmami znikliwego osadzenia mułu na wewnętrznej stronie
Wiosła, w dawnej ruchliwości zalegał się późniejszy spoczynek danego
Manewru, który zawsze kończył się kozłującym dociążeniem, szturchnięciami
Odpadania ze stromizny przeciwstawnych naporów, poziomych wezbrań
Iglastych podmuchów wtrącających w lejowaty cyklon stłoczeń.
Dźgany widłami z góry i z boku stóg gnijących trocin zasklepia się w
Pałąk ostatniego etapu, gdyż nikt nie chowa się już za skostniałą pryzmą,

Poszarpany u dołu, przędzony w lont powrozu, ażeby przenośnym stało się to
Dookolne błotne rżysko, morowym krańcem, za którym wyziewa już tylko
Piołunowa okrężnica. Żadnego więc innego krycia się wśród nasadzonych
Kryz nie będzie, jawnie jesteśmy bowiem w nich pochowani, stercząc
W przezroczystym zblokowaniu, wciąż widnej omroce, szmuglowani przez
Zawiadujące tymi uroczyskami obłąkane popychadła do środka stulonej
Przepustnicy, namierzani i zdejmowani celami coraz częstszych potknięć.

Dopokąd już nic. Do niczego stokroć bliżej. Wymiotna kumulacja samych zer.
Zetlały traf jako jedyna namiastka szczęścia. Chromy rozdrożny trakt.
Powój z wychodzących z oczodołów cum. Ukartowany los. Sejsmiczne ruchy
Pory ujawnione pionową trasą załamanych pęknięć na tynku wewnętrznych
Ścian. Nierównomiernie rozłożony trach, pulsujący w kamieniołomie
Prostopadłych stron, uruchamia dośrodkowe zbłąkania, byś już stale przeżywał
Resztę tylko w drżącym odegnaniu, przedzierzgnięty dyszlem jak przekątną walca.


Przebycia

Szybkie przemieszczenia zwiększają tylko ilość blokad, przynoszonych
I wlewanych, wstrzymujących rozszczepienia w przełykanym bólu.
Uronione wszystkie krople octu to żrące ściegi głuchej delty. Dwie
Wypełnione po brzegi spalonymi zapałkami popielniczki, jako kolejny
Zlikwidowany ślad. Wręg głębszy od poprzedniego roku, w płytkiej kadzi

Pola, które orane jest przez grad. Coraz bardziej sfilcowane ubrania, jedyny
Już po was uwiąd, nawleczone na progi odmierzające pozostały do kresu
Szczęt, szuflada pełna opakowań niezażytych do końca leków, cięższa
Od kowadła w mózgu, domyka ostatni prześwit, kiedy oddechem
Podnosiłaś dłoń. Od zarania byliśmy dla celu tylko wiekiem, strzępił się

Fazowo każdemu kontur twarzy, komu dałbyś więc swój mętlik mety, by
Sprzęgał się z boją w trzecim oku, ten nie wydałby z siebie żadnego
Charkotu zewu. Parów tego dryfu przedłuża grzbiet muru o uncję strachu
Zaciskającego pętlę radu, mimowiednie przewiosłowany trap nad rozstępem
Odmętu, w który wciąga zionący z dna ziarnisty wir przez ościeżnicę

Zatracenia się nisko kołującą kwadrą zawsze ostatniego dnia. Kłusujące
Bezskrzydłe kadłuby, wraki porzuconych przepołowień, nie przesłonią
Spierzchłego miąższu sedna, skawalonego w taran kolejnych zepchnięć
W zakos jarzącego się szkwałem spłowienia – jedynej już barwy, przesiąkłej
Aż po spód supła nierzucającego w żadną stronę nawet ociemniałej kuli,

Tamującego, jak dźwiękoszczelne kopce na gliwiejącym skrawku naszego
Przebycia, gruzłowaty puls w skroniach. Sczerniałe odgłosy namolnych
Wmuszeń w puściejącym do ostatka padole mrowią zabagniony wlot.
Ciemię bite wzrostem jarzm to odłamany strąk, miejsce pęknięć na lodowej
Burcie kluczeń w zatęchłym dole. Wędrowna śluza przewyższa gardę dali.


Sterty

I

Chwila naszego świata kończy się na stercie kłód ułożonych
Przez agresywny wylew ciekłego światła, jakim jest zastygająca
Surówka piekła, kiedy inne zimne lawy mrowieniem
Przechodzą przez zgięte krzyże, i przed wejściem w zakręt,
Prowadzący wprost do skiereszowanej jawy, kneblują
Ostatecznie. Kamień połknął wodę. Szczerba nieci wąwóz.

II

Nie budzimy się z tego oniemienia, bo to nie jest żaden
Ciężkostrawny sen, lecz zapiaszczony padół, karbowany chomątami
Chodnik, schodzący w tunel naszych bezbrzeżnych odejść. Oto
Wciąż niezmiennie wchłaniający przedział, zakryty tabunami łun,
Co to wzeszły na krańcach coraz dotkliwszych wtargnięć, pod
Pokładem kołyski tego urojenia, zaszczucia wszelkiego tchu.

III

Widne powidoki naszego uziemienia huśtają się na lepkich
Grzbietach chlupoczącego szlamu, który podmywa to
Grzęzawisko twardego wtrącenia w błędną szczelinę trwania
Wobec bezwzględnego dzielenia na coraz sroższe przywidzenia,
W uporze upiornego dławienia pakułami, przepalające wąski krąg
Jasnowidzenia w opadowej flamie pyłu – tego, czym przechodzi
Przeciąg przez przestwór coraz większego zacienienia.

IV

Szybko zwrotne kierunki zalęgłego na solnym dnie przekroczenia
Nie mają już żadnego progu strony, i choć bezwolnie maskowane
Prądami, są niżem przypływu, który nas zasysa wietrznym lejem w
Prześwit krążka dali, byśmy jeszcze przed cięciem mogli wiedzieć, co
Nam odjęto, a czego nie szczędzono, między pręgierzami przejść,
Wysypem łusek z pustych serii, w potknięciu przez wywóz mety.


Widlasty ciąg

Maniczny ciąg obrazów, parosekundowych klatek mieszczących zakrzywienia
Prostych przepadań poza granie skoszonego już tamtego świata, skurczonego
Jak wysuszona makówka, rozbitych tłuczkami zygzakowatych przechodzeń, tych
Bieżących rozryć, podziemnych korytarzy, płytkich jak wieko, z jednego cypla w
Krąg ułożony z rozszczepionych krańców. Reszta tworzy muliste kontury realnych
Zwarć, będąc jeno powidokiem wykluczonym ze mnie, choć dla siebie nieskończonym Wymiarem, marginalną zaś dla mnie zagrodą chlewu. Czwartorzęd każdego stanu.
Gadające pałuby, wysypiska obietnic. Podnoszenie przyszłego poziomu życia w łyżce
Dziegciu. Notoryczne zapewniania dalszych zapewnień. Oferowanie jak najszybszych
Osiągnięć stugębnych celów, pociąganie za niewidzialne sznurki szeregu pajaców.

Tłuczeń między podkładami a torami jest jedynym podłożem dla skozłowanych do cna
Trójdzielnych zaświatów każdego potakiwacza i adresata kapryśnej woli szurniętego
Liliputa. Możemy stąpać między rozstawem szyn, dookoła mając zasypaną trocinami
Niewiadomą pozostałych flank, kiedy niespodziewanie zjawiają się liszaje przeszłości
I odpytują cię z zapamiętanych łupków infantylnych zdarzeń, które jednakowoż
Stanowiły motorykę późniejszych wyborów, okazujących się skrytymi kiksami,
Szorstkimi dnami bez masztu, wyplutymi przez sztorm na osiwiały brzeg wodorostami Krótkotrwałych uniesień, kiedy zostawało się tylko z garściami pełnymi zawleczek.
Żadnego teraz nie ma poza tym walcem, w środku którego usiłuje się stanąć na moment

W pionie, rozwłóczącego i przerabiającego kolejne worki miału na place zabaw lub wybiegi
Dla mar. Pogromy socjalne są jedynym ściegiem dreszczu przeszywającego zgarbione
Plecy. Na nic innego już bowiem się nie czeka. Kto da więcej, ten szybciej umorusa
Sobą ogłupiałe mordy innych. W tym sztychu grzęźnie narastające skarlenie, choć
Wszyscy pochylają się nad następnym gambitem w polu czyichś roszczeń, zaplatając Powrozy ze swoich kalekich odjęć, którymi przepasują swój graniczny bezmiar chcenia. Morowa mierzeja owych ułud biegnie na wskroś każdego przeoczenia, albowiem liczy się Tylko waga i miara, co sezonowa wymiana sprzętów na swym pielonym poletku wieczornego
Szczęścia. Chaosmosy wnikają przez gruboskórną macierz posiadania aż do najgłębszego

Krwiobiegu, w rozstępy każdej obrony przed zawirowaniami wichrującymi nurty
Wyczekiwanych ziszczeń. Mikra tego fala żmudnie żłobi metę dla sinusoidalnego
Spoczynku. Docieramy przeto tylko do siebie. Wokół pleni się zwęglony ugór. Woda
Podchodzi pod schody. Kiedykolwiek nie było wszak inaczej, dur przedostawał się
Przez szyby, skręt był wypadkową pokonania paru dróg, przeciwciała najbardziej
Zawierał lit. Krawędź jest tylko następnym progiem, żadnej innej postaci nie przetkasz
Pętlą zwisającą z kąta zgrzebnego bicia, potykającego się o ciernisty puls, jakby
Przemazany wygon bliskiego wyjścia był rozpędzonym w mózgu okopem, kikutem
Snu przetracającym opadły róg gwiazdy, by zarannym stał się azymut każdego haka,
Dwupasmowy ciąg jednostronnego ciążenia magnetycznej breji, wielorazowego mazutu
Rozpękłych widzeń, przekraczanej chybotliwie widlastą sztancą stromego oddalenia.


Wyciemnienie

Wyszarzały dzienny mrok. Płynny ołów widłowego
Powietrza, wskroś wieloocznej krtani, odmyka kancerujący
Przepust, byś był wiecznie skołowanym odrzutem, od którego
Odbijać się będzie chromy spłacheć wypleciony z
Błotnych dróg, gnilnych przędziw kolejnego łożyska.
Zamglony jar każdej szczeliny, gdzie nie wniknie nawet
Płowa iskra. Bezdenne przepadanie, stepowienie każdej
Przegrody. Zeskrobany z łusek grzbiet, namokłe
Węzłowisko w prochu tego skraju.

Maciej Melecki – Sześć wierszy
QR kod: Maciej Melecki – Sześć wierszy