Wielka emigracja

            Zapowiadał się typowy angielski dzień. Blade, szybko przesuwające się chmury, gnane nadmorskim wiatrem, niekompletnie przykrywały wypłowiałe niebo. Arkadiusz, Polak z Krowisk Poddolnych na emigracji jadł właśnie na śniadanie czerstwy chleb i pakowaną szynkę z lokalnego supermarketu oraz zawartość foliowej torby, zwiniętej wczoraj jednemu przechodniowi, gdy ten wiązał buta i odłożył torbę na ławkę. W torbie były trzy jabłka, cebula, burak i kilogram kartofli: zestaw w sam raz dla chłopaków-cebulaków pokroju Arkadiusza. W połowie śniadania przeleciał typowy angielski, szybki deszczyk z przesuwającej się akurat nad pensjonatem Arkadiusza niewielkiej ciemniejszej chmurki, aby po chwili znów wyszło na moment słońce i oświetliło widoczne z okna masywne, podłużne wzgórze, leżące po drugiej stronie miasteczka, na którym dominowały pola uprawne, ale znajdowało się też parę wiejskich domków i zarośli. Kiedy Arkadiusz zjadł swoje całkiem niezłe tego dnia śniadanko, ubrał wyjściowe buty firmy Nike, czapkę firmy Reebok, a T-shirt i plecak firmy Adidas, następnie władował w siebie pół opakowania bardzo intensywnie pachnącego dezodorantu (nie mógł przecież wyjść do ludzi, wyglądając niechlujnie lub po prostu śmierdząc), potem założył swoje szpanerskie okulary przeciwsłoneczne, by wyglądać na prawdziwego luzaka, czyli tak, jak lubił i wyszedł ze swojego pokoju, by następnie zejść wąskimi schodkami na parter i wymeldować się, oddając klucz do pokoju w recepcji. Zamierzał jeszcze tu wrócić wieczorem na jeden nocleg, wymeldowanie oznaczało zatem, że oddał klucz, pozostając lokatorem pensjonatu. Taki był po prostu zwyczaj. Gdy wyszedł przez główne drzwi na parking, usłyszał dźwięk kosiarki: prawdopodobnie pracownik obsługi kosił trawniki wokół budynku lub ktoś po prostu dokonywał kośby w swoim prywatnym ogrodzie. Arkadiusz skrzywił swoją tęskniącą za rozumem twarz, próbując zastanowić się, za ile można byłoby opchnąć taką dobrą angielską kosiarkę u Wazona: handlarza rupieci z Krowisk Naddolnych (wsi, sąsiadującej z tą, w której mieszkał Arek, kiedy był jeszcze w Polsce), sprzedającego i skupującego mydła i powidła, czyli wszelkie przedmioty pożyteczne i niepotrzebne, działającego raczej na pograniczu szarego rynku, żeby nie powiedzieć, że nawet czarnego. Trzeba przyznać, że ksywka Wazona świetnie pasowała do jego codziennego handlarskiego zajęcia, a wzięła się stąd, że na początku sprzedawał on produkowane przez siebie w nocy gliniane wazoniki, by dorobić sobie do socjalistycznego etatu. Na samym początku brzmiała ona jednak „Wazonik” i dopiero później wyewoluowała. Powodem tej ewolucji było utwardzenie się stosunku ojca Arkadiusza wobec Wazona, który pełniąc niegdyś funkcję ochotniczego organizatora różnych działań z ramienia gminy, dokonywał drobnych przekrętów, jak na przykład, wykorzystanie owej funkcji przy zakładaniu telefonów stacjonarnych w Krowiskach Poddolnych i Naddolnych w celu założenia telefonu najpierw sobie i swojej rodzinie. Arkadiusz nie pamiętał już jednak całej tej sytuacji, a sposób nazywania handlarza przejął po prostu od ojca, bo kiedy się rozgrywała, on był jeszcze małym, nadzwyczaj grzecznym srajtkiem z podstawówki, który jedynie od czasu do czasu ukradł kompanowi z klasy szkolne śniadanie lub spotkał się z jakimś kolegą po szkole na górce, by wybić mu wszystkie zęby. Wracając jednak do opowieści, kiedy Arkadiusz już prawie ustalił, ile dostanie od Wazona za taki niezły zagraniczny sprzęt jak kosiarka, przyszła kolejna ciemniejsza chmurka, przynosząc to, co Anglicy nazywają mianem „shower” (przelotny deszczyk) i pokropiła nażelowaną oraz ładnie uczesaną grzebykiem z Biedronki głowę Arkadiusza, którego tak zaskoczył ten deszczyk, że zgubił wątek i nie mógł się skupić, by dokończyć rozmyślanie nad równowartością kosiarki u Wazona. Szedł dalej, mijając dość długo ciągnący się po obu stronach jezdni oraz dość wysoki żywopłot, schodząc coraz niżej drogą prowadzącą do miasteczka i zostawiając w tyle swój usytuowany na górującym nad miastem wzniesieniu pensjonat w stylu angielskim z czerwono-bordowej cegły. Był piątkowy poranek lipcowego dnia w nadmorskim miasteczku Swanage w południowej Anglii i Arkadiusz ruszał właśnie na kolejny dzień przygód podczas trwającego już około dwa tygodnie pobytu w tym kraju, by zarabiać kokosy, korzystając z wyższej niż w Polsce, zagranicznej pensji, bo przecież w funtach. Nagle jednak poczuł, że jego pęcherz jest pełny i dotarła do niego nagląca potrzeba oddania moczu w miejscu publicznym. Była to najprawdopodobniej konsekwencja wypicia dwóch piwek na śniadanie, które zajumał wczoraj wieczorem strudzonemu, około czterdziestoletniemu Anglikowi, wracającemu do domu po ciężkim dniu pracy. Jako, że trudno było odmówić, przemierzając samotnie pobliski park, groźnie wyglądającemu Arkadiuszowi w czarnej bluzie Nike’a z kapturem na głowie, Anglik musiał pogodzić się ze stratą piwa i oddał obydwie butelki. W domu musiał obejść się smakiem i tego wieczora wypił w temacie alkoholu tylko kieliszek szkockiej whisky, za co nakrzyczała na niego żona, mówiąc mu, że nie powinien pić przy dzieciach. Wtedy odczuł jeszcze większą nienawiść wobec tych „polskich darmozjadów, zastraszających rodowitą angielską ludność w jej własnym kraju” i zaczął intensywnie myśleć, próbując zesłać na Arkadiusza możliwie największą liczbę dostępnych klątw i plag, by zemścić się za nieszczęście, jakie mu zgotował ten poczciwy Polak. Bardzo możliwe, że nagła chęć oddania moczu po owych dwóch piwach była efektem jednej z plag zdeterminowanego Anglika. Nie myśląc zbyt wiele, czyli tak, jak ma to w zwyczaju, Arkadiusz podszedł do żywopłotu i wykonał misję, załatwiając naglącą go potrzebę fizjologiczną. Przechodząca akurat obok około pięćdziesięcioletnia angielska dama spojrzała na niego z wyrzutem, ale Arkadiusz spojrzał wtedy na nią z jeszcze większym wyrzutem, wykrzywiając twarz i robiąc groźną minę z efektami dźwiękowymi. Wtedy stała się rzecz rzadko spotykana, bo w Arkadiuszu obudziły się szczątki pozostałych jeszcze gdzieś na dnie jego duszy, dobrze maskowanych wyrzutów sumienia. Pozbył się ich jednak bardzo szybko, a jedynym śladem po nich była taka oto myśl, która zmaterializowała się w jego umyśle: „No co, przecież zachciało mi się szczać, więc musiałem się wyszczać, nie?” Od razu przypomniała mu się jego dwudziestoparoletnia sąsiadka Monika, która widząc, że w pewien letni dzień jej brat naprawia swojego starego grata, czyli samochód typu maluch na rodzinnym podwórku, podeszła do niego z szyderczym wyrazem twarzy, wskazującym, że nie uważa, iż z tego grata będą jeszcze jakieś ludzie (a raczej samochody, bo był to przecież samochód) i z udawaną opiekuńczością zapytała, co znowu nie działa. Gdy brat odpowiedział jej, że nie chodzi, bo nie ma benzyny, ona porzuciła swoją pozę i jawnie wykpiła brata, mówiąc: „To może naszczam ci do baku, co? Naszczać ci do baku?” Arkadiusza tak rozbawiło to śmieszne wspomnienie, że aż nie zauważył, że minął go właśnie chuderlawy osiemnastolatek, którego można było okraść lub chociaż nastraszyć. W ten sposób, Arkadiusz zbliżał się do centrum miasteczka, plując ciągle po drodze, dokładnie co pięć kroków, bo taką miał zasadę. Dodatkową zasadą było to, że pluje wypadały naprzemiennie, czyli raz przez prawe ramię, raz przez lewe, niczym magiczny, szamański rytuał. Od tej zasady zrobił w swym życiu jedynie dwa wyjątki: gdy był świadkiem na ślubie swojej siostry oraz, gdy był w szoku po tym, jak Wazon oszukał go, dając mu za podprowadzoną wcześniej z pracy na zmywaku starą patelnię tylko 8,40, zamiast 8,80, ale później okazało się, że Wazon dał dobrze, tylko Arkadiusz w pijackim widzie lub raczej bólu głowy charakterystycznym dla tzw. kaca, wywołanym wypiciem poprzedniego wieczoru z kolegami dwóch litrów taniego polskiego winiacza z Żabki (za jedyne 3,50, więc tanio, była to na tyle dobra okazja, że kupili aż sześć litrowych butelek i każdy z trzech kolegów wypił po dwie) pomylił dziesięciogroszówkę z pięćdziesięciogroszówką (przecież to się czasem zdarza, obydwie są srebrne). Trzeba powiedzieć, że spoko gość, ten Wazon. Tymczasem nasz bohater szedł już drogą prostopadłą do plaży, która najpierw miała lekkie, kilkumetrowe wzniesienie, a potem opadała prosto w stronę morza. Arkadiusz mijał właśnie schludne domki jednorodzinne, z których każdy miał zadbany, równo przystrzyżony ogródek, ogrodzony niewielkim, symbolicznym często płotkiem albo żywopłotkiem. Kiedy Arek doszedł już do chodnika równoległego do wybrzeża, zauważył, że, prawdopodobnie ze względu na niepewną pogodę, na plaży było niewiele spacerujących osób. Dużo było za to mew, szukających pożywienia, a że Arek nie przepadał specjalnie za ptactwem, ruszył dalej chodnikiem wzdłuż plaży. Morze przy położonym nad niewielką, choć otoczoną majestatycznymi klifowymi wzgórzami zatoką miasteczka Swanage miało dzisiaj raczej bury kolor, ale w oddali było widać białe skały klifów wyspy Wight, oddalonej od Swanage w prostej linii o około osiem kilometrów raczej słabo zaludnionej wysepki, której białe skały, gdy oświetlone słońcem, robiły jednak niesamowite wrażenie. Po kilkuset metrach marszu, Arek znalazł się przed wejściem do małego, miejscowego kasyna, w którym znajdowało się sporo automatów, których nie dało się niepostrzeżenie wynieść, bo były za duże, ale gdzie można było wygrać lub stracić pieniądze w grze typu hazard. Zdecydowana większość miała ciekawą zasadę działania: automat składał się z kilku położonych jedna nad drugą półek, spełniających regułę, że im niższa, tym bardziej wysunięta. Na półkach pełno było monet jednofuntowych i innych. Chodziło w tej grze o to, że po wrzuceniu pieniążka, wpada on na najwyższą półkę i jeśli będzie się miało szczęście, uda się w ten sposób zepchnąć kilka monet na niższą półkę. One z kolei zepchną inne monety na jeszcze niższą i za pomocą takiej reakcji łańcuchowej, kilka monet może w końcu spaść na sam dół, co oznacza, że się te monety wygrywa. Oczywiście całość była okryta grubą, pancerną szybą, by taki obywatel, jak na przykład Arkadiusz, nie wpadł na pomysł przywłaszczenia sobie jednej lub kilku monet. Jak więc widać, można było za pomocą jednej monety wygrać kilka, ale można też było ją stracić i nie wygrać nic. Ale Arkadiusz był przecież Polakiem-cwaniakiem, a każdy cwaniak zna sposób, by przechytrzyć taką niewdzięczną maszynę. Wystarczyło objąć automat rękami z obydwu stron i trochę nim potrząsnąć, by monety blisko krawędzi półek, ostatkiem sił trzymające się jeszcze na górze spadły i przysporzyły radości takiemu cwaniakowi. Ale Arkadiusz liczył, że najpierw uda mu się coś wygrać zgodnie z regułami gry. Wrzucił więc jedną ze swych jednofuntówek do automatu i obserwował, co się będzie działo. Niestety, moneta wpadła na górną półkę, ale nie zdołała niczego zepchnąć niżej, mimo, że na górnej półce było parę smacznych kąsków, które wydawały się już ledwo, ledwo trzymać na swoim poziomie. Wtedy Arek postanowił działać i potrząsnął automatem. Dwie monety spadły niżej. W Arku zaczęła narastać radość. Potrząsnął drugi raz i trzy monety wypadły jako jego wygrana. Ale nie zamierzał odpuszczać. Trzeba było korzystać z okazji i wtedy Arkadiusz chwycił automat trzeci raz i zaczął znów nim potrząsać, ale jak to się mówi: do trzech razy sztuka. Czujni pracownicy ochrony kasyna zauważyli śmiałe poczynania naszego polskiego bohatera i pokazali mu drzwi, zmuszając go do opuszczenia kasyna. Arkadiusz nie zrozumiał, co do niego mówią, bo po angielsku znał tylko, jak jest „przepraszamy”, gdyż oglądał film „Rozmowy kontrolowane”, a tam spiker na lotnisku powtarzając komunikat dla podróżnych po angielsku, na końcu wyraźnie powiedział „przepraszamy”, czyli „senkju”. Ale przecież nasz Arek radził sobie w Anglii świetnie, bez żadnego angielskiego. Tym razem, domyślił się intencji ochrony, patrząc na ich gesty oraz agresywne ruchy i ton. Wyrzucili go z kasyna, ale on nie dał im za wygraną, krzycząc w ich stronę sporo obraźliwych polskich słów na „k”, na „ch” i na „w”, a na koniec pokazał im nawet środkowy palec. W duchu jednak żałował, że ochroniarze nie byli bardziej kulturalni i nie powiedzieli mu chociaż „senkju” na odchodne, skoro go wyrzucali. Zniesmaczony Arek ruszył więc dalej. Nie było mu aż tak smutno, bo wiedział, że zarobił w kasynie całe dwa funty. Był ciągle na nadmorskiej promenadzie. Od strony morza powiewała łagodna bryza, a na niebie ciągle szybko przesuwały się chmury. Arek zorientował się, że musiało jeszcze raz popadać, gdy wygrywał pieniądze w kasynie, bo chodnik był świeżo zroszony angielskim „showerem”. Teraz doszedł do ronda, obok którego znajdowało się małe miejscowe kino, co oznaczało, że promenada nadmorska właśnie się skończyła. Dalej było już tylko wzgórze, a na nim park, w którym wczoraj zarobił dwa piwka. Skręcił więc w prawo w kierunku centrum. Minął restaurację, w której pracował przez dziesięć dni na zmywaku, ale z której dwa dni temu został wyrzucony za przyłapaną na gorącym uczynku kradzież talerza, łyżki i noża. To miejsce wiązało się więc dla niego z niezbyt miłym wspomnieniem, dlatego wolał je szybko minąć. W końcu doszedł do supermarketu i wpadł na pomysł, a to nie zdarza się często Arkadiuszowi. Pomyślał bowiem, że za zarobione dwa funty, może kupić sobie piwko. Wszedł do sklepu i przypomniał sobie, że za dwa funty kupi tylko jedną puszkę, a co to jedna puszka dla Arka. Postanowił więc jedną schować do plecaka, a drugą kupić i w ten sposób wszystko będzie się zgadzać. Gdy stał już przy kasie, poczuł lekki strach, że może to się wyda, ale na szczęście ochrona nie reagowała, a pani kasjerka skasowała piwko i powiedziała coś w stylu „blablabla”, co prawdopodobnie oznaczało cenę piwa, ale Arkadiusz i tak wiedział, ile ono kosztuje, bo przecież nie pierwszy raz je kupował, będąc w Anglii. Kiedy wyszedł z supermarketu, od razu otworzył swój magiczny napój i rozkoszował się jego smakiem. Nagle dostrzegł budkę z hotdogami i przypomniał sobie, jak dzień wcześniej zwinął jednemu Anglikowi hotdoga z keczupem, gdy ten położył go sobie na ladzie zaraz po dokonaniu zakupu, by schować portfel. Tak, w Anglii Arek doświadczył wielu ciekawych przygód. Po chwili znów skręcił w prawo i skierował się w stronę swojego pensjonatu. Postanowił wracać, bo dostał już to, co chciał, czyli zimne piwko. Idąc tak, wpatrywał się w białe linie namalowane farbą obok jezdni, wyznaczające miejsca parkingowe i przypomniał sobie, jak kiedyś z kuzynem podprowadzili z podobnego parkingu o trzeciej w nocy całkiem niezłą brykę, potem rozebrali na części i opchnęli Wazonowi za przystępną stawkę. To były czasy! Teraz Arek szedł już pod górę drogą otoczoną żywopłotem, prosto w stronę pensjonatu. Chwilę później wziął z recepcji klucz, potrącił z bara mijanego mieszkańca pensjonatu, mówiąc do niego: „Jak łazisz, kurwa?”, i wdrapał się po wąskich schodach na swoje piętro, by wypić drugie piwko, to cenniejsze, bo zdobyte dzięki własnemu sprytowi.

            Jako, że w niedzielę Arek miał już wracać do Polski, bo wtedy wyjeżdżał autobus międzynarodowy z pobliskiego miasta Bournemouth, nasz bohater postanowił już w sobotę udać się tam i tam też spędzić swą ostatnią noc na angielskiej ziemi. Anglia podobała mu się. Zrobiła na nim pozytywne wrażenie i wiedział, że jeszcze tu wróci. Tymczasem, miał do spędzenia jeszcze jeden cały dzień w tym pięknym kraju. Rano znowu śniadanko zdobyte podczas wieczornej eskapady dnia poprzedniego. Arek bardzo lubił te swoje wieczorne łowy, bo przynosiły wiele łupów. Następnie, odbył się tradycyjny poranny rytuał i po chwili Arek opuścił pensjonat po raz ostatni, tym razem, oprócz plecaka, mając walizkę z całym swym dobytkiem. Kroczył teraz w stronę dworca, skąd odjeżdżają autobusy. Po pięciu minutach był na miejscu. Trzeba przyznać, że istniały dwie trasy ze Swanage do Bournemouth. Jedna, dłuższa, wiodła przez malowniczo położone miasteczko Corfe Castle, biorące swą nazwę od ruin zamku, położonych na wzgórzu, górującym nad miastem. Była to trasa dłuższa, bo wykorzystywała tylko drogę lądową, tak by ominąć rozlewisko, blokujące swobodny przejazd między Swanage i Bournemouth. A żeby je ominąć, trzeba było poczynić znaczący objazd. Samo rozlewisko było prawdopodobnie rezultatem tego, że jakaś rzeka wpływała w tym miejscu do morza, ale Arka nie za bardzo obchodziły takie szczegóły geograficzne. Szczerze mówiąc, z geografii zawsze był słaby, raz nawet nie zdał przez nią do następnej klasy, więc nieszczególnie dobrze wspominał ten przedmiot. Druga droga była krótka, i prowadziła brzegiem morza. W miejscu, w którym docierała do rozlewiska, autobus musiał się zatrzymać i poczekać na prom, który kursował wahadłowo między brzegami. Nie trwało to nigdy długo, bo przeprawę obsługiwały dwa promy. Zaraz po opuszczeniu pokładu promu i wjechaniu na ląd po drugiej stronie rozlewiska zaczynała się już praktycznie aglomeracja Bournemouth, składająca się z miast Poole i Bournemouth, widoczna nawet zza wzgórza okalającego Swanage. Widać dzięki temu, że odległość między miastami naprawdę była nieznaczna. Trasa komplikowała się jedynie przez wspomniane rozlewisko. Arkadiusz raz już jechał tą nadmorską trasą i zauważył, że podłużne pasmo wzgórz, widoczne z jego pensjonatu, to jedyna bariera, która uniemożliwia zauważenie Bournemouth z jego okien. Prawdopodobnie, gdyby wejść na szczyt tych wzgórz, roztaczałby się wspaniały widok na to położone nad morzem miasto. Jednak, nie widoki były teraz Arkadiuszowi w głowie. Czekał na autobus, który miał przyjechać po kilku minutach i nie wiedział, którą drogą pojedzie. Szczerze mówiąc, nawet nie wiedział, że istnieją dwie, bo przecież nie interesowały go takie pierdoły dla jajogłowych. Ale gdyby wiedział, że są dwie, prawdopodobnie wolałby jechać dłuższą, bo nie miał pojęcia, co będzie robił cały dzień w Bournemouth. W zeszłą sobotę był już na wycieczce w mieście Bath, słynącym z rzymskich łaźni i takiej nudy, jaką tam przeżył nie życzył chyba nikomu (może oprócz właściciela restauracji, który niedawno  go zwolnił oraz jednego gościa, który raz go wrobił, gdy Arek z kolegami napadł na niego w nocy we Włocławku, chcąc ukraść mu portfel. Portfel udało się zdobyć, ale niewdzięcznik zadzwonił po policję i biedny Arek przesiedział całą noc na komisariacie o suchym pysku, bez kropli alkoholu, w dodatku w izbie wytrzeźwień razem z dawnym znajomym, który ograł go w karty, kiedy Arek chodził jeszcze do podstawówki). Jedyną rzeczą, jaką nasz bohater pamiętał z Bath, były cztery hamburgery, każdy kosztujący po jednym funcie, które tam kupił i natychmiast wszamał. W końcu, autobus przyjechał i Arkadiusz zapakował torbę do luku bagażowego i wsiadł. Po raz ostatni mógł oglądać miejsce, w którym spędził ostatnie dwa tygodnie. Jego przygoda na emigracji za chlebem nie udała się tak, jak planował, bo liczył, że popracuje tu choć trzy tygodnie. Nie spodziewał się zwolnienia już po dziesięciu dniach. Jednak, z drugiej strony, cieszył się, że chociaż coś zarobił i że nie musi walczyć z żadnym urzędem, jak jego kuzynka, która po powrocie z Anglii, podczas którego, pobrała od rządu brytyjskiego należną jej, ale podlegającą zwrotowi zapomogę, będąc już w Polsce padła ofiarą nękania ze strony Anglików, bo otrzymywała tajemnicze pisma po anglikańskiemu, prawdopodobnie nawołujące do zwrotu przyznanej zapomogi w wysokości około tysiąca funtów (nie wiadomo, o co dokładnie chodziło w tych pismach, ale nikt w Krowiskach Poddolnych, ani nawet Naddolnych nie znał języka angielskiego, oprócz pojedynczych słów, jak Arkadiusz, więc nie mogąc zrozumieć, postanowili odpisać na pisma po polsku, a w odpowiedzi znalazły się takie szczere i podniosłe deklaracje uczciwości, jak: „My tam bylym, ale nic żadnych piniondzów nie wzielym”). Ale tak to już w życiu jest. Zostawmy jednak trudne sprawy kuzynki Arka i wróćmy do jego przygód. Po chwili jazdy, okazało się, że ten autobus będzie jechał dłuższą trasą, której Arkadiusz nie znał, więc myśląc, że się pomylił, wysiadł na pierwszym przystanku, w Corfe Castle, przeklinając w duchu kierowcę, który zrobił go w balona. Do tego, gdy wysiadał, spotkała go bardzo nieprzyjemna sytuacja, z której udało mu się jednak ostatecznie wyjść z twarzą. Mianowicie, na tym przystanku kierowca autobusu postanowił osobiście wyjmować z luku bagażowego torby wysiadających, a wysiadał tylko Arkadiusz i jakaś pani. Wszystko szło dobrze, kierowca wyciągnął torbę pani i zabierał się już, by zrobić to samo z bagażem Arka, gdy okazało się, że jest on tak ciężki, że kierowca będzie zmuszony wykonać drugie podejście do tego zadania. Gdy w końcu za trzecim razem udało się wydobyć torbę i kierowca postawił ją przed Arkiem, zmierzył wówczas wzrokiem naszego dzielnego Polaka, identyfikując w ten sposób właściciela bagażu i rzucił do niego pamiętne słowa: „Is there a body in it?” (tłumaczenie: „Czy jest w tej torbie jakieś ciało?” [że jest ona ciężka jak cholera – w domyśle]). Arkadiusz zrobił dziwną, nieporadną minę, bo nie za bardzo wiedział, czy kierowca z niego kpi, czy o drogę pyta, ale, gdy spojrzał w twarz szofera, zobaczył, że jest surowa i nieprzejednana i wtedy zrozumiał, że ma kłopoty, bo najwyraźniej kierowca ten był szefem monitoringu w restauracji, w której pracował Arek i wiedział, że nasz bohater w celu demonstracji swego błyskotliwego poczucia humoru, raz pozwolił sobie na żart, plując do kilku szklanek, a następnie wcale ich nie myjąc. Ale wtedy kierowca nagle zmiękł i nawet uśmiechnął się do Arka, a ten wpadł w taką konsternację, że już całkiem nie wiedział, o co chodzi. Postanowił, że trzeba szybko się stamtąd zmywać, by nie wpaść w kłopoty, więc postarał wspiąć się na wyżyny kultury osobistej, co zdarza się Arkowi niezmiernie rzadko, jednocześnie udając fałszywe wyrzuty sumienia, co zdarza się chyba jeszcze rzadziej, i, chcąc udobruchać tajemniczego kierowcę, zdecydował się wygłosić popularny frazes „przepraszam, co złego to nie ja” za pomocą hasła, które wyraża więcej niż tysiąc słów, czyli „senkju”, oraz zrobił dziwny krzywy grymas, co miało pierwotnie oznaczać serdeczny uśmiech, ale Arek już od tak dawna go nie używał, że nie za bardzo mu się udało. Kierowca popatrzył na niego wtedy z politowaniem i ruszył w dalszą drogę, do Bournemouth, o czym Arkadiusz nie wiedział. Zmieszany Arek szybko wrócił do siebie, ale nie dawała mu dalej spokoju myśl, o co mogło chodzić temu bezczelnemu kierowcy. Od razu żałował, że zachował się trochę jak mięczak, pozwalając kierowcy tak sobą pomiatać i, że nie dał mu nawet gonga z dyńki. W tej sytuacji zabrakło mu stalowych nerwów. Nie użył też swojego bogatego doświadczenia, bo mógł przecież przynajmniej wykrzyknąć do kierowcy: „A w ryj chcesz, chuju niemyty?”. Wtedy na pewno by go poskromił. Jednak, bądź co bądź, był raczej dumny z siebie, niczym zdobywca nowego traktora, bo znów swym sprytem wykaraskał się prawdopodobnie z niezłych tarapatów, uniósł więc głowę do góry i pomaszerował ze swym bagażem w dalszą wędrówkę. I tułał się tak cały dzień nasz Arkadiusz, aż w końcu dotarł zmęczony do Bournemouth i trafił do pensjonatu, który polecił mu kuzyn, który był w tych rejonach miesiąc wcześniej. Następnego dnia, na godzinę przed wyjazdem autobusu międzynarodowego do Polski, zdążył jeszcze iść na główny deptak w Bournemouth i upewniając się, że nikt nie widzi, załatwił dla siebie pamiątkę z Anglii: kubek z napisem „England”, wzięty ze stoiska sklepu z pamiątkami. A może uda się go opchnąć Wazonowi?

 


 Pomyłka

            Mustafa, stary profesor, nauczyciel historii Turcji z wieloletnim stażem wstał, strzepnął uszami, potem narzucił na siebie pseudo-garniturowe spodnie, kamizelkę, przykurzoną marynarkę w kolorze zgniła zieleń i solidnie schodzone buty dziadzi.

            Wsiadł do malucha, myśląc o tym, że w jego życiu od czterdziestu lat nic się nie zmienia. Ciągle ta sama trasa: dom-praca-dom.

            – Jak jeździsz, baranie! – nawrzeszczał po turecku na jednego osła z prawego pasa, który jechał odrobinę za szybko, jak gdyby chciał pokazać Mustafie, że ma lepszego grata.

            A potem Mustafa obtrąbił jeszcze kilku innych uczestników ruchu za to, że jechali za wolno, gdy on spieszył się do pracy, albo za to, że koła ich samochodów chlapały mu w szybę świeżo napadaną wodą deszczową.

            Wydawało mu się też, że po drodze spotkał kilku kolegów z pracy, którzy, nie wiedzieć, dlaczego, jechali w przeciwnym kierunku. A co tam! Co to obchodzi Mustafę, dokąd kto zmierza? Pozdrowił ich więc klaksonem, życząc udanej podróży, dokądkolwiek jadą.

            Dziwne. Pierwszy raz w życiu spotkał taką dekorację. Czasami wieszali serpentyny, gdy zbliżał się jakiś festyn. Ewentualnie proporczyki lub tureckie flagi na słupach czy wielkich sznurkach nad ulicą. Ale żeby stawiać jakieś dziwne mrugające lampki przy jezdni? I to przed samym skrzyżowaniem? Szok! Trzepnął w kierownicę, by odezwał się klakson. W ten sposób wyraził swoje zdziwienie, a zarazem pozdrowienie wobec burmistrza miasta. „Niech nasz abi[1] żyje jak najdłużej. I niech nam dalej serwuje takie piękne cacka.”

            W klasie panował hałas, ale wystarczyło chrząknięcie i studenci natychmiast umilkli. Jeden klikający w telefonie delikwent wcale nie wyglądał na zainteresowanego tematem wykładu, więc profesor Mustafa specjalnie zapytał go o podchwytliwy fakt historyczny. Student oczywiście nie wiedział.

            – Yok, yaaaaaaaaaaaaaaa![2] – zawył profesor Mustafa, rozczarowany błędną odpowiedzią, łapiąc się za głowę i odchylając gwałtownie do tyłu, a także wyraźnie się zataczając, aż o mało nie stracił równowagi i nie upadł na posadzkę. Poły marynarki gwałtownie podskoczyły. Studenci wstali i ruszyli na pomoc, ale profesor w ostatniej chwili zdołał chwycić się starego nauczycielskiego fotela i odzyskał stabilność. Przy tym tak zręcznie na nim usiadł, jak gdyby nic się nie wydarzyło. Miał to już trochę opanowane. Już nie po raz pierwszy o mały włos nie zginął przez zbyt ekspresyjną reakcję na niewiedzę studenta. Jednak zawsze umiał wybrnąć z tego obronną ręką i udać, że wszystko pod kontrolą. Teraz podparł podbródek jedną ręką, a drugą otrzepał marynarkę, symulując zamyślenie.

            Jadąc do domu po południu cmokał gniewnie pod nosem. Ach, ci dzisiejsi studenci! Nic nie wiedzą. Brak słów. Jednak, szybko się rozweselił, gdy mijał kolejne lampkowe ozdoby. Widocznie, burmistrz nie pożałował pieniędzy, by umilić mieszkańcom jazdę. „Co za wspaniały człowiek z tego naszego abi!”

            Im bliżej domu, tym robiło się mniej kolorowo. Profesor Mustafa wpadł bowiem w wir, tak zwanych, godzin szczytu. Wszędzie korki i korki. Obdarował swoim donośnym klaksonem samochody stojące przed nim. „Dlaczego nie jedziecie, wy osły! Jechać mi tu! Spieszę się na obiad, który przygotowała moja stara! Tureckie mantı, które lepiła cały boży dzień, siedząc po turecku i kołysząc się w rytm śpiewanej smętnie tureckiej muzyki…”

            Otworzył okno i wystawił luzacko rękę na zewnątrz.

            – A ty, ośle, dlaczego nie trąbisz? – krzyknął do kierowcy samochodu, który stał równo z nim na lewym pasie. Wtedy tamten odpowiedział mu kilkoma klaksonami, a Mustafa zawtórował kolejnymi. I poruszali się tak w żółwim tempie, zbliżając się do wąskiego gardła: największego skrzyżowania w miasteczku. Zewsząd rozlegały się dźwięki klaksonów. Niektóre pochodziły od zirytowanych korkiem kierowców, którzy uważali, że samochody przed nimi powinny zdecydowanie szybciej się przemieszczać, a inne stanowiły pozdrowienie dla dostrzeżonych po drodze braci i kolegów.

            Ta piękna symfonia wypełniła uszy profesora Mustafy. Codziennie wypełniała. Codziennie było tak samo. Jak on uwielbiał tę muzykę. Czuł się wtedy jak na wielkim koncercie w filharmonii. W wypełnionej po brzegi, ozdobionej złotem sali siedział on sam i słuchał muzyki z najwyższej możliwej półki. Beethoven, Mozart, Chopin, Bach? Phi! Kim oni w ogóle są? On słuchał czegoś, co stało kilometry ponad nimi wszystkimi. Słuchał rytmu życia. Tętna ulicy. Pulsu ukochanego miasta, którego granic jeszcze nigdy nie opuścił.

            Teraz samochód profesora Mustafy był pierwszym przed skrzyżowaniem. W końcu się doczłapał. Ale dalej trąbił. Klikał w klakson raz za razem. Denerwował się na tych, którzy odebrali mu prawo do ruchu, czyli na samochody mknące teraz poprzeczną ulicą. Pozdrawiał spotkanych wśród nich znajomych. Jednak, nie tylko. Odpowiadał też na ciągłe zaczepki tych osłów z tyłu. Nie będą mu mówić, co ma robić. On już jeździ od czterdziestu lat!

            Wtedy zauważył. Znowu śliczne, kolorowe lampeczki. „Jakie one cudowne!” – pomyślał i nacisnął na klakson, by oddać hołd burmistrzowi, a potem drugi raz, by pozdrowić urocze światełka. Migały tak poruszająco. Raz czerwone i żółte jednocześnie, raz zielone, raz żółte, a raz czerwone. I znowu. Jak miło jest jechać przez zatłoczone miasto pełne braci, kolegów i osłów, kiedy można podziwiać takie zacne cacka! Na twarzy pojawia się wtedy błogi uśmiech radości.

            Ale niekończący się strumień samochodów wyrwał profesora Mustafę z tego transu.

            – Bu ne yaaaaaaaaaaaa!???[3] – wrzasnął z mieszaniną niezrozumienia, złości i frustracji.

            Zaczął się wściekać, że nie przestają jechać. Teraz nawet, gdy widział jakiegoś znajomego, nie pozdrawiał go, tylko trąbił, by się zatrzymał i pozwolił mu ruszyć. Jednak, bracia i koledzy myśleli, że Mustafa ich pozdrawia i odpowiadali mu klaksonem, dalej jadąc.

            Profesora zaczęły irytować światełka. „Co to? Jakaś choinka? I może jeszcze na Boże Narodzenie? My tu nie świętujemy żadnych takich rzeczy! Wywieźć na taczkach tego hipokrytę burmistrza! Osły! Barany! Zdrajcy!” Trąbił i trąbił, wyrażając swój gniew wobec władz miasta. Wpadł w taki szał, że zaczął też trąbić na światła. Przypominał psa, który zobaczył jakąś dziwną rzecz, której nie rozumie, więc na nią szczeka. Trwało to kilka minut, aż w końcu profesorowi Mustafie udało się prześlizgnąć na drugą stronę kłopotliwego skrzyżowania, wymuszając pierwszeństwo i zderzając się z jakimś osłem. Nie miał już jednak siły go ochrzaniać, bo był nieziemsko głodny, a na stole czekał pachnący obiad starej. Poza tym, jego samochód był już i tak porządnie obity, bo codziennie zdarzała się ta sama historia. Codziennie zderzał się z kimś na tym skrzyżowaniu. Sto wgnieceń czy sto jeden…Co za różnica?

            Ufff! Dojechał. Zabrał swoją obdartą teczkę, westchnął, trzasnął drzwiami, że aż przekrzywiło się lusterko. Wszedł do domu, a tu…niespodzianka! To nie dom! Nie ma starej siedzącej po turecku! Nie ma dymiącego obiadu! To uniwersytet. Sala pełna niecierpliwych i czekających na niego od godziny studentów.

            – Yok, yaaaaaaaaa! – złapał się za głowę profesor Mustafa. Wszystko mu się pokręciło. Wcześniej był w domu. I to swojej starej zadał pytanie z historii! Co za koszmarna pomyłka!

[1] abi (tur.) - brat; kolega
[2] Yok, yaaaaaaaaaaaaaaa! (tur.) - A gdzie tam!, No nieeeee!
[3] Bu ne yaaaaaaaaaaaa!??? (tur.) - Co to ma być!???

Pradawne czeskie morze

I

            Samozwańczy literat, wyłysiały dziadyga, Sławomir Średni siedział właśnie na swoim wyjętym z lamusa taborecie, czytając po raz setny zestaw wierszy, które zamierzał wysłać na konkurs organizowany przez związek pisarzy, do którego należał. Czytał i czytał, ale nie przybliżało go to do odpowiedzi na pytanie: „Czy te wiersze są dobre?” Co mu się wydawało, że napisał prawdziwe dzieło sztuki, to po kolejnym czytaniu stwierdzał, że to stek zramolałych gniotów, nie nadających się do pokazania szerszej publiczności. Po setnej z rzędu analizie cisnął kartki z wierszami w kąt pokoju, wypowiadając takie oto słowa: „Kurwa mać! Co za jebana grafomania!”

            Nosiło go po całym salonie. Nieliczne siwe kłaki, pozostałe na głowie, fruwały to w jedną, to w drugą stronę, niesione powiewem, jaki wytwarzało energiczne spacerowanie. Wreszcie pan Sławomir Średni sięgnął po swój telefon stacjonarny, jeden z trzech ostatnich w mieście, i wykręcił na obrotowej tarczy numer do równie przeżytego koleżki literata, Władysława Moczyńskiego.

            – Cześć Władziu, będziesz dzisiaj?

            – Właśnie wychodzę z domu. A ty?

            – Ja też. To widzimy się na miejscu.

            Ta tajemnicza rozmowa była zbyt tajemnicza, by ewentualny szpieg mógł się zorientować, o co tu chodzi. Wszystko zaczęło się jednak klarować, kiedy Sławomir Średni zsiadł ze swojego rozklekotanego jasnozielonego składaka przed niewielką kawiarenką poetycką „Pismak”.

            – Ahoj, komandorku! – zasalutował mu jeden z kelnerów, gdy tylko wszedł do budynku.

            – Czuwaj, majtku-srajtku. – odpowiedział Sławomir – Prowadź do komandorka Albatrosa.

            – Tak jest!

            Majtek-srajtek minął dwa stoliki, a przy trzecim siedział Władysław Moczyński, stary literat z  nosem przypominającym wielki ziemniak. Twarz miał ukrytą za rozłożoną gazetą „Pismakové Novinký”. Sławomir Średni zbliżył się do niego i rzekł tak:

            – Ahoj, komandorku Albatrosie! – Po tych słowach przyłożył prawą dłoń do czoła – Melduję się na pokładku.

            – Ahoj, komandorku Mewo! – odpowiedział Władysław Moczyński, wystawiając głowę znad gazety – Melduję się przy stoliczku trzecim.

            Sławomir usiadł i poprosił kelnera o dużą herbatę bez cukru oraz tajemnicze danie o nazwie Pismakové Midasové Rybarikové Sadelko. Władysław doczytał artykuł o nowym tomiku poezji obiecującej młodej pisarki, niejakiej Julii Chrząszcz, a potem popatrzył na swojego koleżkę.

            – Jak tam? Wysłane?

            – Jeszcze nie. Zastanawiam się, co wybrać.

            – Dobrze cię rozumiem. Mam to samo. A konkurencja nie śpi.

            Po tych słowach pan Władysław wskazał na artykuł w gazecie, który właśnie przeczytał.

            – Konkurencji to nie ma co się bać. – odrzekł na to pan Sławomir.

            Nagle zjawił się kelner i przyniósł panu Sławomirowi herbatkę oraz sadelko, które wyglądało jak najzwyklejszy kotlet schabowy z garstką ziemniaków.

            – W skrócie powiem ci tak: nad tymi nowymi wierszami pracowałem naprawdę długo. – odezwał się pan Sławomir – Wiele miesięcy nie mogłem ich dopracować, ale wreszcie stworzyłem naprawdę zacne cacko. Nie będę owijał w bawełnę i powiem bez ogródek, że liczę na wygraną.

            – Wiem, wiem, napisałeś kawał poezji. Ja tak samo. Pracowałem długo nad tymi wierszami i nareszcie są gotowe. Ale nie zależy mi aż tak, może być drugie miejsce. Rozumiem, że co do części z opowiadaniami się zgadzamy?

            – Tak, tak. Bez dwóch zdań. Świetna pisarka. To nowe opowiadanie o dziurawej łajbie jest wybitne.

            Panowie rozmawiali przez jakiś czas, gdy pan Sławomir zauważył, że w odległym kącie sali, w cieniu, siedzi ktoś jeszcze. Był zasłonięty rozłożoną gazetą „Pismakové Jaščurký”, ale kiedy Sławomir przyjrzał się dokładniej, zauważył, że w gazecie wycięte są dwa otwory na oczy. To musiał być szpieg. Zerwał się z miejsca i poszedł w tamtą stronę.

            – Ahoj, łajbowy detektywku! – rzekł do nieznajomego.

            Wtedy nieznajomy opuścił gazetę i ukazało się oblicze prezesa lokalnego związku pisarzy, pana Zygmunta Gołąba.

            – Przepraszam, kapitanku Glon! – zreflektował się Sławomir, salutując.

            – Ahoj, komandorku! – odrzekł pan Zygmunt – Nie szkodzi, nie mogłeś wiedzieć, że to ja.

            – Ahoj, kapitanku! – zasalutował pan Władysław z drugiego końca sali.

            – Dlaczego się ukrywasz?

            – Bo przeczytałem już całą gazetę. Siedzę tu od trzech godzin i nudzi mi się, to bawię się w szpiega. Fajnie wygląda, co?

            – Fajnie! W ogóle nie wiedziałem, że to ty. A co tam ciekawego w gazecie?

            – A wszystko o naszych nowych wspaniałych dziełach, aż miło czytać. Najbardziej podobał mi się artykuł o Boberskiej i jej nowym opowiadaniu. Podobno świetne. Czytałeś?

            – Pewnie.

            – Ja jeszcze nie. Ale na pewno niedługo sobie przeczytam. Przysiądźcie się tu do mnie, to wszystko ustalimy. Majtku-srajtku, przynieś tu na kapitański mostek trzy rumy.

            Pan Sławomir i Władysław zasiedli przy stole razem z panem Zygmuntem. Rozpoczęła się rozmowa.

            – Więc wszystko jasne tak? – powiedział piętnaście minut później Zygmunt – Podsumujmy. W konkursie na poezję w komisji jestem ja, Biernacki i Boberska, a na opowiadanie: wy plus stara Kosowska.

            Panowie porozmawiali jeszcze trochę o zbliżającym się konkursie, a potem przeszli na temat poety Zająca, który zbiera skamieliny. Kiedy wypili rumianek, podnieśli się ze swoich miejsc, zbierając się do wyjścia. Pan Władysław wziął ze stolika, przy którym siedział na początku najnowszy numer „Pismakových Novinkov” i podarł go na drobne kawałeczki, po czym wrzucił wszystko do śmietnika.

            – O czym pisali? – zapytał Zygmunt.

            – A wszystko tylko o tych nowych twórcach, w szczególności o tym cholernym Żuku, co pisze opowiadania. Co to nie jest z niego za talent i takie różne…

            – Niech tam sobie oni wszyscy piszą. I tak nigdy nam nie dorównają…     

II

            Pan Sławomir Średni siedział właśnie przy swoim słynnym trzecim stoliku w kawiarence „Pismak”. Obok niego był pan Władysław Moczyński i przygarbiona pani Izabela Kosowska, stara poetka z ogromnym dorobkiem. Na stole leżał stos papierów i porozrywanych kopert. Wszyscy troje popijali herbatkę z jagodami, co jakiś czas biorąc do ręki jedną z kartek leżących na blacie i czytając. W pewnej chwili pan Sławomir odłożył właśnie przeczytane opowiadanie i skinął na kelnera:

            – Majtku-srajtku, dawaj no tu następne koperty!

            Majtek-srajtek przyniósł kolejny stos kopert i położył na stole, a pani Kosowska zabrała się za ich otwieranie. Wszystko trwało bardzo długo. Wreszcie, po pięciu godzinach czytania i oceniania nadesłanych prac konkursowych, pan Władysław przeciągnął się, a pan Sławomir zamówił kolejną porcję Morskeho Statkoveho Vzmacnádla, które wyglądało zupełnie jak herbata z jagodami. Praca była już niemal skończona. Wystarczyło wskazać laureatów.

            – To ile mamy tych wybranych utworów? – zapytał pan Sławomir.

            – Dziesięć. – odpowiedział pan Władysław.

            – Za dużo. Muszą być maksymalnie trzy. Gdzie jest to Boberskiej?

            – Tutaj. – rzekł pan Władysław, podając kartkę.

            – Skąd wiecie, że to Boberskiej? – zdziwiła się pani Kosowska – Przecież jest tylko podpisane godłem…”Stary katamaran”…

            – Czytaliśmy to jej opowiadanie już wcześniej. – wyjaśnił pan Władysław – Nawiasem mówiąc jest bardzo dobre. Jak dla mnie absolutny faworyt…

            – Wcześniej? – rzekła zdziwiona Kosowska – Przecież to mają być same nowe opowiadania…

            – Daj spokój. – machnął ręką pan Sławomir – Dla mnie to również faworyt…Bezdyskusyjnie najlepsza praca!

            – A według mnie, to opowiadanie wcale nie jest takie świetne. – powiedziała pani Kosowska – Takie zwykłe zgredowate, przykurzone wspominki minionych lat…Nic szczególnego.

            Przy stole zapanowała konsternacja. Sławomir i Władysław zrobili wielkie oczy.

            – Ależ co ty mówisz? – zdumiał się pan Sławomir – Przecież ta Boberska wspaniale pisze. Wiesz…ona idzie ulicą, wpadnie na pomysł i już napisze opowiadanie.

            – No i co? – ciągnęła pani Kosowska – Mi zdecydowanie bardziej się podobało to… – wskazała na kartkę, na której widniało godło „Hiszpańska torpeda” – Doskonałe opowiadanie. Wielka klasa. Jak dla mnie numer jeden.

            – Dobra! – odezwał się pan Sławomir, klaszcząc w dłonie – Zróbmy tak: z tych dziesięciu najlepszych każdy wybierze jedno opowiadanie, które najbardziej mu się podobało i w ten sposób uzyskamy najlepszą trójkę. Potem jeszcze tylko ustalimy kolejność. Ja wybieram Boberską.

            – Też bym wybrał Boberską, ale skoro nie mogę, to biorę tego „Wodolota”. Uważam, że jest nawet niezły…

            – Ja już mówiłam…”Hiszpańska torpeda”.

            – Czyli mamy najlepszą trójcę. – powiedział pan Sławomir – Teraz trzeba będzie sprawdzić autorów.

            – Jak to sprawdzić autorów? – zdziwiła się pani Kosowska – Najpierw trzeba ustalić kolejność!

            – No właśnie po to…Będzie nam łatwiej.

            – Sławek, czy ty zwariowałeś? Przecież nie wolno nam otwierać tych kopert z godłami przed rozstrzygnięciem!

            – Już prawie wszystko rozstrzygnięte…Musimy je otworzyć…tak dla pewności…

            – Chyba żartujesz! To jest wbrew regulaminowi!

            – Dobra, Izka, nie dyskutuj, tylko otwórz koperty z nazwiskami.

            – A w życiu! Ja do tego ręki nie przykładam!

            – Dobra, to ja otworzę, jak chcesz.

            – Nie wiem, jak ci nie będzie wstyd robić coś podobnego!

            – Dobra! – lekko zirytowany pan Sławomir pokręcił głową – W takim razie kelner otworzy. Majtku-srajtku! Zamelduj się przy stoliczku trzecim!

            Kiedy kelner podszedł do stolika trzeciego, pan Sławomir wręczył mu trzy zapieczętowane koperty z danymi osobowymi laureatów.

            – Majtku-srajtku, otwórz nam te koperty, proszę.

            – Nie wiem, jak możecie na to patrzeć z czystym sumieniem… – mruknęła pani Kosowska.

            – Wcale nie patrzymy! – odrzekł pan Władysław, zamykając oczy i odwracając głowę w drugą stronę. To samo zrobił pan Sławomir, a kelner położył na stole trzy kartki wyjęte z kopert.

            – A koperty nie my otworzyliśmy, tylko kelner. – dodał pan Sławomir – Jesteśmy czyści jak łza.

            Po prześledzeniu nazwisk autorów najlepszych trzech prac, okazało się, że „Stary katamaran” to rzeczywiście Boberska, ale wielkie zaskoczenie wywołały pozostałe dwa nazwiska: Julia Chrząszcz jako „Wodolot” i Michał Żuk jako „Hiszpańska torpeda”.

            – Patrz, ten Żuk cholerny! – krzyknął oburzony pan Sławomir.

            – I ta Chrząszcz! – dodał pan Władysław. – Myślałem, że pisze tylko wiersze.

            Przez chwilę nikt nic nie mówił. Wszyscy zastanawiali się, co począć.

            – No nic! Pewne jest, że wygrywa Boberska. – odezwał się w końcu pan Sławomir – Nie wiem tylko, co zrobić z tymi.

            – Dlaczego Boberska? – zdziwiła się pani Kosowska – Jej opowiadanie jest akurat najgorsze z tych trzech. Szczerze mówiąc, ja bym jej nawet nie wzięła do pierwszej dziesiątki konkursu.

            – Słuchaj, Izka, ona musi wygrać i już. – odpowiedział pan Sławomir – Od lat jest w naszym związku i musimy jej przyznać pierwsze miejsce, taka jest zasada. Nic nie poradzę.

            – Tylko zastanawiam się, co z tą Chrząszcz i z Żukiem… – myślał pan Władysław.

            – Ja myślę, że sprawa jest prosta. Nie należą do związku, promują się gdzie indziej, nie trzymają z nami…To po co przysyłają prace na nasz konkurs jak nas mają w dupie? A takiego wała, nie damy im nic wygrać.

            – Będzie dyskwalifikacja. – dodał po chwili namysłu pan Sławomir.

            – Słucham? – oburzyła się pani Kosowska – Nie no, jak wy tutaj urządzacie taką samowolkę, to ja w tym palców maczać nie zamierzam. Żegnam panów ozięble!

            Pani Kosowska wyszła, ale nie zrobiło to absolutnie żadnego wrażenia na Sławomirze czy Władysławie. Gdy zostali sami, pan Sławomir powiedział tak:

            – W takim razie obydwoje dyskwalifikujemy. Pokaż mi te ich koperty…

            Kiedy pan Władysław podał mu koperty, w których swoje opowiadania wysłali pisarz Żuk i pisarka Chrząszcz, pan Sławomir klasnął z zadowolenia.

            – I mamy to! Żuka wywalamy za podanie nadawcy na kopercie! Przecież miały być tylko godła.

            – A Chrząszcz?

            – A Chrząszcz…A Chrząszcz…A Chrząszcz wypieprzymy za to, że nie podała nadawcy na kopercie!

            – Genialne! – krzyknął pan Władysław – Majtku-srajtku! Przynieś tu na stolik dwa rumy!

            Przez kolejną godzinę obaj panowie pili swój rumianek, wybierając z dziesiątki najlepszych prac pozostałych dwóch finalistów. W końcu zdecydowali się na „Rdzę kadłuba” i „Górę lodową”. Po weryfikacji danych osobowych, kandydaci owi okazali się godni: pierwszy był przeszło siedemdziesięcioletnim pisarzem wspominek z młodości, a drugi około osiemdziesięcioletnią kobietą, która dopiero pięć lat wcześniej odkryła w sobie pisarskie powołanie, tworząc grafomańskie tomiki poezji oraz tandetne opowiadania. Panowie właśnie dopili rumianek, gdy przyszedł kelner.

            – Ahoj, komandorku Mewo! Kapitanek Glon dzwoni na mój telefon komórkowy i chce rozmawiać z komandorkiem.

            – Telefon komórkowy? A jak to się…obsługuje?

            – Tu trzeba tylko przyłożyć do ucha i można rozmawiać.

            Nieco przestraszony Sławomir, niepewnym ruchem wziął do ręki telefon komórkowy kelnera i z kwaśną miną przyłożył go do ucha. Odezwał się głos Zygmunta Gołąba.

            – Ahoj, komandorku Mewo!

            – Ahoj, kapitanku Glon!

            – Dzwonię, żeby przekazać miłe wieści. „Łysy dinozaur” wygrał konkurs poetycki. Powtarzam: „Łysy dinozaur” wygrał konkurs poetycki. A drugie miejsce zajęła „Sztuczna szczęka”.

            – Dzięki! Fajnie! A kto trzeci?

            – Jakiś stary dziad z Pleszewa. Miał godło „Podwodny wrak”.

            – Ufff! To dobrze, bo już się bałem, że….

            – Nie, nie! Zdyskwalifikowana.

            – A za co? Tak z ciekawości…

            – Za pogniecioną kopertę.

            – Sprytne. No tak…”Podwodny wrak” rzeczywiście budzi zaufanie…

            – Tak…A u was jak? Skończone?

            – Skończone. Wygrał „Stary katamaran”. Drugie miejsce jakiś dziad, a trzecie jakiś stary babsztyl.

            – Super. A ten cholernik?

            – Dyskwalifikacja. Za napisanie nadawcy.

            – O to chodzi!

            – A wiesz, że chrząszcze są i u ciebie i u nas?

            – Żartujesz!

            – Niestety! Ale pozbyliśmy się ich. Brak nadawcy…

            – Jestem z was dumny, chłopaki! Czyli zagrożenie oddalone?

            – Tak jest.

            – To się trzymajcie. Przekaż Władkowi wieści i pozdrów go ode mnie.

            – A! Słuchaj! Jeszcze jedno. Uważaj na Kosowską.

            – Wiem, wiem, co nieco słyszałem. Więcej w komisji nie usiądzie, nie bój żaby. Do usłyszenia!

            Pan Zygmunt rozłączył się. Wtedy pan Sławomir oddał kelnerowi dziwny przedmiot zwany telefonem komórkowym i razem z panem Władysławem wstali. Dokładnie w tym samym momencie podniosły się również trzy osoby siedzące przy stoliku w kącie sali. Wszyscy razem wyszli z kawiarenki. Następnie prezes Gołąb i pani Boberska skierowali się w lewo, pan Biernacki i pan Moczyński w prawo, a pan Średni wsiadł na swój trzeszczący składak i pojechał do domu.


Wahadło

            Michał wyszedł z domu całkiem wcześnie. Po drodze do pracy czekała go bowiem przeszkoda w postaci bardzo uciążliwego przejazdu kolejowego, który często był zamknięty. Wydawało się, że ruch pociągów na tym odcinku jest niezwykle intensywny, bo przejazd zamykano kilkadziesiąt razy dziennie. Kiedyś było inaczej, spokojniej. Tory przecinające drogę w tym miejscu tworzyły trasę wyłącznie dla pociągów towarowych i trasa ta była uważana za boczną, alternatywną drogę kolejową w kierunku zachodnim. Kilkadziesiąt kilometrów na zachód od miejsca, w którym znajdował się przejazd, tory rozwidlały się na dwie części. Można było dalej jechać na zachód, do Niemiec, lub skręcić w kierunku północnym, na Szczecin lub Świnoujście. Dawniej, biegnące tędy tory wykorzystywano z rzadka i tylko sporadycznie przejeżdżały tutaj pociągi towarowe. Jedynych użytkowników trasy stanowiły bowiem długie składy wiozące nowo-wyprodukowane samochody z pobliskiej, ogromnej w skali kraju i największej dla tej marki samochodów fabryki do centrali, czyli głównego zakładu, położonego gdzieś na południu Niemiec. Od pewnego czasu jednak, zaczęły pojawiać się tutaj krótsze pociągi z węglem transportowanym z Górnego Śląska do portu w Świnoujściu. Normalnie, wszelkie poważne transporty węgla puszczano główną magistralą dla pociągów towarowych, biegnącą nieopodal, z drugiej strony miasta. Wskutek powstania wielu prywatnych spółek przewozowych namnożyło się jednak sporo krótkich, około dwudziesto-wagonowych składów, które nie miały pozwolenia, by jechać główną trasą. Wzrosło zatem zainteresowanie drogą poboczną i często można teraz było spotkać krótki pociąg jadący z węglem do portu bądź bez węgla w kierunku rejonu kopalni. Głównymi poszkodowanymi całej sytuacji byli oczywiście kierowcy przejeżdżający drogą przecinającą tory oraz piesi, którzy wyjątkowo często musieli teraz tracić czas, czekając aż wolno jadący pociąg przetoczy się i znów otwarte zostaną szlabany. Wielokrotnie Michał spotykał się z sytuacją, że kierowcy stojący przed szlabanem głośno i zazwyczaj wulgarnie utyskiwali na to, co dzieje się teraz z dawniej niemal kompletnie porzuconym, wiecznie otwartym przejazdem. Kiedyś, podczas długiego oczekiwania na przejazd pociągu, wdał się nawet w krótką rozmowę z jednym kierowcą:

            – Panie, co się tu ostatnio porobiło to jakiś kocioł jest normalnie…Dawniej to tędy może ze trzy, może cztery pociągi dziennie przejechały…i to były tylko same wagony do przewożenia samochodów. Jak pociąg jechał w prawo to był pusty, a jak w lewo to cały zawalony nowymi autkami z fabryki i jechał do Wolfsburga czy Hannoveru…bo tam jest główny zakład chyba…

            – A teraz ile dziennie przejeżdża tak około?

            – A tera? To ze dwadzieścia czy trzydzieści nawet bywa…Ale większość to krótkie towarówki z węglem ze Śląska…Prywaciarze pootwierali firmy, wynajmują po parę wagonów, zatrudniają motorniczych i wożą to, co zostało spod tych kopalni, co się już w nich nie wydobywa…I wszystko jedzie na Świnoujście…Panie…a oni to jak dzicz…Bo jak to u prywaciarza…im więcej obrotów się zrobi, tym się więcej kasiory nacharata…Więc jedzie taki pociąg ze Śląska, dowozi węgiel na północ i od razu zawraca po następny, żeby jeszcze jeden kurs zrobić…A wszystko tędy idzie, bo to jest boczna trasa…A na główną by ich nie puścili…Tędy muszą jeździć i finito…Sadzą jak wariaty…A my stoimy i czekamy jak te durnie!

            Michałowi też nie uśmiechało się ciągłe czekanie na pociąg. Naprawdę często musiał tu stać i już tyle razy spóźnił się do pracy, że aż dał sobie dodatkowe dziesięć minut na dotarcie, by zawsze ubezpieczyć się na wypadek bardzo prawdopodobnego oczekiwania.

            Tego dnia, Michał również wyszedł z dziesięciominutowym wyprzedzeniem. Do pracy miał około pół godziny drogi na piechotę. Lubił spacerować, więc nie przeszkadzało mu to wcale. Gdy zobaczył słynny przejazd z daleka, dostrzegł, że jest otwarty, więc przyspieszył kroku. Jednak, kiedy był już blisko, zaczęły migać czerwone lampki na szlabanach i na sygnalizatorze, co zwiastowało zwyczajowe kłopoty. Zwiesił głowę i zwolnił, bo wiedział, że i tak nie zdąży zanim szlaban zostanie opuszczony. Mimo, że jako pieszy miał możliwość przejścia nawet po zamknięciu, nigdy nie przechodził, bo nie lubił. Był człowiekiem ostrożnym, szukającym wszędzie bezpieczeństwa, więc raczej niekomfortowo by się czuł, gdyby wbrew prawu, ryzykując życiem, pokonał zamkniętą przeszkodę. Wolał czekać.

            Słońce wznosiło się coraz wyżej nad horyzontem. Szykował się kolejny upalny lipcowy dzień. Od rana było wyjątkowo wietrznie i teraz ciepły letni wiatr powiewał nawet dość gwałtownie, skłaniając przydrożną roślinność do pokłonów. Nabrzmiałe, dorodne, zielone liście drzew i krzewów dzwoniły i szeleściły, zmuszane przez podmuchy.

            Michał stał tak już około pięciu minut. Sznur samochodów po jednej i drugiej stronie robił się coraz dłuższy. A on dumnie patrzył przed siebie i cierpliwie oczekiwał kolejnego pociągu, mając na głowie oznakę swej pewności siebie, czapkę z daszkiem z napisem: „PORTUGAL”. Przywiózł ją sobie z wycieczki po Portugalii, którą odbył w sierpniu, niemal rok wcześniej. Bardzo często wspominał ową wycieczkę z wielkim uśmiechem, ale zawsze pamiętał, że najbardziej uradował go powrót do domu. Od dawna nosił bowiem w sercu pewną radę, której dawno temu udzielił mu ojciec: „Pamiętaj, synu, bywają drogi bez powrotu, ale są to drogi sprzeczne z przyrodą, nienormalne, urwane. Każda zdrowa droga ma dwie części, jak każdy przeciętny człowiek ma dwie ręce i dwie nogi. O pierwszą część zadba życie. To my musimy zadbać o drugą. I ta druga jest prawdziwym spełnieniem oraz szczęściem. Bez drugiej będziesz nikim.”

            Dopiero po ośmiu minutach od zamknięcia w powietrzu rozbrzmiał metalicznie dzwoniący i warkoczący odgłos. Niestety, to była dodatkowa wada przejazdu. Zamykano go na długo przed pociągiem. „Wystarczyłyby tylko dwie minuty, a oni zamykają na osiem-dziesięć przed. Nic dziwnego, że potem zawsze tworzy się taki ogromny korek, a ludzie narzekają. Po co trzymać tyle samochodów, skoro zdecydowana większość z nich dałaby jeszcze radę przejechać? We Francji zamykają na minutę przed pociągiem i jakoś żyją.”

            Pociąg w końcu wtoczył się na przejazd. Okazało się, że tym razem zaszczycił ich swoją obecnością skład z samochodami. „Czyli jedzie do Niemiec, do Wolberga czy jakoś tak…” Michał przypatrywał się kolejnym wagonom mijającym linię jego wzroku. Każdy dzielił się na dwie części i miał dwa piętra. Na jednym wagonie było dokładnie szesnaście samochodów. „To sporo. Jeżeli będzie choćby dwadzieścia wagonów, to znaczy, że jedzie tutaj ponad trzysta aut.”

            Standardowo, jak zawsze, Michał liczył wagony, pamiętając o zasadzie, że dolicza również lokomotywę. Jego licznik wskazywał teraz dziesięć. Tyle wystarczyło, by zdążył się zorientować, że pociąg wiezie dokładnie jeden i ten sam model samochodu. Co więcej, występowały jedynie w trzech różnych kolorach, losowo usytuowanych na wagonach: białym, czerwonym i szarym.

            Kiedy licznik wskazywał piętnaście, Michał zwrócił uwagę na to, jak samochody były ulokowane na wagonach. By zapewnić bezpieczny przewóz tak drogiego i nowiutkiego towaru, wystarczyło kilkukrotnie mocno przyczepić do pokładu (na dolnym i na górnym piętrze, ale Michał nie widział górnego pokładu, bo był on za wysoko) skrzyżowanie dwóch żółtych, w miarę grubych rurek, połączonych w taki sposób, by patrząc z lotu ptaka, stworzyć znak „X”. Każde z przednich kół samochodu ulokowano w jednej z czterech przegródek takiego „X” i podobnie było z każdym z tylnych kół. Dla każdego pojazdu były zatem przewidziane cztery „X”, po jednym na koło, ale tak sprytnie rozmieszczone, że skrzyżowanie blokujące przednie koło leżało od tylnej strony tego koła, a blokujące tylne koło – od przedniej. Wtedy, gdyby wskutek wstrząsów, samochód chciał pojechać lub zsunąć się do przodu, zablokowałyby go dwa krzyżaki przy tylnych kołach. Gdyby zaś, miał przemieścić się w tył, zostałby zatrzymany przez krzyżaki od kół przednich. „Strasznie sprytnie pomyślane. Kilka podwójnych, skrzyżowanych rurek wystarczy, żeby ubezpieczyć się przed nawet tak silnymi wstrząsami, jakie występują podczas długiej jazdy pociągiem towarowym po nierównych polskich torach. Ciekawe…”

            Teraz na liczniku widniała liczba dwadzieścia dwa i Michał wiedział, że pociąg wiezie bardzo dużo, przynajmniej trzysta pięćdziesiąt samochodów. Jednocześnie, zaczął już myśleć o rekordzie. Zawsze uświadamiał sobie, że jest szansa na rekord długości pociągu, gdy tylko doliczył do dwudziestu. Wiedział, że będzie ciężko, bo aktualnie najlepszy wynik wynosił pięćdziesiąt sześć naliczone na innym przejeździe kolejowym. Ów imponujący wynik został osiągnięty przez niezwykle długi pociąg z węglem. Wiedział, że w takich pociągach zawsze jest dużo wagonów. „Skoro lokomotywy w Polsce mają podobną moc, to wiadomo, że więcej wagonów można doczepić, gdy są one małe i niezbyt ciężkie. Już nie pamiętam, czy tamten był pusty czy pełny, ale wagony były krótkie, charakterystyczne dla przewozu węgla kamiennego. Te wagony samochodowe są niestety bardzo długie, mniej więcej jak dwa węglowe. Do tego, pociąg jest nieźle załadowany, więc nie sądzę, by teraz udało się pobić rekord. No trudno. Ale nadzieja zawsze jest…”

            Kolejne wagony migały powolnie, usypiająco, w odległości jakichś trzech metrów przed Michałem. Tutaj szlaban był bardzo blisko torów. Ziewnął, bo zachciało mu się spać od tego czekania. „Dwadzieścia siedem, dwadzieścia osiem…”

            Nagle, zerwał się bardzo silny podmuch wiatru. Lekko, może trochę niedbale założona na głowie czapka poruszyła się. Michał przestraszył się i poderwał rękę do działania. Czapka zsunęła się z głowy, ale jeszcze tam tkwiła. Ręka kierowana refleksem miała kilka centymetrów do celu. Ale wiatr był mocny, a do tego trochę szybszy. Michał zobaczył tylko jak czapka szybuje w stronę jednostajnie toczącego się pociągu i ląduje na którymś wagonie w okolicach trzydziestki, prawdopodobnie trzydziestym właśnie. Pech chciał, że dotarła do pociągu w miejscu, w którym akurat znajdował się wyraźnie wystający element. Zaczepiła się na zewnętrznej części, w pobliżu czerwonego samochodu na dolnym pokładzie. Michał odprowadził ją tylko wzrokiem w lewo, gdzie uciekała z jednostajną prędkością w kierunku zachodnim, do Niemiec prawdopodobnie.

            Pierwszą myślą była chęć rzucenia się w pogoń, ale należała do bezsensownych i bezcelowych. Czapka odjechała już daleko i stała się niewidoczna. Poza tym, nie dałby rady dogonić nawet tak powolnego pociągu. Ale nawet nie dało się go gonić, nie było miejsca obok torów. Do tego, zdrowy rozsądek nie pozwolił mu ruszyć w tak niebezpieczną misję. Został i pożegnał się z portugalską czapką na wieki. „Tragedia! Dramat! Wszyscy ludzie w samochodach patrzyli, jak moja kolorowa czerwono-zielona czapka w barwach narodowych Portugalii znika na zawsze. Co sobie pomyślą? Będą się śmiać, pokazywać mnie palcem…<Pa! Czapka mu uciekła!>…Zły wiatr, zdmuchnął czapkę…Hej, wietrze! Tyś porwał mój skarb…Tyś porwał me wspomnienia…Wiejesz na cztery strony świata i unosisz ludzkie serca w górę…Twymi poddanymi liście, kwiaty, drzewa, ziarnka piasku, krople wody…Dziś twym poddanym ja, który utracił czapkę. Hej, wietrze!…Cóżeś dziś uczynił? Cóż miałeś w swych planach?…Dziś ja będę wypatrywać chłodnego wieczornego powiewu…Dziś ja utraciłem część siebie…Dziś moje oczy zwrócą się na zachód słońca…Ja, Michał, poddany wiatru, który nie boi się chłodu…Nigdy nie wiem, skąd przybędzie wyrok…Dziś wierzę, że strata jest szansą…uwolnieniem…Ja, Michał, tańczący z wiatrem…Wyginam się jak mi zagra i czekam na kolejny powiew.”

            Gubiąc rachubę wagonów, Michał nawet nie zauważył, jak otworzyły się szlabany, umilkły lampki, ruszyły samochody. Skończył na trzydziestu, ale potem przejechało jeszcze kilka, raczej niedużo. Może pięć, sześć, siedem…Nie pamiętał, bo nie liczył. Teraz jego głowę zaprzątało coś innego. Teraz oddawał się głębokim przemyśleniom. Niskie wciąż, poranne słońce, przypiekało go w głowę, raniło jak pokrzywa…Szedł teraz w smutku, jaki dawno w nim nie gościł.

            Błękit nieba krzyczał i choć piękny, jasny, nosił w sobie czerń. Michał dotoczył się do pracy powolnym, jednostajnym tempem niczym samochodowy pociąg, mknący teraz przez pola za miastem. „Gdzie teraz jesteś czapko? Jaki kolor widzisz? Złoty jak pszenica, zielony jak trawa, szary jak asfalt, błękitny jak niebo, biały jak chmury, żółty jak słońce…A może czerwony jak samochód…Czy kiedy dojedziesz, zdradzisz mnie? Będziesz służyć innemu właścicielowi? Czy ktoś cię zauważy? Czy ktoś cię zabierze? Czy znikniesz na zawsze podczas rozładunku? Czy pobrudzą cię, uświnią? Czy znajdą? Czy spadniesz na te pola? Czy spadniesz na tory? Czy rozjedzie cię następny pociąg albo rozszarpie zbłądzony pies? Czy znów zabierze cię wiatr? Czy znów rzuci w nieznaną otchłań? Czy kiedyś wrócisz? Czy spadniesz mi kiedyś pod nogi? A może rzucą cię komu innemu? Może znajdzie cię rolnik pracujący na polu? A może rozszarpie cię kombajn? Może rozjedzie samochód? Może założy na głowę dziecko? Może bezdomny? A może ktoś da cię w prezencie? A może wpadniesz do stawu albo do rzeki? Zamoczysz się, zgnijesz? Może wyłowi cię rybak na łódce albo na brzegu? Może założy na głowę, a może da synowi? Może znajdą cię dopiero jak do stawu wpadnie piłka? A może nie znajdą nigdy? A może znajdą za sto lat, w innych czasach? Gdzie jesteś czapko? Gdzie będziesz?”

            Różne są losy rzeczy, różne losy naszych wspomnień, ulubionych przedmiotów. Michał miał wielki sentyment do czapki. Przypominała mu o pięknej chwili w jego życiu. Siedział teraz przy biurku w księgarni, w której pracował i cały czas myślał. Nie mógł dziś absolutnie skupić się na pracy. Ciągle zastanawiał się, gdzie teraz znajduje się jego czapka. Na pytania klientów odpowiadał jedynie półgębkiem, obudzony z głębokiego snu. Był dziś gburowaty, nieprzyjemny, niedostępny i nieprzystępny. Nie mógł na to wszystko nic poradzić. Musiał rozmyślać, bo tylko w tym tkwiła jego nadzieja i ratunek. Tylko tak mógł żyć, funkcjonować. Myśląc o czapce, mógł o niej zapomnieć i nie myśleć.

            Ten dzień nie był udany dla Michała. Klienci widząc smutnego sprzedawcę, również robili smutne miny i przez to nie mógł się rozweselić nawet na chwilę. Wielką gorycz poczuł, gdy sprzedawał książkę, na okładce której widniał człowiek z czerwoną czapką z daszkiem. Zapatrzył się na okładkę i przytrzymał mocno. Pani, która zamierzała kupić książkę dziwnie się na niego spojrzała. Michał patrzył na czerwoną czapkę i robił smutną minę pełną rozczarowania. Gdy pani chciała już zapytać go, czy wszystko w porządku, on akurat wyrwał się z zamyślenia i oddał jej książkę, mówiąc: „Trzydzieści złotych proszę.” Ale liczba trzydzieści też nie skojarzyła mu się dobrze, bo przypomniał sobie trzydziesty wagon, który zabrał mu czapkę. Westchnął tylko, odebrał pieniądze, włożył do kasy, wydał paragon i znów oparł głowę na ręce.

            Dzień się dłużył, ale w końcu wybiła siedemnasta i Michał ruszył do domu. Nie chciał nigdzie wchodzić po drodze, nie chciał rozpraszać swojej uwagi na nic niepotrzebnego. Szedł prosto do domu, by napić się wina i zapić smutki. Teraz żałował tylko, że nie ma komu się wyżalić, nie ma komu opowiedzieć o swej bolesnej stracie. Gdyby mógł podzielić się z kimś swoją goryczą z pewnością byłoby mu łatwiej. Wtedy nie musiałby pić wina w samotności i w samotności trawić całego ciężaru, jaki na niego spadł. Ale niestety, pomimo całego nieszczęścia, nie miał nawet do kogo przepić.

            Piętnaście minut później na horyzoncie ukazał się ponury przejazd. Szlabany pozostawały otwarte, ale tym razem nie zamierzał przyspieszać kroku. Rozgrzane powietrze falowało i rosnąca przed nim bariera również. Raz była większa po prawej stronie, a raz po lewej. Wszystko pływało. „A spływaj cholero! W dupie cię mam.” – pomyślał Michał. Mimo, że jeszcze był trzeźwy, jego myśli wyglądały na typowe dla człowieka o przynajmniej jednym promilu na karku.

            Około dwustu metrów do przejazdu, a szlabany ani drgną. Michał chciał w końcu przyspieszyć. Wiedział, że tak długi interwał bez pociągu musi oznaczać, że lada chwila pociąg się pojawi. Ale jemu już nie zależało. Szedł teraz powolnie i zmierzał, by oddać się swej rozpaczy.

            Sto metrów do przejazdu. Zapaliły się lampki, szlabany poszybowały w dół. „Oczywiście. Chcesz mnie jeszcze upokorzyć, co? Udało ci się. Dziś wszystko ci się udało. Zniszczyłeś mnie, kmiocie. Zadowolony?”

            Żar z nieba wypalał Michałowi dziurę w głowie. „Ach…gdybym miał moją czapkę…Wtedy wszystko byłoby inaczej, wszystko byłoby dobrze…” Czekał teraz na pociąg, który stanowił ostatnią barierę przed domem. Uzbierało się już trochę samochodów. „Po co ja czekam? Powinienem ignorować tego cholernika i przejść, skoro jest dla mnie takim dupkiem…Gdybym przyspieszył tak, jak zawsze to robię, pewnie zdążyłbym przejść…Szkoda, że mi się nie chciało…Ale tak mnie przypieka, że nic mi się nie chcę…Oprócz jednego: duuużo wina! Muszę utopić smutki. Tylko to mi zostało…”

            Po siedmiu minutach, z prawej strony nadjechał pociąg. Michał tyle razy tędy chodził i tyle razy stał na przejeździe, że już dobrze wiedział, iż średnio między zamknięciem a pociągiem mija osiem-dziesięć minut. Oznaczało to, że teraz było wyjątkowo szybko.

            Długie puste wagony błyszczały w świetle wysokiego wciąż słońca. Michał liczył, jak zawsze. Był to tak wbity w świadomość i podświadomość regularny schemat, że nawet półprzytomny, pamiętałby, żeby liczyć. Robił to już mimowolnie, bez udziału świadomości, samoistnie.

            „Jedenaście, dwanaście…” Po dziesięciu wagonach zawsze dochodził do jakiegoś pierwszego wniosku odnośnie pociągu, który przejeżdżał. Nawet bezwiednie patrząc, dokonywał bowiem pewnych obserwacji. Teraz jednak zdał sobie tylko sprawę, że pociąg nie jest węglowy, a jedzie prawdopodobnie do fabryki, bo wagony są długie i dwupiętrowe, a pokład wypełniają skrzyżowane żółte rurki. Ten widok tylko przypomniał mu o porannej tragedii. „Co za gówno! Specjalnie los skierował tędy podobny pociąg, by jeszcze mocniej mnie ukąsić, by jeszcze głębiej wbić we mnie swój sztylet. To się nazywa dopiero ironia losu.”

            Wiatr był teraz zdecydowanie skromniejszy niż z rana, ale słońce słało na ziemię straszny upał. Wagony przewijały się dość dynamicznie, na pewno szybciej i sprawniej niż rano. „Puste są to i szybciej jadą.” – do takiego prostego wniosku doszedł Michał.

            „Osiemnaście, dziewiętnaście…” Zazwyczaj pociągi samochodowe jadące do lub z fabryki miały nie więcej niż dwadzieścia wagonów. W całej historii oczekiwań Michała przy tym przejeździe tylko raz zdarzył się zdecydowany wyłom od tej reguły. I akurat, ciekawym trafem, miał on miejsce właśnie tego dnia, kilka godzin wcześniej, gdy szedł do pracy.

            „Dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy…” Michał widział, że ten pociąg znowu będzie długi. „Co za dzień…Dwa rekordy wśród składów samochodowych…Gdyby nie to, co stało się rano, powiedziałbym, że mam dziś szczęście…To chyba kolejna bolesna ironia losu…”

            „Dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć…” Michał doznał dziwnego wrażenia, które chyba podpowiedział mu jego umysł. Było dziwne o tyle, że zbieg okoliczności, o którym pomyślał przed chwilą wydawał się podejrzany. Nigdy nie wierzył w zbiegi okoliczności lub szczęśliwe trafy, a zdecydowanie w regularne zjawiska i prawidłowości. Zaczął się zastanawiać.

            Kolejne dwupokładowe wagony skrzypiały i przesuwały się przed jego oczami. „Dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem…” Nagle uwierzył. Uwierzył, że widzi dokładnie ten sam skład, który widział rano. Przypomniał sobie słowa ojca. Poczuł niesamowite podekscytowanie. Żołądek podskoczył mu do głowy. Ten pociąg był dziwnie długi i dziwnie podobny do porannego. „Coś tu nie gra…Czyżby brak zbiegu okoliczności jednak nim był?”

            Ledwo skończył przecierać oczy i właśnie solidnie pracował nad tym, by wybić sobie z głowy wszelkie bezcelowe nadzieje, twierdząc, że to kolejny cios od losu, by zadać mu większy ból, gdy zobaczył i uwierzył. Wiatr znowu mocno zawiał, a słońce błysnęło. Z pobliskiego drzewa spadł zielony liść, a w przerwie między wagonami ukazała się czerwień butów stojącego po drugiej stronie człowieka, niczym czerwień samochodów wiezionych rano do Niemiec. I jakby ku skompletowaniu, wiecznemu połączeniu dwóch ostrych, przeciwstawnych sobie barw w przyrodzie, mignął mały przedmiot zaczepiony dokładnie w tylnej części dwudziestego dziewiątego wagonu. Michał wszystko wiedział. Nie miał teraz żadnych obaw, oporów, wątpliwości. Zdecydowany, jak nigdy wcześniej, drugi raz w życiu przestał liczyć i przeszedł pod szlabanem.

            Pociąg przyspieszał, więc szybkie musiały stać się wszelkie działania. Skok, który oddał Michał w kierunku środka trzydziestego drugiego wagonu mógł wydawać się nieodpowiedzialnym ryzykiem. Zaryzykował wiele: może zdrowie, może życie, by odzyskać to, co kilka godzin wcześniej wydawało się utracone na zawsze. Zainteresowani ludzie spojrzeli, co wyprawia ten trzydziestokilkuletni człowiek. „Pa! Wariat! Co on robi? Widziałeś to? WIDZIAŁEŚ TO!?” Takie słowa wypowiadali teraz wszyscy, którzy znaleźli się wystarczająco blisko, by widzieć akcję życia w wykonaniu Michała. Dotyczyło to kierowców i pasażerów kilku najbliższych samochodów po obu stronach przejazdu oraz człowieka w czerwonych butach.

            Lądowanie należało uznać za twarde, a pęd pociągu dodatkowo spowodował kilka niekorzystnych skutków ubocznych. Po pierwsze, Michał celował w środek wagonu, a wylądował na samym jego końcu. To jednak nie było niczym poważnym. Gorsza była druga rzecz. Gęste żółte krzyżaki na pokładzie nie należały do przyjaznych w szybkim kontakcie z nogami i bardzo poważnie poobijały oraz pokaleczyły właściciela tych nóg. Michał niczym się jednak nie przejmował. Starając się utrzymać równowagę, powoli wstał, wyglądając kątem oka przed siebie i pomimo bólu dziękował Bogu, że przynajmniej przez jakieś kilka minut pociąg będzie jechał całkowicie prostym odcinkiem.

            Prawdopodobnie nie zdecydowałby się na tak radykalne działania, gdyby pociąg wiózł samochody lub jakikolwiek inny towar. Ale całkowicie pusty stwarzał wiele możliwości. Michał poczuł się jak sam na wielkim oceanie. Wstrząsy, które towarzyszyły jeździe przypominały mu kołysanie się na falach. Był teraz w malutkiej, samotnej łódce zdany na łaskę niezmierzonego żywiołu. Miał tylko nadzieję, że maszynista nie zauważył skoku. Tylko to mogło go ewentualnie zainteresować. Nie przejmował się, że mogą widzieć go ludzie. Nie przejmował się, że może dostać mandat, pójść do więzienia albo zginąć. Teraz szedł powoli, ale konsekwentnie w stronę dwudziestego dziewiątego wagonu.

            Najgorsze były łączenia. Jednak, w tym pociągu i tak wyglądały wyjątkowo łagodnie. Przerwa między wagonami prawie nie istniała, bo przystosowano je specjalnie do przewozu samochodów. Miały przedłużony pokład z blachy nawet nad zderzakami. Każdy poważniejszy wstrząs mógł jednak doprowadzić do wytrącenia go z równowagi i wyrzucenia z pociągu. Konsekwencje mogłyby być opłakane. Ale nie bał się teraz utraty życia, a tego, że już na zawsze straci swoją czapkę.

            Przeszedł pierwsze łączenie oraz cały następny wagon. Wszystko zajęło mu około pięciu minut. Miał teraz w sobie ogromne pokłady adrenaliny i czuł wielką determinację oraz strach. Trudno się jednak szło przy szybko jadącym pociągu.

            Powoli wyjeżdżał z miasta. Do fabryki pozostało już tylko kilka kilometrów, czyli zaledwie kilka minut. Michał musiał uwinąć sie ze swym zadaniem bardzo szybko, by nie narazić się na kłopoty. Jednak stracił rachubę wagonów. Nie wiedział, czy jest jeszcze w trzydziestym czy już w dwudziestym dziewiątym, na którym zaczepiła się czapka. Musiał zatem zaryzykować: podejść do krawędzi i wyjrzeć. Z wnętrza nie widział bowiem czapki wiszącej na zewnątrz.

            Podszedł do krawędzi. Na szczęście po tej stronie było sporo miejsca, bo pociąg jechał prawym torem i wychylając się, wystawiał głowę na przestrzeń między jednym torem a drugim. Gorzej byłoby po drugiej stronie, bo wtedy ryzykowałby zderzenie ze słupem trakcyjnym. Ale i tak musiał uważać. Gdyby z drugiej strony nadjeżdżał inny pociąg, prawdopodobnie już nigdy nie zobaczyłby swojej czapki.

            Kiedy wychylił się, odetchnął z ulgą. Jego skarb wisiał tuż obok niego i wystarczyło wyciągnąć rękę, by jej dotknąć. Musiał być ostrożny, by jej nie upuścić. Z drugiej strony zastanawiało go, czy łatwo będzie ją zdjąć z zaczepu. Skoro bowiem wytrzymała tak długą drogę w dwie strony, musiała być zahaczona niezwykle mocno.

            Wielki zakład produkcji samochodów rósł w oczach. Zostały pojedyncze minuty, około pięciuset metrów. Obawy Michała okazały się realne, bo nie dawał rady zdjąć swojej czapki. Narastała w nim frustracja. Dotarła do niego myśl, że widziało go z pewnością sporo osób, czym może wywołać sensację w mediach lub internecie. Ale teraz walczył o czapkę. Czuł, że jest blisko.

            Czapka wcale nie była mocno przyczepiona. Nie potrafił jej łatwo zdobyć dlatego, że nie mógł się w pełni wychylić i zająć dogodnej pozycji. Musiał próbować odczepić ją nie patrząc, a do tego kontrolując przeciwległy tor, a raczej fakt, czy zbliża się po nim jakiś inny pociąg, czy nie. Dotychczas miał szczęście i nie minął jeszcze żadnego.

            Na jakieś sto metrów przed wjazdem do fabryki pełen frustracji i lęku, zrezygnowany Michał, odczuł największą ulgę w swoim życiu. Zdobył czapkę, upewnił się, że nic nie nadjeżdża i wyskoczył na tor prowadzący w drugą stronę. Pociąg toczył się w tamtej chwili bardzo wolno. Michałowi nic poważnego się nie stało. Tylko parę zadrapań, skaleczeń i podarte spodnie. Misja została wykonana.

            Wracał do domu na piechotę, tak jak lubił najbardziej. Na głowie tkwiła jego ukochana czerwono-zielona czapka z napisem „PORTUGAL”. Była tu, na jego głowie. Nie na głowie innego człowieka, ani nie w stawie. Nie na polu, nie w zębach psa. Choć trochę brudna, była w jednym kawałku.

            Poobijany, obolały, szedł w drugą stronę, obok kolejowego nasypu. Wiedział, że dotrze na wieczór, a może nawet w nocy. Do domu miał daleko, około dwudziestu kilometrów. Michał niczym się jednak nie przejmował. Ta droga była szczęśliwa. Dopełniło się przeznaczenie. Bo nie jest sztuką iść „tam”. Prawdziwą satysfakcję daje pójście „z powrotem”.

Przemysław Kulczak – Cztery opowiadania
QR kod: Przemysław Kulczak – Cztery opowiadania