Nie tęsknię
za utraconym
nie modlę się do przeszłości
o jej powrót
o martwą tkankę na ustach;
niczym zaschnięta kawa na brzegach i dnie kubka
nie błagam fałszywego dobra o życie;
czekam na to co przepychem rozjaśni
dzisiejszy mrok,
na wyżynach śmiałości
wypatruję
czarnych łabędzi
czarnych owiec
i wdów wracających
z pogrzebów
Są
takie dni,
kiedy strapiony
[wypalony i pusty
zgorzkniały od wyczekiwania
na jutrzenkę spocony
śmierdzący i obleśny
odnajduję radość w nieudolności
i bezprawiu;
żyletką białego misia na strzępy
świadectwo urodzenia gówno
na ścianach świątyń
rozmazawszy]
zasypiam
Pokój
temu domowi – zakrzyknął! trzymając we wzniesionych ku niebu rękach: szampana Martini i ciasto z kruszonką, po czym przez godzinę cedził plugastwa, komunały i truizmy rodem z tanich powieści - nie dając nikomu dojść do słowa. Pokazywał zdjęcia owiec i baranów, a na domiar złego zdjął buty przed wejściem. [gdy odjechał spłoszone życie zeszło z orzecha, na którym w nocy przesiaduje pustelnik, Diogenes z Synopy, huśtając wisielca powieszonego za nogę.
Na imię mam
Jerzy Jan Łukasz, nie znam siebie; chciałbym to zmienić, Panie, ale ty, mały bożku, nic nie możesz, wiemy to od Nalepy, dlatego palę kurwa swoje imię pierwsze [popiół wcieram w zmęczone od poszukiwań stopy] drugie imię wykute w skale rodu, którego nie znoszę, rozbijam pneumatycznym młotem, szczątki rozrzucam na górskiej drodze, pełnej unicestwionych quasi osobowości; trzecie imię, Łukasz! Ach, ten Łukasz - bierzmowany kutas! - Zakopuję w grobie religijnych idolatrii, sumiennie obsypując je wapnem. Oto rodzę się bezimienny, waćpanny i mości panowie, żywy i brudny jednocześnie, z krwią na rękach, z sercem krwawiącym, że wyrywając z korzeniami matkę i ojca, upadając w czas bezkresny, znajduję miłość w sobie, w trzewiach, w dupie, w wątrobie i zwycięskich łydkach Nie pragnę znać twego imienia, przyjdź bez niego - zapomnij o sobie, poznajmy się w imieniu człowieka 76102607531, tnij mechaniczną piłą korzeń swego wrodzonego łajdactwa. Na pniu, bez rąk i nóg, będziemy czytać Tadzia Micińskiego, patrząc w gwiazdy poznamy osobiście przenajświętszą śmierć - matkę szczęśliwych i wolnych. Panie, tyś dobry, pieczołowicie zamknięty w milczeniu, sukinsyn
Wrzucają
mi do gęby kamienie, miliony kamieni,
pragną zamknąć mi pysk i tonę gdzieś
w głębinie swej marnej istoty
i wyrywam się z niej, po co?
rzucam niczym ryba bez wody.
Tam na dnie jest nowy początek.
Raj nieznany, który odnajdę, gdy
szerzej otworzę usta
Totalnie
bezwarunkowo na samo dno,
niemrawa publiczności,
nienasycona cyrkową akrobacją,
miernoto obmierzła i tępa,
spadam, osuwam się po suchych
gałęziach martwych sosen –
z drutem kolczastym między zębami
żyletką płochliwe i brudne kutasy
zaszyte waginy nieszczęśliwych umysłów
rozpruwać!
z rozżarzonym łańcuchem między pośladkami
kastrować imię zdogmatyzowanego absurdu
rzeczywistości. Ułomnej matki i nijakiego ojca.
Pluje na was Krzyż
z ambony kuriozalnej wolności
jak pajac, którego zacietrzewieni
przychodzicie oglądać w obsranych majtkach
i klapkach [na oczach.
Świat już się nie obudzi, zwycięstwem
nie uświetni; bojąc się utracić siebie,
pragnie podświadomie zguby; schlebiając
totalistycznej powłoce czarta, smaruje się
gównem, wmawiając, z powodzeniem, sobie
podobnym śmieciom, że to balsam.
Boję się
siebie, że mógłbym zostać Hitlerem/mordercą/
prezenterem telewizyjnym/sportowym chujem/
tancerzem/założyć zespół/bankierem/maklerem/
wodzirejem/żydem/lewakiem/zoofilem/nekrofilem/
łajzą z pretensjonalnym uśmiechem/pracownikiem
NASA/NSDAP?STAZI/KGB/LSD/LGBT lub
innym oszustem manipulującym kandydatami
na człowieka. Pierdolona i niezniszczalna władzo,
brzydzę się twoim nasieniem, dlatego się
wycofuję! Nie dam tej nędznej istocie, za
jaką się uważam,
satysfakcji bezwarunkowego panoszenia się
po świecie, kurwa
Elegancja[1]
to ladacznica co ma nieudolne serce
na języku. Wabi, przywołuje muchy,
które pożywią się jej utrapieniem.
Tylko brzydota powinna być w cenie.
Tylko miłość jest ważna; w butach
pobrudzonych gliną i farbą
O tempora! O mores!
[1]Albertowi Gaciomettiemu