Nope

nikogo nie obchodzi o czym opowiadasz,
nikt nawet już nie słucha, chociaż twoje słowa
rzucałeś razem z wiatrem, a cała historia
miała jakieś znaczenie i ładunek uczuć.

czy ta pustka powstała w tym właśnie momencie,
kiedy ci powiedziała, że żyłeś złudzeniem
czułości waszych wspólnych poranków i nocy,
dotyku, który łączył, co niepołączone,
w łańcuch przyczyn i skutków, gdzie względna kolejność
miała mniejsze znaczenie od samego trwania
przy sobie ręka w rękę, dzień w dzień, aż do końca
– choć koniec się wydawał czymś tak nierealnym,
tak obcym i odległym niby śmierć we snach.

nikogo nie obejdzie, czy o tym opowiesz,
nie liczy się historia i od tamtej pory
o szczęściu decydują starannie dobrane
leki psychotropowe. reszta jest zmyśleniem.


1983

umrzeć na zapalenie światła
– na zgrabną chorobę, która przypomina
ostatni wolny taniec przy dźwiękach piosenki
dawno zapomnianego grajka z włoskich list przebojów
na obozie, gdzieś w lesie, nad chłodnym jeziorem
niezmiennie charzykowskim, bezwiednie nuciłaś
I like Chopin, więc zawsze mnie kochaj,
zanim dni pełne deszczu zagłuszą melodię,
zanim skończy się lato, być może ostatnie.

umrzeć na zapalenie świata
– tak wtedy myślałem, przytulając cię mocno,
mocniej niż byś chciała, wciąż jednak zbyt słabo,
by wszystko przetrwało dłużej niż tamten taniec,
bo przecież potrzeba dwojga do wypełnienia taktu,
choć do zanucenia I like Chopin wystarczą
jedne usta, jedno sprawne gardło
– do pożegnania marzeń na trzydzieści lat.

umrę na zapalenie lata – jeśli tylko będziesz
moją piękną chorobą pełną świetlnych nut.


Królewicz śniegu [kolaps]

kolejna rzeź ciężarnych samic wieloryba,
a w tle jakiś wypadek na autostradzie
prowadzącej donikąd – jak nasza rozmowa
o życiu lub nieżyciu, przed telewizorem,
w porze oglądalności niewygodnych faktów.

strzęp i krew – ciepła hostia wymieszana z winem,
ładunek, co uderza od razu do głowy,
zanim podniesiesz gardę, zanim wyprowadzisz
jakąś sensowną kontrę, w której mnie już nie ma,
jest tylko szklany okruch z ciemnego zwierciadła

wbity w oczy zamknięte możliwie najszerzej,
zaciśnięte do bólu, a on nie smakuje
lepiej od tamtej bezy wprost z kuchni pawłowa,
od mimowolnej chęci przytulenia głowy
do twoich ciepłych piersi nieskalanych chłodem.

jeszcze, bo szron narasta, czai się arktyka,
pusta i niezbadana wymiana poglądów,
a z niej nic nie wynika oprócz nowych różnic
– próżni najdoskonalszych, więc zaczynam gasnąć,
zapadając się cicho pod własnym ciężarem.


Erebus i Terror

osobne, zimne łóżka są jak kontynenty,
pomiędzy nimi morze milczenia i pustka
niewypełniona niczym po samiutkie brzegi,
a tam coś się przemyka i na nas poluje,
zostawiając pod puchem ostygnięte ciała.

możesz wciąż sobie wmawiać, że blisko to tylko
tyle, co nic lub zero, albo jeszcze gorzej,
choć gorzej wciąż kojarzę z zapomnianym ogniem,
z jasną przestrzenią pełną przeczuć i obietnic,
dniami, które odchodzą w dal tanecznym krokiem,

zanim je ściśnie, zmrozi nadgościnna pamięć.
tak właśnie umieramy skuci przez wspomnienia
rzeczy, których już dawno między nami nie ma,
więc lepiej obciąć język , wtedy dobre słowa
na pewno znajdą ujście, gdzieś spod warstwy lodu,

a my ruszymy dalej – bez patrzenia wstecz.

Paweł Podlipniak – Cztery wiersze
QR kod: Paweł Podlipniak – Cztery wiersze