Bez daty

Znów parę wiosen wetkniętych w obrus,
nitka kołatała się w twoim sercu,
gdy koty chodziły po drzewach jak dusze.
Zbierało się moce z jabłek i ostrzyło wnyki
przed wejściem w promienną sypialnię.

Złap śmiechy w przezroczyste cążki.
Prawda, że zabawny był upadek z wiatru,
że komiczna była mgła naszych ramion,
kiedy przeszliśmy sami siebie na wylot do Głównej.

Ciężkie spojrzenia jak wachlarze paproci.
Czujesz, że nie udał nam się spacer,
ten arbitralny odcinek czasu,
który kiedyś wszystko nam streści,
jak anioł ciekawy podbrzusza mostu
i zielonych węzłów pierwszej ucieczki.


Wiem

Nie piszę o suchych porach roku.
Szukam jednak dialektu, w którym
bardziej kwiat pochłonie ciebie,
niż mnie coś mocniej może strapić;
gdzie dotkniesz więcej piasku,
niż mogłabyś wykruszyć z oczu.

Równo, bez plamy ścięta łodyżko,
piszę o tobie w suchej porze.


[Rój kasztanów i kojec]

Rój kasztanów i kojec
między dłonią a kamieniem
wybitym z ozdoby zgranego słońca.
Dojrzały skłon bez oddechu
i rzeka przelana pod buty.
To wszystko blade dłuta w pamięci,
ból podkuty na czerstwe gęstwiny,
w których wyschły już ślady człowieka.


Piętro niżej

Łokieć tkwi w kracie obrusu,
słońce szkic ogołociło z ciemności,
lecz nade mną klosze żyrandola,
białe jak mleko, z paskiem złota.

Znów tam się buja moja głowa
wargi zliczają zaschłe szepty.
Jedynie płomień się wyszczerbia
jak trącone mocno ramię;

drażnią tylko sploty tkanin,
gasną w pustych rękawiczkach.


Asteroida

Wytarty skrzep przy słońcu,
połyskliwe ślady muszek
mrużą nam oczy i gną usta,
pierwszy raz w szalu miękną ręce.

A później jedna ci umiera,
twój sen zabarwia żyznym dymem,
układa myśli w plamce soku,
więc w wodzie mieszasz szkło zegara
i na powietrzu trzymasz serce.

Przyłóż do gardła tamte cienie,
odlecą jak puszyste ptaki.


Pamiętnik w hamaku

Lato jak koniec palca w cukrze,
tłuściejsze drzewa, złamane kocie wąsy
– wszystko na biwak się nada:
i peleryna, pod którą chleb dogasa,
i rdzawy gwoździk, na którym wiszą klucze.

Jeśli zaś wszystko jest mydlaną bańką,
niech niebo samo się przyturla
do naszych gładkich kolan.

Sądzę, że tylko zadymią muszle,
spalą się najgłębsze partie słowa.


Skrzynia

Nie było w niej nic z podartych rzeczy,
wszystko miało awers i rewers,
jak koral rozbity na kilka ziaren,
wilgotnych na spodzie, suchych przy wieku.

W pyle, z którego nas obdarto,
ozdobne okucia i pierwotny kolor.
Zajrzałem, nim ściemniały szczeliny,
a moje oczy były jak kruche ćmy.


Śniadanie bez słów

Rzęsa przysiadła na policzku.
W progu już wiem, że liście to papier,
słońce grzebie paznokcie, uśmiech
rodzi się z połamanych żeber kwiatów.

Ubita ziemia zrywa struny, przenosi
dźwięki rozmów na drugą stronę rzeki.
Tam pnie drzew wypełnione solą
z daleka są jak stoły, z bliska jak rzeźby.


Zbyt mały ogród

Zbyt mały jest ogród za oknem,
ani w nim zgubić włos, ani rozproszyć popiół.
Możemy tylko urozmaicać swój czas
wypatrując się nawzajem przez lufcik.

I okazuje się, że wcale nie krwawisz,
że da się po sobie mazać palcami.
Zrywasz ze ściany bluszcz i okręcasz ciało,
intensywnie pachnąc za szybą.

Zbyt mały to ogród, aby rozproszył popiół.


Na zakręcie – Sekwoja

Chociaż ciągle wierzysz we wróżby z gęstej sadzy,
to jednak musisz ruszyć i przemawiać do pni,
pustych i widocznych tylko dla oczu z poranną blizną.
Ten statek oderwał już dno i ukazał kolor,
tak często omawiany na pierwszych lekcjach,
gdy miękkie pantofle były płótnem, sznurówka
źdźbłem trawy; staw – gniazdem dla piasku z drogi.
Twoje spojrzenia w głębi drugiego pokoju
uspakajały młode odrosty wierzby, mówiąc im:
„wieczorem zaśniecie przy naszych stopach”.
Z pękniętej belki u progu wylecą pszczoły,
odkopana menażka znów wchłonie wilgoć z czoła.


Zaplecze portowego miasta

Cegły porysowane zapałką,
kotwica paląca się w trawie
i ani śladu morza – tylko łódka
z dziurami po smolistej nocy.

Trzon fali jak latarnia bez światła,
ślady wody zbite w zwiniętym żaglu.
Krwinki naszych ciał przybiły
do nieba w zielonej butelce.

Paweł Miastkowski – Wiersze
QR kod: Paweł Miastkowski – Wiersze