Dziwnie szybko
zacząłem to miejsce nazywać domem.
Nie mam „w domu”
telewizora. Wracam z pracy
„do domu”. „W domu” jest zimno,
ale mam „w domu” piec.

Albo jak teraz: biorę plecak
i wychodzę „z domu”. I idę „w góry”,
bo mogę. Co będę
siedział „w domu” na zmarnowanie.
„W domu” ludzie umierają,
kiedy nie mają gdzie iść.

I tylko jak jadę do Legnicy,
to nie wiem, gdzie jadę.
Legnicki „dom” spłonął,
a dom szklarski się znikąd wziął.
Wolę się stąd nie ruszać.
Bo „nie ma jak w domu”.
Nie ma jak „tutaj”.

Jeszcze wczoraj
nie wiedziałem, że „dom” istnieje.
A potem zobaczyłem u progu
ten wyryty w kamieniu napis: „tutaj”.
I pomyślałem: to tutaj.
A teraz tu mieszkam. W tym domu
bez cudzysłowów.

Dziwnie szybko to poszło,
ale nie jest dobrze
zanadto dziwić się temu,
co jest.

Wychodzę więc z domu
i idę do Domu Hauptmannów
na spotkanie autorskie z Konradem Jaskólskim,
autorem przednich bajek
Gałąź Ducha Gór, z których płynie
prawie tyle samo radości,
ile z mojego pomieszkiwania na ulicy Słonecznej,
o ile nie więcej.

Albo na wernisaż
legnickiego artysty Krzysztofa Kułacza
Karpińskiego, wynalazcy oryginalnego stylu
zwanego karpiografią, z którym lata temu
jako ktoś inny
pracowałem w legnickim muzeum,
chociaż bez powodzenia.

Lata temu
Krzysztof Kułacz Karpiński
był Krzysztofem Kułaczem,
ja zaś byłem i pozostałem sobą
tylko z nazwiska.

Albo tak sobie idę
do Ogrodu Ducha Gór przy owym Domu,
aby nasiąknąć co nieco Duchem Gór,
bo możliwość nasiąkania tutejszym Duchem Gór
jest darem bezcennym i grzechem byłoby
nie nasiąkać.

Ja zaś w tym stylu nie grzeszę.

Albo idę popatrzeć przez kraty
na wnętrze kościoła Bożego Ciała
przy Dolinie Szczęścia,
gdzie trzymają pod kluczem obrazy
Wlastimila Hofmana,
który przymuszany przez władze
do spolszczenia nazbyt czeskiego imienia
i nazbyt niemieckiego nazwiska
nie skorzystał z okazji
i nie został drugim Janem Matejką,
dzięki czemu mogliśmy w Szklarskiej Porębie
obchodzić niedawno rok Wlastimila Hofmana,
a nie Jana Matejki,
co nie byłoby całkiem na miejscu.

Albo idę popatrzeć przez kraty
na wnętrze kościoła rzymskokatolickiego
pod wezwaniem św. Maksymiliana Marii Kolbego
przy ulicy Adama Mickiewicza,
w którym nie wiem, co trzymają cennego,
bo jeszcze nie byłem w środku
i to nie tylko z uwagi na kraty, ale że
zawsze jestem tam tylko po drodze
do Kruczych Skał. A raczej do Krzywych Baszt,
bo na Krucze Skały chodzą wszyscy,
a na Krzywe Baszty tylko ja, przez co
czuję się tam całkiem na miejscu.

Przyjezdni zaś nie chodzą
do kościoła św. Maksymiliana,
bo „za bardzo pod górkę”.

Albo idę popatrzeć przez kraty
na wnętrze pierwszego i najstarszego kościoła
katolickiego w mieście pod wezwaniem
Matki Bożej Różańcowej
przy Orlej Skale i Lipie Sądowej
w Szklarskiej Porębie Dolnej,
w którego wnętrzu zachował się drewniany,
polichromowany ołtarz w stylu manierystycznym,
aby tym bardziej cieszyć oko i krzepić ducha,
dzięki czemu duch mój jest krzepki,
a oko radosne.

W XVIII wieku kościół był użyczany
protestantom na nabożeństwa
do czasu, aż zbudowali sobie własny,
zaprojektowany przez Christiana Feistesa,
inspektora budowlanego
zarządu dóbr rodziny Schaffgotschów.
Dziś jest to kościół filialny
pod wezwaniem Niepokalanego Serca
Najświętszej Maryi Panny,
do którego jednak nie zajrzałem dotąd
nawet przez kraty, często natomiast
siadam na skwerku za kościołem
i oglądam kamień z wyrytym sobie a muzom
napisem: „Tutaj był początek
miasta Szklarska Poręba 1366-2010”,
który zawsze mnie kręci,
albowiem zawsze kręcą mnie rzeczy proste
i ostateczne, które tłumaczą się same przez się
i nie wymagają dodatkowych objaśnień.

Gdybym chciał kiedyś mieć grób,
chciałbym mieć taki napis na grobie.

Tymczasem chodzę po Szklarskiej Porębie
Dolnej, Górnej i Średniej oglądać groby
i nagrobki innych:
skromny grób Wlastimila Hofmana
na schludnym cmentarzu parafialnym
przy ulicy kardynała Stefana Wyszyńskiego
i smutny grób Carla Hauptmana
na zdewastowanym cmentarzu ewangelickim,
który od 1925 roku zdobił oryginalny
nagrobek autorstwa Marlene Moeschke-Poelzig,
ale już nie zdobi. Zniszczony po wojnie
i odnowiony stoi dziś w Parku Ducha Gór,
czyli między bajkami a zaświatami.

Na tym cmentarnym karkonoskim Panteonie
spoczęli wybitni szklarscy mistrzowie,
literaci, biolodzy, doktorzy,
profesorowie tudzież malarze
ze Stowarzyszenia Artystów Świętego Łukasza,
których imion
z uwagi na nazbyt niemieckie nazwiska
nikt nie chce dzisiaj pamiętać.

Gdybym chciał kiedyś gdzieś spocząć,
chciałbym spocząć na takim zapomnianym
przez ludzi cmentarzu.

Dawny Młyn Świętego Łukasza
nie jest dziś młynem świętego,
za to można w nim dostać
świninę z koryta.

Smutniejszy od widoku
zdewastowanego cmentarza ewangelickiego
w Szklarskiej Porębie Dolnej,
jest tylko widok starych domów,
zastępowanych przez Nowe Ateny
Benedykta Chmielowskiego.

Zamiast więc gapić się na coś,
do czego i tak nie mam dostępu,
albo oglądać stare i nowo powstające
groby i nagrobki all inclusive i last minute
– epitafia dawnej Szklarskiej Poręby –
chodzę po tutejszych górach i lasach,
dzięki czemu ciało moje jest krzepkie,
a duch lekki.

Jeśli chciałbym mieć kiedyś
inny dom, chciałbym mieć dom
w górze, w poszyciu.

Świniną karmiono mnie
za życia.

Grzegorz Tomicki – Imiona Szklarskiej Poręby
QR kod: Grzegorz Tomicki – Imiona Szklarskiej Poręby