Kosteczki

Bo wiesz, u nas nie ma sztućców, normalnie każdy to wie, po prostu się je rękami. Nie ma w tym żadnej filozofii, siadasz i żresz. Raz nawet przyszła jakaś babinka i się pyta o widelec. To się normalnie wszyscy na nią patrzą i śmieją. To znaczy, wiadomo, nikt się nie patrzy, nikt się nie śmieje, pełna profeska. Ale ja tam widzę po ekipie, że jest rechot na pół kuchni, taki wewnętrzny, co tylko inni pracownicy widzą. No i wtedy tej babci w czapce, wiesz, że one zawsze czapki noszą? Tak sobie nawet myślę, że może zimno im w bańki, bo już śmierć im w karczycho dmucha? No, a ja pełna profeska, mówię do niej z uśmiechem jak stąd do szczynopoju, u nas nie ma sztućców, proszę pani, je się rękami, proszę pani, miłego dnia, zapraszamy ponownie stara jędzo, zdechnij już lepiej dla dobra ogółu. Generalnie dużo bywa przypału, ale ten największy normalnie przebił wszystko na amen.

Bo różni tu przychodzą, cały przekrój, można powiedzieć. Tak sobie nawet myślę, po kiego ja przez te prawie dwa lata socjologię studiowałem, jak ja mam tu socjologię dzień w dzień, do porzygania i wysrania: bida z nyndzą, rolexy, mercedexy, wiejskie bydło, miejskie bydło, cygany, paniusie, dzidziusie, tatusie, krowy, metale, praojce jakieś, stare, chude, grube, babochłopy, robole, bezrobole, doskorole, szmaty, kurwy, policjanci, karole: zwykłe, skórzane, dresowe i wreszcie dresy: czyste, brudne, za duże, za małe, kibolskie, matolskie, małolackie, całe normalnie morze dresów, czy nawet góry. Nie żebym coś miał do dresów, sam lubię ciuch wygodny, ty nie? I powiem ci, że wiele widziałem i na sali i w kiblu i przed lokalem, płacz, śmiech, sperma, krew, czyli życie w całej okazałości, jak to mówią, ale ta zajawka, którą ci tu zapodam, to już normalnie wykroczyło poza mój rejestr spraw zwykłych i niezwykłych.

Pora była najokrutniejsza, czyli ostatnia godzina do zamknięcia. Nogi ci już z dupy wychodzą a każda minuta waży ze sto kilo. I w tej właśnie czarnej godzinie potrafi pojawić się nagle cała zgraja spidziarzy z osiedla. Albo niedopite cwaniaczki z miasta. Albo inne zjeby. Normalnie szczerze im wszystkim życzysz śmierci w męczarniach, ale na ryju musisz mieć przyklejony ponton, bo tak tu mówimy na ten sztuczny uśmiech, bo sztuczny i gumowy, dobre co? Więc dajesz im największą spalonkę, ranne spady i fryty w stanie zombi, a ci rzucają się na to jak z dziesiątego piętra. I wtedy, gdy patrzysz na te opychające się trefnym towarem mordy, ociekające starym olejem i błogimi wyrazami, to nadal się uśmiechasz, ale już nie musisz się wysilać, bo to jest normalnie najszczerszy uśmiech, jaki tego dnia wyszedł ci na facjatę.

I za dwadzieścia właśnie, wchodzi gość wielkości normalnie szafy. Z móżdżkiem wielkości mola. I już wiem, że zaraz się zacznie wielkie żarcie, bo tacy potrafią młócić kubłami te nasze śmieci. Mówią, że to im masę robi. No więc masywny podchodzi do lady, a oczy ma tak zajebane jakimś brudnym dopkiem, że mogę sobie spokojnie odpuścić ponton, bo mnie nawet nie widzi, bo jestem tylko gadającą głową, która ma mu wyrzygać na tacę tłustą pacię. Wysłowić się też nie wysłowi, bo jak, jak mu się język zaplątał o zęby? Mówię mu więc co i jak, bo znam normalnie te knury na wylot. Kiwa zadowolonym ryjem, który zaczyna przeciekać, bo ślinianki mu już pracują pełną parą. Pizga we mnie zmiętym hajsem i człapie do stolika skrytego za sztucznym kwieciem. Za taki napiwek, to mu stawiam tacę w try miga przed nosem i pięknie mówię proszę, dziękuję, się kłaniam, smacznego szanownemu panu, pełna profeska. Cieszyłem się normalnie jak głupi, bo to była druga dniówka, jeśli nie trzecia, jeszcze nie spodziewałem się najgorszego, co to miało dopiero nadejść.

Wróciłem do swoich spraw, a tych na zamknięcie jest zawsze najwięcej. Taka karma, jak to mówią. Zacząłem od ustawiania krzeseł na stoliki, czego robić nie wolno, bo przecież jeszcze całe pierdolone dwanaście minut do godziny zero. Menago krzywo na to patrzy, ale chuj mu w dupę, nieżywe krzesła zawsze mogą odstraszyć potencjalnych wpierdalaczy, a przede wszystkim przyspieszyć obecnych, co zadziałało świetnie na mazgaja w okularkach, chapnął w locie co tam miał i już go nie było. Pindy w leginsach się bardziej ociągały, to im zacząłem szmatą stolik czyścić, coś tam furkały na krzywozgryzie, ale możecie mi naskoczyć gównojadki, jednym słowem wypierdalać mi stąd, ale już. Nie dotyczyło to niestety szafiastego gościa. Z jego zakątka dochodziło mlaskanie, chrumkanie wręcz na całego.

Zatańczyłem mopkiem lepkiem po lokalu, kiblach, kuchnia się już zmyła, cześć, cześć, menago wskoczył zabezpieczyć szmalec, światełka już wygaszałem. A gość siedział. No i co teraz? Ustaliłem z menago, że biorę go na się, tak mnie to ekstra siano czule nastroiło. Pięć minutek mówię mu dam, a potem najwyżej dryndnę po osiłkowo, bo osiłkowo w końcu od tego jest. Tak sobie teraz myślę, że ta dodatkowa kasa to mi normalnie na mózg padła, bo to menago powinien się tym zająć z przepisowego punktu widzenia. Ale się spieszył, się mu w jajach gotowało, po oczach widziałem i mu odpuściłem.

Zakradłem się do zakątka, skąd nadal odgłosy żerowania dochodziły. Kluczami dla animuszu sobie podzwaniałem. Zajrzałem za sztuczne palmy i kopara mi opadła na kolana. Bo zgięło mnie, że usiadłem, dobrze, że krzesło było. Gość ryja miał całego we krwi, posoka ze stolika kapała, a ten chujec siedział i wpierdalał sobie łapy! Uwierzysz w to kurwa!? Zażerał się, wgryzał w te swoje graby, jak jakaś wściekła świnia! Tak się skurwiel zapędził, że się nie zatrzymał, jak mu się ścierwo skończyło na tacy i wpierdalał sobie normalnie paluchy. Po kurwa kosteczki. I stąd to dziwne mlaskanie było. I to jebane chrumkanie. A z kikutów błyszczały białe fragmenty, a nad nimi te oczy bezrozumne. Rzygłem, co mam ci powiedzieć, rzygłem, bo wyglądało to paskudnie. A ten na mnie popatrzył czujnie, bo odgłosy rzygania go zaciekawiły. Kiwnął głową, na znak, że rozumie, czy coś i dalej do obgryzania tych swoich piąch. No i co ja miałem mu na to powiedzieć? Zamykamy szefie, idź sobie jeść łapy do domu?

Musiałem się tym zająć, tylko nie wiedziałem jak. Po osiłkowo nie mogłem zadzwonić, bo by się afera zrobiła na pół miasta. Menago i tak by nie odebrał, bo wkładał właśnie chuja w jakąś chudą dupę. Sam więc sobie musiałem radzić. I zrobiłem, jak umiałem najlepiej. Wyjąłem z zamrażarki podłużne buły, na pół je przeciąłem, dziurki w nich zrobiłem i nasadziłem mu na kikuty. Wyglądało to źle, ale nie miałem lepszego pomysłu. Zadzwoniłem po taksę. W międzyczasie gościowi krew z pyska starłem, chujek mnie po rękach całować próbował, skórę mu pod szyję zapiąłem, pełna profeska normalnie. Wcisnąłem go do auta razem z tym jego śmierdzącym napiwkiem i powiedziałem do taryfiarza, któremu na widok kasy zaświeciły się gały (a taksometr zgasł): zabierz go pan na plac Grunwaldzki, do „Aurory”, tam na niego czekają. No i pojechali w siną dal, jak to mówią. Gościa już więcej nie widziałem, ale sam powiedz, że było to epickie rozwiązanie, nie? Chociaż muszę przyznać, że od tamtej pory, to normalnie bardziej patrzę klientom na ręce.


Czarny grudzień

Wtedy nadszedł grudzień i przed szkołą pojawiły się czarne plamy. Pustka asfalciała. W klasach wybuchła radość, jak dobrze pójdzie, to przed świętami będzie można wyjść na boisko. Wszystkich ogarnął podniosły nastrój, nawet nauczyciele stali się jakby mniej surowi. Ja też trochę się cieszyłam, lubiłam spędzać czas na zewnątrz. Ale w środku było mi smutno. Bo uwielbiałam w nią patrzeć. Mogłam to robić godzinami, nic sobie nie robiąc z gadania, że od tego gasną oczy. Nie wierzyłam w te szkolne mity, opowiadane chyba po to, żebyśmy uważali na lekcjach.

A pustka ginęła, plam było coraz więcej, z biegiem dni łączyły się w czarne połacie. Oczywiście zdarzali się tacy, co próbowali wchodzić na asfalt, mimo, że był jeszcze dosyć cienki. Byli przykładnie karani, ich ciała wystawiono nawet na widok, ku przestrodze. To ostudziło gorące głowy, podejrzewałam jednak, że chłopaki z naszej paczki i tak coś knują. Zawsze stałam trochę z boku, więc nie wiedziałam dokładnie, co się szykuje. Może powinnam bardziej się zainteresować, może byłabym w stanie coś zrobić..? Czasem dręczę się takimi pytaniami, pozostają jednak bez odpowiedzi.

Wreszcie, koło dwudziestego woźny oznajmił, że asfalt ma pół metra grubości. Drzwi zostały oficjalnie otwarte. Dzieciarnia z wrzaskiem wybiegła na boisko. Wygłupom nie było końca, przypominało to oszalałe stada ptaków, które nigdzie nie mogą zagrzać miejsca. Po jakimś czasie i ja zdecydowałam się wyjść. Stanęłam na schodkach i rozejrzałam się, szukając naszej paczki. Dostrzegłam zwartą grupkę w rogu boiska. Wyglądali jakby po kryjomu palili papierosy, lecz nagle dotarło do mnie, co tak naprawdę robią. Chciałam krzyknąć, ostrzec ich, ale głos uwiązł mi w gardle. Rzuciłam się ku nim, biegłam po twardej nawierzchni najszybciej, jak potrafiłam. Było jednak za późno. Zwarty krąg rozstąpił się nagle i dwóch chłopców, chyba Kubiak i Sieradzan wyciągnęli wąski, długi walec asfaltu. Tymczasem Stojecki pochylił się, wpuszczając w przerębel żyłkę. Wówczas obraz rozmazał się, płakałam.

Długo nie mogłam się uspokoić.

Kiedy do nich dotarłam, stali spokojnie. Sieradzan częstował wszystkich, brali nawet ci, którzy nie palili. Ja odmówiłam. Nikt specjalnie się nie zdziwił. Zapalniczka krążyła, usta zaciągały się, dziewczyny pokasływały. Ciężkimi jeszcze od łez oczami spoglądałam na moją dawną paczkę. Przez chwilę zdawało mi się, że pod opuchniętymi twarzami, wygasłymi oczami, zaokrąglonymi brzuszkami dostrzegam dawnych, postrzelonych chłopaków. Było to jedynie bolesne złudzenie. Laski, oprószone tynkiem podkładów, na pozór tylko trzymały się lepiej.

W powietrzu czuć było już stęchliznę jesieni, liście spadały z drzew jak głupie. Z otwartych okien szkoły dobiegły nas pierwsze takty dawnych przebojów. Po części oficjalnej, spotkanie wkraczało w fazę „taneczną”. Nie miałam na to ochoty, w gruncie rzeczy męczyłam się tu od samego początku. Usilnie zastanawiałam się więc, jak wyjść, by nikogo nie urazić.


Tym razem Bożego Narodzenia nie będzie

Na niebie zawisła flara zalewając okolicę trupią poświatą. Trzech strudzonych żołnierzy weszło do stajni. Najmłodszy przyklęknął zaraz przy wejściu i rzygnął solidnie. Drugi wojak patrzył na to z niesmakiem, naśmiewając się w duchu z kolegi, który nie potrafi pić jak mężczyzna. Następnie kucnął w kącie i wysrał się z wyraźną ulgą. Pogmerał w kieszeni munduru szukając podcierki. Znalazł tylko jakieś pismo, urzędowe zapewne. Podtarł się ostrożnie, by nie podrażniać żylaków. Trzeci żołnierz podszedł do podejrzanie czujnej sterty siana. Milcząc, wskazał na nią palcem. Towarzysze broni wymienili między sobą kilka znaczących spojrzeń i gestów. Trzeci żołnierz rozpiął rozporek. Parującą strugą wyrysował na podeschniętej trawie znak krzyża.

Noc dopiero się zaczynała.

Po chwili mężczyźni opuścili budynek. Z kopy siana dały się słyszeć westchnienia ulgi. Dwóch żołnierzy obeszło stajnię, by sprawdzić ewentualne wyjścia. Trzeci zaryglował dokładnie wrota. Oparł się o nie plecami, wyciągnął zza opaski hełmu skręta. Uderzył zapalniczkę, zaciągnął się. Nie gasił płomienia. Spojrzał na niebo gwiaździste nad sobą i przyłożył czerwonawy jęzor do strzechy.

Kuba Kapral – Trzy opowiadania
QR kod: Kuba Kapral – Trzy opowiadania