Sakramenty

Trzeba było poświęcić sporo czasu i zdrowia
(pieniądze nie grają roli), żeby odciąć się od korzeni,
od schematu. Młodzieńczy bunt kazał się go wystrzec
za wszelką cenę. Za cenę prób, błędów i kłótni.

Nowoczesność pędzi zbyt szybko, żeby nie oderwać się
od momentu startu, więc trzeba spróbować wyprzedzić i ją.

Z czasem zadyszka bierze górę, wtedy przestajemy myśleć,
zaczynamy robić. Wszystko się miesza, jak pranie w bębnie

starej pralki. Życie zdaje się być okrągłe, bo kiedy odeszliśmy
już pod sam biegun, żeby się odsunąć i zrobić po swojemu,
żeby nie powielić schematu rodziców, stajemy w tym samym miejscu.
Teraz myślimy tylko o tym, żeby wejść w ich role.


Świętość

Kiedy w końcu zasiadam w fotelu ze szklanką whisky,
mniej żeby ją pić, bardziej – celebrować po przydługim,
udanym dniu w pracy – słyszę głośne pukanie do drzwi.

Pukają, bo podobno ktoś dał im prawo, żeby zapukali.
Ale moim prawem jest nie wpuścić ich do domu
i kiedy o tym myślę – oni już są w środku, pakują rzeczy

zdjęte z moich półek w czarne walizki i pożółkłe teczki
i każą wychodzić, bo na mocy prawa, które sobie przyznali,
mogą mi rozkazać, czego tylko pragną, lecz wiem doskonale,

że nie tak działa prawo. Będziemy się bić. Będziemy się mordować.


Nadlatują ptaki

Od kilku dni znowu nic się nie dzieje. Zapominam o tobie,
ty o mnie, pewnie za kilka dni znowu sobie przypomnimy.
Na chwilę. Będzie wtedy lepiej niż wczoraj i gorzej niż kiedyś.

Często się zastanawiam, czy właśnie w tym domu chciałbym,
żebyś była i czy ty zawsze chcesz wejść w te same drzwi,
na których doskonale znasz każdą niezmywalną plamę.

Powtórzę: tych plam nie da się już zetrzeć. A przecież
nawet drzwi czasem zmieniamy w naszych domach.
Może one są ważniejsze od ludzi, może to tylko substytut

zmiany. Kiedy już trzymam w ręku klucz, by przekroczyć próg,
nastaje dzień. Ten lepszy niż wczoraj. Zapominam o kiedyś
i wiem, że jeśli żadne inne kiedyś nie mogło być lepsze,

to i żadne dzisiaj lepsze być nie może. Minęła zima, nadlatują ptaki.


Dym

Od kilku lat ciągle stoisz za dymem papierosa,
chociaż żadne z nas nie pali. Taki jest krajobraz,
kiedy śpię, a ty pojawiasz się czysta i świeża.

O kilku lat ciągle stoisz za dymem papierosa.
Kiedy paliłem, nigdy nie zbliżyłaś się bardziej,
niż ostatniej nocy, kiedy byłem w szczycie fazy rem.

Od kilku lat ciągle stoisz za dymem papierosa
i może gdybyś się zbliżyła nie byłabyś tym, kim jesteś,
chociaż nic innego nie zdołało cię zmienić przez te lata.

Od kilku lat ciągle stoisz za dymem papierosa.
Będziesz tu stała, będę tu stał, gdziekolwiek pójdziemy,
więc odchodzę spokojnie i choćbym nie palił, zapalę.


Przedwiośnie

Im cieplejsze są zimy, tym dłużej trwają. Rośliny
kładą się w donicach, jakby je przysypać hałdą węgla.

Poza czernią, jest jeszcze szarość nieba – cały świat
przykrywa jedna wielka chmura. Trzyma nas tylko to,

że inni mają nad sobą tę samą chmurę. Węgiel nie puszcza
roślin, rośliny umykają zwierzętom, aż wymrą wszystkie.

My będziemy pierwsi. Za rogiem czai się czarne słońce.


Mokra twarz

Wieczorem w kałużach powoli umierał deszcz,
w oknie dym papierosa mieszał się ze smogiem.
Na twojej twarzy pojawiła się kropla świeżej rosy.

Następny poranek zalał się mgłą tak gęstą,
jakby przed obiektyw wylać karton mleka.
Jeżeli ty nie jesteś porankiem, nic nim nie będzie.

Znamy wszystkie odpowiedzi, ale nie umiemy
zadawać pytań, więc świat przelewa się przez palce.
Stoimy w tym samym oknie, ale w różnych miastach.

Najciemniej jest tuż przed świtem, najryzykowniej
pół kroku od siebie. Jeśli nie zagramy, nikt z nas
nie przegra. Jeśli jednak – być może nie będzie zwycięzcy,
po prostu jedno z nas przegra znacznie wolniej.


Kraty – karty

Kto mówi o blokach betonowe osiedle
nie siedział nigdy w ciupie. Po prawdzie
bardziej się tu leży lub chodzi, niż siedzi.
Częściej leży, niż śpi, częściej stoi, niż chodzi.

Tutaj beton sypie się na głowę podczas snu,
jeśli śpisz na dolnej pryczy, a nad tobą
śpi Klocek i wiercąc się szczypie ścianę
prętami łóżka. Przegrałem górną w karty,
niestety od tasowania nie przybywa asów.

Mawiają tu, że pewna jest tylko śmierć,
podatki i liczenie więźniów. Ochrzcili mnie
świętym, kiedy podczas jednego z liczeń
głowę miałem obsypaną porannym, betonowym
kurzem. Wyglądałem jak anioł śmierci,

ale aniołem nie jestem. Na rozprawie jeden rzucił
zabijając mordercę, stałeś się mordercą.
Filozof wśród książek. Będę tu gnił
dokładnie tak samo, jak gniłbym na zewnątrz.
Tutaj gnije się tak samo, tylko nieco szybciej.


Polskie drogi

Od patrzenia w złym kierunku oczy stają się suche,
jakby ktoś wsypał w nie naczepę pełną piasku.
Tarcie suchym palcem w niczym nie pomoże.

Za szybą woda łączy się na chwilę z podłożem
w tak dużym stopniu, że ani iść, ani jechać, ani zostać,
więc jedziemy. Wycieraczki są szybsze niż my.

Po wyjeździe z piekła cieszymy się słońcem,
jak przydrożne sarny – jedna odłącza od stada.
Biegnie nam na spotkanie jak stęskniona matka

do dawno niewidzianych dzieci. Nasze ciała
spotykają się i układają w embrion. Jesteśmy u celu:
woda deszczowa, piasek z naczepy i słońce
zdają się mówić „jesteście na plaży. Śpijcie”.


Rejs

Małe drewniane łodzie płyną do Europy,
kiedy idziemy na wódkę w sobotnie wieczory.
Te są wreszcie ciepłe, długie i upojne.

Małe drewniane łodzie płyną do Europy,
spotkani Ukraińcy kojarzą Matejkę,
ale nazwiska Wałęsa nigdy nie słyszeli.

Małe drewniane łodzie płyną do Europy,
kiedy siadamy na leżakach po średnim koncercie
z lekkim piwem w dłoni (kładziemy je na ziemię).

Małe drewniane łodzie płyną do Europy,
kiedy ktoś urywa klamkę w toalecie.
Obsługa lokalu nie umie jej przykręcić.

Popłynęlibyśmy gdzieś latem, na czyste akweny,
kiedy małe drewniane łodzie popłyną do Europy,
tymczasem budzi się dzień, a my z nim, na kacu.

Ci pobożniejsi, odświętni – szturmują kościoły,
kto nie świętuje z nami, ten jest terrorystą.
Małe przepełnione łodzie topią się po drodze.


Letni wieczór

Zawsze znajdzie się powód, żeby wyjść do miasta,
w tę brudną mieszankę ludzi, krzyków, słońca,
więc bloki i kamienice wypluwają mrowie
w ciepły letni wieczór, w umówione miejsca.
Po takim wieczorze taksówkarze długo wietrzą auta.

Od kiedy zamknęli najlepszy lokal w mieście
nie mamy gdzie się schować, ale wciąż wierzymy,
że kiedyś znajdziemy miejsce godne wódki.

To, co najlepsze, już się wydarzyło, więc powielamy
zachowania, stany. Szukamy w powietrzu zapachów,
których nie ma, jak ludzi i miejsc, którzy już umarli.
Kiedy mamy dość, stajemy się poważni. Nic się nie zmieniło.
Nadchodzi świt, włosy na tatuażu ciągle przyrastają.


Wyprawa śladem spierdolin i dzieci kukurydzy

dla Marcina

Moglibyśmy pojechać na koniec świata,
ale świat kończy się właśnie tu.
Możemy tam nie pojechać w każdej chwili,
bo czas może się skończyć w każdym momencie.

Zapomniałeś napisać o kombajnach i czterokołowcach,
o Nidzicy – mieście, z którego nie da się uciec,
o zombie, o pięknych i brzydkich kobietach,
o piosence, która powinna się skończyć przed początkiem
i o pewnej bardzo tajemniczej księdze.

Kiedy miniemy już wszystkie spierdoliny,
a dzieci kukurydzy zasną – noże staną się ostre,
a drzazgi drzew zatrzymają stal, staniemy tam,
gdzie wszystko się zaczęło. Żegnaj skurwielu.


(Czasem mam taki dzień…)

Czasem mam taki dzień,
kiedy siadam w fotelu z dobrą whisky w ręku.
Czuję wtedy całkowity spokój i wiem,
że wszystko zmierza w kierunku, który jest właściwy.

Czasem mam taki dzień,
kiedy patrzę na nią i wiem,
że ona jest jedna, tak jak ja – jestem jeden.
łapię ją wtedy za rękę i mówię jej chodź tędy.

Czasem mam taki dzień,
kiedy nie zmieniłbym nic, nie cofnął się
w czasie, ponieważ to zaburzy wszystko inne,
a nie chciałbym zaburzyć niczego.

Czasem mam taki dzień,
że żadne leki mi nie pomagają.
Chciałbym wtedy być zupełnie sam.
To jest ten dzień, w którym chciałbym umrzeć.

To jest ten dzień, w którym chciałbym umrzeć.

Karol Graczyk – Dwanaście wierszy
QR kod: Karol Graczyk – Dwanaście wierszy