Nie ma szkoły

Willy obudził się z karaluchem na twarzy, łażącym mu przez powiekę. Podniósł go i świsnął za pozbawione szyby okno. Sprawdził całe swoje ciało i widząc, że nic nie wlazło mu do nosa ani do uszu, podniósł się z podłogi i kopnął koc pod łóżko. Matka wciąż jeszcze nie wróciła od ostatniej nocy, a Susie siedziała na środku łóżka trzymając brudną puszkę napełnioną wodą. Obok niej spoczywało puste pudełko po krakersach i kiedy spytała Willa czy jest głodny, bo zachowała dla niego ostatnie cztery, powiedział, żeby je sobie zjadła, co uczyniła, popijając wodą z puszki. Willy popatrzył przez okno na ulicę, jeszcze bardziej szarą niż zazwyczaj, gdzie wszyscy gromadzili się na schodkach przed wejściem do budynków, czekając na nadejście nocy. Susie spytała gdzie jest mama i Willy odpowiedział, że prawdopodobnie diabli ją wzięli, na co Susie odparła, że to niegrzecznie tak mówić. Odwrócił się, żeby zobaczyć jak jego siostra zbiera okruszki rozrzucone po kocu i zlizuje je z opuszków palców, więc powiedział jej że zdobędzie dla niej coś do jedzenia.

Korytarze w tym czynszowym budynku śmierdziały środkiem do dezynfekcji a podłoga lśniła od brudnej wody i kiedy Willy po niej szedł, czuł wilgoć przedostającą się przez dziury w jego tenisówkach. W sumie dobrze, że nie nosił skarpetek. Pracownicy ochrony budynku wyrzucali właśnie Rzygającego Mario razem z jego worem na śmieci wypełnionym puszkami, ale Mario zacięcie walczył o to, żeby pozostać wewnątrz i kiedy tak wywlekali go na zewnątrz, wyglądało to, jakby czekało tam na niego krzesło elektryczne. Cisnęli go do rynsztoka przy wiwatach i oklaskach widzów, a Mario stanął na nogi i włożył sobie palec do gardła, próbując zwymiotować na Camille, aż ta nie kopnęła go w jaja. Willy obserwował przez chwilę Mario zataczającego się w dół ulicy, z worem zarzuconym przez ramię jak Święty Mikołaj, a potem sam podążył na wschód, w stronę Broadway, żeby skołować jakieś drobne. Zanim zaczęło padać, miał już uzbierane wystarczająco, żeby kupić dwa burgery z jajkiem i frytki, ale kiedy wrócił do mieszkania, Susie tam nie było. Zjadł frytki i zostawił resztę jedzenia pod kocem, żeby całkiem nie wystygło. Sprawdził swoje ramiona i stwierdził, że obrzęki w większości zeszły. Zawiesił koc na zardzewiałych gwoździach wbitych w ramę okna, żeby powstrzymać deszcz wpadający do środka, a potem wyszedł przed dom, żeby zapytać Sizemore’a, gdzie podziała się jego siostra. Sizemore nie wiedział. Usiadł więc z innymi na schodkach i obserwował ludzi brnących przez kałuże, trzymających gazety i parasole nad głowami, a Rapujący Dave próbował zapalić papierosa, ale ten kompletnie rozmókł. Sizemore odpalił jointa i podał go Wilowi, który zaciągnął się i zaczął kaszleć, dopóki Sizemore nie powiedział, żeby wyluzował. Obok nich przejechały gliny, nawet nie zwalniając. Willy gapił się na obrazki migające w kałuży, którą miał przed sobą wyobrażając sobie że jest kroplą deszczu w tej kałuży, która jest całym światem, w którym wszyscy są ściśnięci razem, czekając na pojawienie się słońca, które sprawi że wyparują i znikną. Zza rogu wyszło małe, czarne coś, a małe, bose nóżki wystające z tego czegoś, co wyglądało jak pniak sprawiły, że rozpoznał siostrę. Kiedy zbliżyła się, zobaczył jej uśmiechniętą twarz w wyszarpanej dziurze i zapytał ją, gdzie się do kurwy podziewała i czemu założyła na siebie worek na śmieci. Powiedziała mu, że znalazła go w śmietniku i czyż nie jest to świetny płaszcz przeciwdeszczowy. Zdarł z niej worek i wciągnął ją do budynku, mówiąc, że gdyby mama wróciła i odkryła, że jej nie ma, była by poważnie wkurwiona. Zabrał ją na górę, do ich pokoju, nakarmił ją i zjadł to, co ona zostawiła. Usłyszeli krzyki i wrzaski dochodzące z ulicy i Susie podbiegła do okna. Stanęła na palcach, żeby zobaczyć Rzygającego Mario, który znowu próbował się dostać do budynku a ochroniarze go wypychali kopniakami i Willy nie mógł pojąć, jak ktoś może tak wojować o to, żeby się dostać do środka, podczas gdy tak naprawdę każdy powinien walczyć, żeby się stąd wydostać. Patrząc na mokre i posklejane włosy siostry, powiedział jej, że worek na śmieci to jednak kiepski płaszcz przeciwdeszczowy, a potem w śmiechu popchnął ją na łóżko i wysuszył jej włosy przy pomocy poduszki. Podciągnął koszulkę i położył się na brzuchu, i powiedział, żeby rysowała mu coś palcem na plecach. I podczas, gdy rysowała, próbował zgadywać, co to jest. O czwartej trzydzieści wparowała mamusia z wielkimi, przekrwionymi oczami. Wyglądało na to, że wcale nie spała. Kiedy Susie zapytała ją, gdzie była, powiedziała, że była tam gdzie była. Willy ściągnął koc z okna i wykręcił z wody, która zachlapała podłogę a mamusia wydarła się na niego, że robi bałagan. Zapytała Susie, czy dzisiaj coś jadła i Susie powiedziała jej o burgerach z jajkiem. Willy podszedł do drzwi i kiedy mamusia spytała gdzie wychodzi, powiedział że idzie tam, gdzie idzie. Na schodach zobaczył Chasa, który wchodził na piętro i Willy przycisnął się do ściany, kiedy tak otarli się o siebie nie wymieniając słowa. Willy przystanął przed drzwiami Melody i nasłuchiwał przez minutę, ale w środku było bardzo cicho, więc wyszedł na schodki, posiedzieć z Sizemore, który zapalił następnego jointa. Tym razem Willy nie krztusił się już tak bardzo. Przyjacielski – Frank – Który – Nienawidzi – Świata przylazł i poprosił żeby dac mu się sztachnąć, ale Sizemore powiedział, żeby się sztachnął swoim kutasem na co Frankie powiedział, że gdyby nie był tak przyjacielski to skopałby mu jego pierdolony tyłek. Wyciągnął antenę telewizyjną i zapytał, czy nie chcą jej kupić za pięćdziesiąt centów. Kiedy powiedzieli że nie, spuścił do dwudziestu pięciu. Sizemore powiedział, żeby poszedł na plac zabaw pokazywać swojego piętnastocalowego fiuta za dziesiątaka ale Frankie powiedział, że wszyscy go już oglądali i już nikt nie chce za to płacić. Pojawiła się Melody w swoich brudnych, workowatych jeansach ze sznurkiem zamiast paska i Willy starał się nie pokazać, jak bardzo jest szczęśliwy na jej widok. Sizemore zaproponował jej skręta i ona zaciągała się bez kaszlu, a potem podała do Willa, który zakaszlał. Willy powiedział jej, że nic nie słyszał pod jej drzwiami a ona powiedziała, że wszyscy spali po balandze. Zapytała czy ktoś nie ma papierosa ale nikt nie miał więc Willy powiedział, że kupi jednego na rogu. Kupił dwa wydając swoją ostatnią ćwierćdolarówkę i kiedy wręczał jednego Melody, ta powiedziała że odda mu jutro. Willy zobaczył dwie puste puszki w rynsztoku i podniósł je, uśmiechając się do Melody, a potem poszli na róg i kupili dwie bazooki, z tych słodko różowych. Melody nie wolno się było oddalać od domu i Willy nie pytał dlaczego. Schodki zapełniły się, kiedy schodziło się więcej i więcej ludzi, a Willy i Melody wciąż tam siedzieli, puszczając balony i pękając je palcami. Za każdym razem, kiedy Melody wołała „zamiana”, wymieniali się gumami i Willy doszedł do wniosku, że to najlepsza rzecz, zaraz po całowaniu. Słońce zaszło i matka zawołała Melody przez okno. Willy powiedział, że on też właśnie idzie do domu, więc w sumie mogą iść razem. Patrzył za nią, jak znikała w swoim mieszkaniu po czym udał się do własnego, żeby stwierdzić, że jest puste.

Na zewnątrz, na ulicy Chass trzymał się z boku, podczas gdy mamusia żebrała o jakieś drobne, żeby nakarmić córeczkę. Susie trzymała ją za rękę i razem, z żałośnie wygłodniałymi twarzami blokowały chodnik. Chas zdążył już się wkurzyć, ponieważ większość ludzi po prostu przeciskała się bokiem. Kobieta w długim zielonym płaszczu zatrzymała się i patrząc na dziewczynkę zaczęła zadawać pytania ale mamusia odciągnęła Susie na bok a kiedy kobieta zaczęła podążać za nimi, zjawił się Chas i powiedział, żeby zajęła się swoimi pierdolonymi sprawami. Kobieta zagroziła że wezwie policję oraz towarzystwo opieki nad dziećmi, ale Chas powiedział, żeby lepiej wezwała karetkę, bo zaraz będzie jej potrzebować. Mamusia włączyła się i powiedziała do Chasa chodźmy do domu, ale Chas powiedział jej zamknij kurwa mordę a potem powiedział tamtej kobiecie, że jeśli jest tak bardzo przejęta losem dziewczynki, czemu nie da im jakichś pieniędzy, żeby ją mogli nakarmić. Kobieta zaczęła wzywać pomocy i cała trójka się zmyła.

W mieszkaniu mamusia podgrzewa gulasz z puszki na płycie elektrycznej i jeśli zarządca znowu ich nakryje na gotowaniu w pokoju, wykopie ich wszystkich na ulicę. Chas smaży swój mózg stojąc przy oknie i mamusia błaga go o macha, ale on mówi, żeby się odpierdoliła. Susie miesza gulasz ale puszka przewraca się i mama szarpie ją za ramiona i przeklina z powodu zmarnowanego jedzenia a Chas spogląda z góry i mówi że wszystko co zostało będzie teraz dla niego ale po jednym kęsie rzuca, mówiąc żeby się tym udławili.

Pracujące dziewczyny przechadzają się obok schodków i Sizemore mówi Willowi że zeszłej nocy przeleciał Betty McBain na klatce schodowej ale Willy mu nie wierzy, ponieważ Betty jest wystarczająco stara, żeby być jego matką. W tym momencie matka Willa wychodzi z Chasem i mówi Willowi, żeby miał oko na Susie i pilnował, żeby nigdzie nie wychodziła. A potem podąża za Chasem. Później Sizemore i Willy wmieszają się w tłum zdążający do teatrów na czterdziestej ósmej. W tych swoich futrach z norek i biżuterii, w garniturach i limuzynach, Willy zastanawia się, co też takiego dzieje się w tych teatrach, ponieważ ci ludzie nie wydawali mu się prawdziwi. Czekają przed delikatesami i widząc Przyjacielskiego – Franka – Który – Nienawidzi – Świata proszą go, żeby im kupił piwo a on mówi że tak, jeśli dadzą mu za to dwa browary. Sizemore mówi, że dadzą mu jeden, ale ostatecznie z reklamówki znikają dwie puszki. Dwie puszki na głowę to wystarczy, żeby się upić a oni idą na Dziewiątą, pooglądać dziewczyny. Melody stoi w swojej ślicznej niebieskiej sukience, w grubym makijażu, rozmawiając z podludziowatymi kretynami i menelami którzy starają się z nią zaprzyjaźnić a Willy czuje ciarki biegnące wzdłuż kręgosłupa, ponieważ przychodzi mu do głowy, że jest zakochany. A przynajmniej tak zakochany, jak może się zakochać dziesięciolatek. Melody obraca się i dostrzega go, jak tak stoi i mruga do niego, ale on nie podchodzi, bo jej matka ostrzegła go, żeby się kurwa trzymał z dala od jej córki. I mimo, że ma zaledwie dwanaście lat i posiada listę stałych klientów, gdyby Melody była biała, zapewne byłaby już bogata.

Wchodząc schodami pod górę Willy wkracza w chmurę miętowego dymu, to Rapujący Dave siedzi w hallu odpalając rakiety z Betty McBain, która pyta go, co zamierza robić później i Rapujący Dave chichocze, kiedy Willy odpowiada, że nie wie. W mieszkaniu Susie siedzi na parapecie z jedną nogą na zewnątrz i Willy wystrasza ją śmiertelnie, łapiąc ją i wciągając do środka. Zaczyna płakać, kiedy Willy wrzeszczy na nią co ty do diabła próbujesz zrobić a ona mówi że tylko oglądała, co się dzieje na ulicy ale on mówi to się do cholery nie wychylaj. Susie siada na łóżku i gniewnie nadyma buzię a Willy mówi żeby podeszła i podnosi ją do parapetu ale pilnuje, żeby jej nogi pozostały w środku. Obserwują ruch na ulicy i wszystkich tych oblechów na dole. Na dole w budynku jest jakaś zadyma ale kiedy Susie rusza się, żeby otworzyć drzwi, Willy chwyta ja za ramię i mówi, żeby tego nie robiła. Później, Willy budzi się na odgłos powracającej mamusi z Chasem, oboje są potwornie nawaleni, śmieją się i wygłupiają i Chas dobiera się do niej, obmacuje i podszczypuje a ona chichocze i cmoka go i Willy zorientował się, że czas się wynieść na korytarz. Susie spała z twarzą przykrytą kocem i mamusia powiedziała Willowi, żeby był ostrożny, kiedy ją podnosił, żeby znowu ułożyć na podłodze w korytarzu. Susie się przekręciła i otwarła oczy i w pierwszej chwili nie wiedziała, gdzie się znajduje. A potem przycisnęła się do ściany, zaraz obok brata i słuchała skrzypienia i jęków ze środka. Willy podciągnął swoją koszulkę i poprosił, żeby narysowała mu coś na plecach, ale powiedziała, że jest zmęczona więc położyła się na podłodze z rękami złożonymi pod głową i próbowała zasnąć.

Następnego ranka Chas spowodował, że zbudzili się wcześnie a mamusia była niewyraźna i powiedziała mu, że potrzebuje strzała żeby się ogarnąć ale Chas powiedział, że on wypłaci jej strzała jak się nie ogarnie. Zabrał ją i Susie na Broadway i obserwował, jak żebrały o drobne. Willy siedział w korytarzu naprzeciw drzwi Melody, gotowy uciekać na dźwięk pierwszego odgłosu. Czekał tak przez godzinę a potem wyszedł na schodki, gdzie wszyscy gadali o tym, jak Rzygający Mario został aresztowany tego ranka przez gliniarzy i o tym, że ledwo załadowali go do auta on się zerzygał a oni go stłukli. O dwunastej wyszła Melody i Willy powiedział chodźmy zjeść jakiś lunch ale żadne z nich nie miało kasy. Melody powiedziała, żeby poczekał na ulicy i weszła do domu a on czekając tam rozważał porwanie siaty z puszkami z wózka zgarbionej menelki, kiedy wróciła Melody z pięcioma dolarami. Poszli do Popeya i Willy zrzucał tłuste kości z kurzych udek na podłogę aż Melody powiedziała mu, żeby je pozbierał a kiedy on to zrobił, ona zrzuciła je znowu i śmiali się z tego. Gościu z Popeya przylazł, cały w tłustych plamach i powiedział żeby wypierdalali. Willy powiedział mu, żeby poszedł żreć gówno ale Melody powiedziała, żeby raczej poszedł żreć kurczaki i potem, już na ulicy mieli z tego bekę. Twarz Melody wyglądała w słońcu jak płynna czekolada i patrząc na te jej wielkie oczy Willy chciał coś z nią zrobić, ale nie był pewien, co. Znowu siedzieli na schodkach i Peggy Świńskiogonek puszczała muzykę ze swojego boomboxa, a Melody i Morris tańczyli. Willy i Sizemore po prostu siedzieli, z uśmiechami na twarzy. Chas i mamusia wrócili razem z Susie, która narzekała, że jest zmęczona i bolą ją nogi, a Chas powiedział mamusi, spierdalaj do domu. Chas został na zewnątrz i przyjął jointa, kiedy Sizemore zaproponował bucha. Zapytał Willa, ile kasy wysępił dzisiaj i kiedy Willy powiedział, że nic, naprawdę się wkurzył i nazwał go pierdolonym gnojkiem po czym palnął go w tył głowy i w tym momencie Melody przestała tańczyć a Willy poczuł się malutki. Chas wbił do budynku i Willy podążył za nim, nie mówiąc nawet Melody do zobaczenia. W ich pokoju Chas liczył pieniądze i obliczał, ile wydać na kolacje, kiedy wszedł Willy. Chas powiedział do niego, że może obgryzać swoje paznokcie, bo na pewno dzisiaj już nic nie dostanie a mamusia powiedziała, że przecież musi coś zjeść, nawet jeśli ma to być sam hamburger ale Chas powiedział jej, że ten kto nie pracuje, ten nie je i żadnego mi tu pyskowania albo nie będzie ćpania, więc mamusia się przymknęła i tylko posłała do willa ostrzegawcze spojrzenie. Chas zaczął mamrotać na temat, jak to mamusia pozwala przejść obok zbyt wielu ludziom bez płacenia i że się za mało stara. Mówi jej, że powinna bardziej pchać Susie ludziom w oczy i że powinny próbować wyglądać smutniej i głodniej, ale Willy siedzący na krawędzi łóżka powiedział mu, że nie ma szans, żeby wyglądały jeszcze smutniej albo głodniej. Chas się zagotował, złapał Willa, rzucił nim o ścianę, strzelił w twarz z otwartej dłoni i przyłożył z piąchy w żołądek, aż Willy upadł na podłogę, krztusząc się z braku powietrza. Chas musiał być naprawdę nie w sosie tego wieczoru, bo zaczął przeklinać mamusię i mówić, jak bardzo nienawidzi jej i jej przeklętych dzieciaków i że gdyby wyglądała choć trochę dobrze, mogła by stać na ulicy i mieć klientów. Mamusia wydarła się, że jej czeki z opieki społecznej wciąż przychodzą i jakoś mu to nie przeszkadza, a Chas wydziera się, że to z jej winy tkwi w tym gównie i że dwa tysiące dolarów, które idą na wynajem mogły by zostać lepiej wydane na towar. I kiedy mamusia próbuje coś jeszcze powiedzieć, Chas strzela ją w twarz. Susie przybiega i kuli się obok Willa na podłodze, podczas kiedy Chas tłucze ich matkę ile wlezie. Patrzą, jak miota się po podłodze, podczas kiedy Chas okłada ją pięściami po twarzy, wyrywa włosy i tłucze jej głową. Kiedy próbuje go kopnąć, spada na nią tuzin uderzeń, aż kuli się i łka z twarzą ukrytą w ramionach. Willy i Susie patrzą bez wyrazu, ze wzrokiem wbitym w swoje stopy. Teraz Chas odwraca się do Willa, wrzeszcząc żeby tylko się ruszył albo spróbował jakiegoś numeru, żeby miał pretekst, żeby go zabić i wyrzucić ciało w takim miejscu, że nikt go nigdy nie znajdzie i widząc jego spojrzenie Willy wiedział, że to nie były czcze pogróżki. Chas wybiegł z pokoju. Willy i Susie słyszeli mamusię, która krztusiła się łzami na podłodze. Podniosła się w końcu i położyła na łóżku i Susie chciała na nią spojrzeć, ale Willy odwrócił jej głowę z powrotem. A mimo to mamusia łka, że to wszystko wina Willa i że jego ojciec był bezużytecznym gnojkiem i że Chas nigdy wcześniej taki nie był i że to wszystko przez presję, jaką stwarza opieka nad dwójką bezużytecznych dzieciaków i gdyby tylko mogła cofnąć czas, wyskrobałaby oboje. Susie spojrzała na Willa, który z wyrazu jej twarzy był w stanie wywnioskować, że nie ma pojęcia, o czym mowa.

Dzisiejszej nocy Melody znów pracuje, gdyż jej matka potrzebuje swoich rakiet. Stoi tam i trzyma wartę, żeby mieć pewność że każdy zapłaci. Willy obserwuje zza samochodów a Melody rzuca mu ukradkowe spojrzenia, taka jakby ich własna, sekretna gra. Ale potem, kiedy ma już dość obserwowania, jak ona wsiada do tych samochodów i jak wysiada potem, z tym wyrazem twarzy, Willy przemyka się z powrotem do hotelu i siedzi na schodkach z Sizemore’m i z Roberto Ochroniarzem. Sizemore zaciągał się jonitem i Roberto Ochroniarz nie powiedział mu, żeby go zgasił. W ten sposób Willy dowiedział się, że Roberto jest w porządku.

Betty McBain kręci się po hotelowym korytarzu. Podąża za Willym po schodach i w połowie drogi na piętro dotyka go od tyłu. Uśmiecha się, kiedy on się odwraca po czym mówi mu, że chce mu coś pokazać i będzie to coś, co mu się spodoba. Willy jest trochę spięty, ponieważ Betty ma w sobie coś takiego, że dostaje przy niej gęsiej skórki. Bierze go za rękę i prowadzi schodami, mijają jego piętro i idą na samą górę, gdzie jest małe pomieszczenie. Ściąga bluzkę i Willy po prostu gapi się na jej cycki oraz sztywne sutki, wycelowane w niego jak paluszki. Betty bierze jego rękę i prowadzi go, żeby ich dotykał. Wydawały się zimne. Przyciągnęła jego głowę i powiedziała, żeby ssał. Pocałowała go w usta, wcisnęła tam swój język i mógł poczuć smak miętowej spalenizny, jaki zawsze otaczał jego matkę. Betty zsunęła spódniczkę i stała tam w stringach z falbankami i w podwiązkach przecinających uda i patrząc bliżej Willy mógł dostrzec jej cipkę wyłaniającą się z rozcięcia w jej kroku. Uklękła i rozpięła jego spodnie, opuściła je do kostek i kładąc się na plecach na podłodze wyłożonej zimnymi kafelkami zapytała, czy robił to kiedyś wcześniej a Willy odpowiedział co. Zachichotała i rozsunęła nogi. Willy stał nieruchomo przez chwilę, aż Betty nie przyciągnęła go do siebie stopami. Wzięła do ręki jego fiuta ale nie był zbyt twardy, w dodatku Willy nie miał pojęcia, gdzie miałby go wcisnąć. Betty usiadła i wzięła go do buzi a Willy jęknął i stwardniał w ciągu kilku sekund, ale za każdym razem, kiedy Betty kładła się z powrotem na plecy, znowu robił się miękki. Betty drażniła się z nim, pytając czy może woli chłopców i Willy nie był pewien, co to miało znaczyć. Po czwartym podejściu zakończonym porażką Betty powiedziała mu, że jest za młody i że muszą spróbować znowu za rok. Willy podciągnął spodnie i zszedł po schodach, udał się do ich pokoju, w którym mamusia i Chas leżeli nieprzytomni na łóżku, podczas gdy Susie siedziała na podłodze rysując twarze na gazecie.

Willy słyszał krzyki w środku nocy i musiał być jedynym, który się obudził, bo kiedy zaszeptał do Susie, nie otrzymał odpowiedzi. Jakiś głos płakał i jęczał o pomoc, brzmiało to jakby cierpienie tego kogoś było wielkie. Musiał dostać nożem albo coś w tym rodzaju, bo nie słychać było strzału. Willy by usłyszał, gdyby strzelano. Miał nadzieję, że to nie był ktoś z jego znajomych. Gapiąc się w sufit szeptał modlitwę za tego kogoś, tak na wszelki wypadek.

Willy obudził się z krzykiem, kiedy Chas nadepnął mu na rękę, wstając z łóżka. Chas poradził mu, żeby trzymał się bliżej okna i nie leżał przy samej krawędzi, jeśli nie chce, żeby na niego nadepnąć. Mamusia była wciąż nieprzytomna i Chas musiał ją podnieść do pozycji siedzącej, zanim się dobudziła. Wziął dwa ostatnie bajgle sprzed dwóch dni, przełamał je na połówki i rzucił na łóżko, dla Willa i Susie.

Melody wyszła na schodki i powiedziała, że dzisiaj nie pracuje, bo zaczęła jej się miesiączka i matka dała jej wolne. Siedziała z Willem na stopniach paląc papierosy, obserwując paradę dziwolągów. Willy spytał, dlaczego zawsze krztusi się trawą Sizemora, podczas gdy jest w stanie palić papierosa bez kaszlenia. Melody mówi mu, że Sizemore pali najtańsze parszywe zielsko, jakie da się kupić. Mówi, że skołuje coś dobrego dzisiaj, bo ostatniej nocy skręciła dwudziestodolarowy napiwek, schowała go do majtek. Idą razem do salonu gier i Melody daje Willowi cztery ćwierćdolarówki i podczas kiedy on gra w Defendera i daje się zabić za każdym razem, ona rozgląda się za kimś znajomym. Podchodzi do faceta czarnego jak smoła, w purpurowej bluzie z kapturem, który uśmiecha się na jej widok. Wystawia swój środkowy palec, który ona delikatnie bierze w zęby. Willy słyszy, ze jego statek eksploduje i spogląda z powrotem na ekran, żeby zobaczyć odłamki znikające w przestrzeni. Melody podchodzi i mówi chodźmy stąd i kiedy wychodzą Melody mówi, że muszą zdobyć lufkę i przez sekundę Willy pomyślał, że mówi o broni.

Willy uwielbiał ten trzeszcząco bulgoczący dźwięk, kiedy Melody przesuwała zapałkę pod szkłem pokrytym sczerniałą żywicą. Obserwował blask w jej oczach, kiedy na sekundę się rozszerzały. Delikatnie dmuchnęła w jego twarz i czuł, że w tym dymie jest też jej dusza. Trzymała lufkę a Willy przejął i zassał się głęboko podczas gdy Melody podpaliła od dołu i powiedziała, żeby wdychał powoli. Dwie sekundy później pierdolnęło go tak, że prawie się przewrócił i Melody musiała złapać go za koszulkę, chichocząc. Melody mówi mu, że właśnie dlatego pracuje na ulicy i teraz Willy niemal jest w stanie to zrozumieć. Beton ustąpił pod jego stopami i świat kołysał się na boki a Melody się śmiała, ponieważ leżał na ziemi. Pochyliła się i pomogła mu usiąść. Willy myślał, że go sparaliżowało i po prostu tam siedział, czując twardą ziemię pod sobą. Melody przyciągnęła go pod ścianę, żeby się oparł plecami, zimny dotyk cegły powstrzymał wirowanie. Przegadali całą noc przy paleniu i żadne z nich nie próbowało nawet wstać. Przez cały czas Willy marzył, że są małżeństwem i żyją na wsi, robiąc to, co robią zwykli ludzie, nie martwiąc się o rzeczy ani o jedzenie, kochając się miłością namiętną, ale za każdym razem, kiedy niemal już miał odwagę powiedzieć to do niej na głos, tchórzył. Ona powiedziała mu, że czuje się przy nim bezpieczna i że on jeden nic od niej nie chce, w przeciwieństwie do całej reszty, dlatego właśnie go lubi. Zdał sobie sprawę, że dla niej jest tylko dzieciakiem a dla wszystkich innych jest niczym i jedyne, co robi, to sprawia kłopoty każdemu, z kim wejdzie w kontakt i więc naprawdę nie może jej winić za to, że chce się z nim tylko przyjaźnić. Jego ciało przeszył dreszcz, mimo że wciąż było gorąco. Siedzieli na schodkach i każdy facet przechodzący ulicą próbował podbić do Melody i Willy siedział obok niej czując się bezwartościowy. Zastanawiał się, czy nie byłoby lepiej, gdyby jej w ogóle nie znał, niż znać ją w taki sposób. Czy tęskniłby za nią, gdyby jej tu nie było, czy może zamiast niej było by coś innego? Kiedy słońce wschodziło, oni wciąż jeszcze nie spali, siedząc tam samotnie, bo Sizemore po prostu padł a Colleen poszła kupić papierosy. Melody siadła bliżej i dotknęła jego olana, mówiąc jak dobrze by było wyjechać i może by mogli stąd ruszyć jednego dnia i nigdy nie wracać, co ich tutaj trzyma i kto w ogóle by za nimi tęsknił albo się martwił, bo ona nienawidzi swojej pierdolonej matki i nie chce na nią pracować i czy nie byłoby lepiej dla nich dwojga po prostu się stąd wymknąć? I chociaż Willy nigdy wcześniej o tym nie pomyślał, powiedział jej, że tak. Kiedy Colleen wróciła, Melody przesiadła się z powrotem na swoje miejsce i osępiła papierosa.

Susie siedziała w kącie, trzymając przed sobą poduszkę. Mamusia wciąż w łóżku, nie odzywając się i z nadzieją, że zaraz się uspokoi, ponieważ Chas przemierzał pokój chrząkając jak zwierzę i kopiąc wszystko, co napotkał na drodze. Ostatnie, o czym marzył to widok Willa w drzwiach i kiedy ten się pojawił i zapytał, co jest nie tak, Chas odkręcił się w jego stronę i powiedział mu, że oni wszyscy są zjebanymi gnojkami i nikt nie stara się dać coś od siebie i że nie ma dość pieniędzy na jedzenie ani na rakiety i on już tego nie zniesie, bo próbował się poświęcić, ale od teraz kilka rzeczy się zmieni. Willy nie miał pojęcia, o kogo tutaj chodzi. Dopóki Chas nie strzelił go w twarz. Prosto. W policzek. Willy upadł wyjąc jakby jego czaszka pękła od igły wstrzelonej dokładnie w sam środek.nJego twarz była czerwona a żołądek podszedł d gardła i kiedy otwarł oczy, myślał że oślepł. Susie skuliła się za poduszką i udawała, że jest niewidzialna. Mamusia patrzyła na swojego syna tarzającego się po podłodze, jakby jego dusza została wyrwana, a potem na Chasa odpalającego rakietę. Powiedział, że dzieciak tylko udaje, bo nie uderzył go przecież mocno i że jest mu przykro, nie miał zamiaru i to się więcej nie powtórzy i podał jej bazookę, a ona wzięła i odpaliła. Twarz Willa napęczniała jak balon, była opuchnięta i purpurowa a szczęka bolała jak wszyscy diabli i jedyny dźwięk, jaki mógł z siebie wydać, to płacz. Przez kolejne kilka dni nie wychodził z pokoju, bo się wstydził. Susie zachowywała się, jakby go tam wcale nie było. A kiedy w końcu ostatecznie zdecydował się wyjść, Melody była ostatnią osobą, o zobaczeniu której marzył, więc poczekał aż się ściemni, po czym wyszedł do Sizemora na schodki. Sizemore zaczął mu mówić, że z tą zjebaną, stłuczoną na śliwkowo twarzą mógłby naprawdę obsępić jakąś kasę, ale Willy delikatnie powiedział, że nie. Poprzedniego dnia, kiedy Chas powiedział mu, żeby przestał naumyślnie nadymać twarz po czym podniósł rękę jakby do uderzenia, Willy zaczął płakać bez powodu a Susie wczołgała się pod łóżko. Wtedy mamusia powiedziała Chasowi, żeby przestał bić dzieci a on jej odpowiedział, że nawet ich nie dotknął. Usiadł z mamusią naprzeciw okna i zmusił ją, żeby mu obciągnęła. Willy sięgnął pod łóżko, wyciągnął stamtąd Susie i zabrał ją z mieszkania. Siedząc w ciszy w hallu, w zapachu tego miejsca wymieszanym z dymem z pokoju, Willy marzył żeby przyćpać, usmażyć sobie mózg i znaleźć się w jakimkolwiek innym miejscu. Jego siostra patrzyła się tylko przed siebie, jak zahipnotyzowana. Poprosił, żeby narysowała mu coś na plecach ale zignorowała go. Potrząsnął nią ale nie odezwała się słowem. Pociągnął ją za włosy i trzasnął w twarz, aż się rozpłakała, po czym podskoczył i wrzasnął i jak ci się to podoba, on nigdy cię nie bije, no nie? Wybiegając na zewnątrz, zostawiając ryczącą Susie, Willy czuł ten żar w środku, rosnący i palący i nie miał pojęcia, jak sobie z tym poradzić. Poleciał na plac budowy i zaczął rozbijać szyby, z każdym chrzęstem tłuczonego szkła czuł się trochę lepiej. Melody stała na Dziewiątej ale Willy przeszedł tuż obok i chrzanić jej matkę, niech by tylko spróbowała coś powiedzieć, ulica przecież nie należy do niej. Willy zatrzymał się przed wystawą sklepu ze sprzętem elektronicznym żeby pooglądać telewizję, zastanawiając się, dlaczego w ogóle się urodził, o co do chodzi z tym światem i kim do chuja są ci ludzie w telewizji, żyjący jak koronowane głowy, w domach, z samochodami, ciuchami, przecież nikt tak naprawdę nie ma takiego życia, to wszystko jedna wielka ściema.

Sizemore miał te drobne strupki na ramieniu i kiedy Willy zapytał, skąd się wzięły, Sizemore powiedział że to pryszcze. A potem opuścił rekaw i przyłożył palec do ust. Willy widział jak Chas, mamusia i Susie sepią na czterdziestej szóstej i Chas opierał się o ścianę, podczas gdy mamusia z Susie odwalały całą robotę. Widząc wyraz twarzy, jaki miał Chas, Willy miał ochotę go zastrzelić. Zamiast tego wszedł do spożywczaka i zwędził precla na obiad, po czym wkradł się na film kung – fu. Kiedy się skończyło, przechadzał się przed Peeptown, ale jedyne, co był w stanie dostrzec wewnątrz to rzędy książek i kabiny. Czarnoskóra blondyna w rogu wystawiała kusząco nogi, ale miała rękę w gipsie, a jej twarz zdradzała wiek a spod peruki wyrywało się afro. Wystawa sklepu z militariami wypełniona była nożami i pałkami, fajkami i kajdankami, fałszywymi identyfikatorami, nunczakami, gwiazdkami do rzucania i nożami myśliwskimi i patrząc przez szybę Willowi zdawało się, że dostrzegł karabin. Ledwo się odwrócił, już otoczyło go trzech, żądając pieniędzy. Nie uwierzyli mu, przeszukali jego kieszenie i rzucili go na ziemię. Willy nie próbował wstać, dopóki sobie nie poszli, i tak szczęśliwy że nie dostał w twarz.

Siedzieli na łóżku jedząc burgery, kiedy wszedł. Mamusia rzuciła mu jeden, a on usiadł na podłodze przyglądając się siostrze, która wciąż nie chciała na niego spojrzeć. Mamusia z Chasem uśmiechali się do siebie, co oznaczało, że musieli mieć dobry dzień. Susie ściągnęła kiszone ogórki z kanapki i położyła je na serwetce. Willy spytał, czy może sobie wziąć te ogórki, wyciągnęła je w jego stronę, ale odwróciła głowę. Chas wstał, zgarnął opakowania i powiedział do mamusi, że wychodzi do sklepu. Powiedział Wilowi, żeby poszedł z nim i Willy przez chwilę poczuł przerażenie, ale i tak wstał i poszedł. Na schodach Chas zapytał go jak twarz i Willy powiedział, że w porządku. Chas powiedział, że bardzo mu przykro, że nie chciał tego zrobić, po prostu stracił panowanie nad sobą i chwilowo mu odwaliło i czy jest szansa, że Willy kiedykolwiek mu wybaczy. Willy powiedział zapomnijmy o sprawie i Chas położył mu rękę na ramieniu, że niby go tak lubi, ale Willa przeszły ciarki, bo Chas był jak dynamit z zapalonym lontem. Chas kupił dwie paczki Cameli i sześciopak piwa w delikatesach i w drodze powrotnej powiedział Willowi, że piwo jest dla niego. Kiedy doszli do schodków, Chas poprosił Willa o przysługę. On i mamusia wybywają na kilka dni i czy nie zechciałby zatroszczyć się Susie, przypilnować żeby siedziała w domu, do ich powrotu. Willy zapytał dokąd się wybierają ale Chas się wkurzył, że to nie jego sprawa. A zaraz potem stonował trochę, mówiąc, że jadą odwiedzić jego brata w Newark. Wspinając się po schodach Willy miał nadzieję, że spotkają Betty McBain, chciałby zobaczyć jak Chas sobie z nią poradzi, ale jej nie spotkali. Mamusia i Chas byli podnieceni i nakręceni jak bąki, kiedy pakowali swoje ciuchy do papierowych toreb. Susie obserwowała z wyżyn parapetu. Mamusia powiedziała, żeby byli grzeczni i że wrócą we środę i kiedy Susie zapytała, dokąd się wybierają, mamusia powiedziała że jadą tam, gdzie jadą. Chas dał Willowi dziesięć baksów i powiedział mu, żeby gospodarował ostrożnie i że jakby potrzebował więcej, niech obsępi na ulicy. Wyszli i Susie popatrzyła na brata, po raz pierwszy od tygodnia. Zapytała, co mają robić, a on odpowiedział, że nie widzi jej, bo stała się niewidzialna. Zbliżając swoją dłoń do twarzy powiedziała, że wcale nie jest niewidzialna, ale on powiedział, już widzisz jak to jest. A potem podciągnął koszulkę i wyciągnął się na łóżku i kiedy Susie usiadła przy nim i zaczęła rysować na jego plecach obrazki, próbował zgadywać, co przedstawiają. Później zabrał ją na schodki a kiedy powiedziała, że jest głodna, kupił jej chrupiący batonik. Sizemore odpalił jointa i dmuchnął dymem prosto w twarz Susie a potem podał do Willa, który zrobił to samo a Susie wzięła głęboki oddech i stwierdziła, że to śmierdzi jak spalone mięcho. Sizemore zapytał Willa, czy nie ma jakiejś kasy na dragi. Susie spojrzała czujnie, ale się nie odezwała. Księżyc skrył się za chmurami i panowała cisza, kiedy Willy, Sizemore i Rapujący Dave obserwowali, jak noc rozpuszcza się powoli. Susie drzemała na betonowych schodkach; Willowi wydawało się, że zobaczył UFO. Później spostrzegł, że Rapujący Dave gapi się na jego siostrę i nie spodobało mu się to, więc zbudził ją szturchańcem i zabrał na górę do pokoju. Kiedy dotarli do drzwi, wyznała mu, że jeszcze nigdy tak długo nie została w nocy poza domem. Willy próbował usnąć na łóżku, ale było mu za miękko, więc wrócił na podłogę. Z pierwszym brzaskiem poranka Susie obudziła go, stwierdzając, że jej żołądek przemawia. Willy usiadł i przecierał twarz, podczas gdy Susie zrywała płatki farby ze ściany i pstrykała nimi przez okno. Willy wyszedł, a po chwili wrócił przynosząc dwa sfatygowane bajgle i pół litra mleka czekoladowego i jak na razie radzili sobie nieźle, mając wciąż jeszcze siedem baksów i dziesiątaka.

Melody została pobita zeszłej nocy i kiedy zabrano ją do szpitala, aresztowano też jej matkę. Rapujący Dave opowiadał, jak to została ciachnięta po cyckach, ale tak naprawdę nie było z nią aż tak źle, jak to wyglądało a facet, który to zrobił odjechał z zakrwawionym fotelem pasażera a matka Melody zapamiętała jego numery i podała je glinom. Ta historia sprawiła, że Willy zaczął się cały trząść a nogi zrobiły się miękkie jak z galarety, nie mógł sobie wyobrazić, że ktokolwiek mógłby chcieć skrzywdzić biedną Melody. Czekał na schodkach przez cały dzień ale Melody nie wracała. Nikt nie potrafił powiedzieć, czy wciąż przebywała w szpitalu, czy też w więzieniu ze swoją matką.

Betty McBain pojawiła się, kiedy zaszło słońce. Za każdym razem, kiedy spojrzała na Willa, obdarzała go krzywym uśmieszkiem. Powiedziała, żeby się nie martwił, bo Melody zabrano do ośrodka stanowego Goshen, żeby trzymać ją z dala od jej matki i innych zjebanych ludzi. Zrobią jej odwyk i wypiorą mózg przy pomocy Boga i do tego czasu pewnie i tak już będzie warzywem. To nie brzmiało dobrze dla Willa, więc zaczął dopytywać, gdzie jest Goshen i jak mógłby się tam dostać a Betty powiedziała, że trzeba wziąć autobus z Port. Miała przy tym śmiertelnie poważną minę, ale w skrytości ducha pękała ze śmiechu i im bardziej Willy to łykał, tym bardziej starała się wszystko udramatyzować. Powiedziała, że była tam, kiedy to wszystko się stało i że Melody wołała jego imię i mówiła, jak bardzo go potrzebuje i gdzie on się podziewa i dlaczego ją opuścił. Betty podsunęła mu, żeby osępił trochę kasy na autobus i kiedy Willy zapytał ile, powiedziała mu, mniej więcej trzydzieści. Willy zdecydował, żeby wykorzystać Susie tak jak mamusia i Chas to robili, z jej żałosną twarzyczką prawdopodobnie byli w stanie zebrać kasę w godzinę. Kiedy Susie zapytała, dlaczego to robią, Willy powiedział, że przyjaciołom trzeba pomagać. Radiowóz zwolnił przy nich i Willowi nie spodobał się wyraz twarzy gliniarzy, więc złapał Susie i ruszyli przed siebie. Miał tylko dwadzieścia baksów ale nie zamierzał czekać dłużej, musiał się tam dostać szybko i zabrać Melody, zanim coś się stanie. Może mogliby się ukryć i wziąć ślub, smażyć swoje mózgi i być razem już przez resztę życia. Najpierw musiał pozbyć się Susie. Trzymał ją za rękę, kiedy przemykali się z powrotem do hotelu. Susie ścisnęła jego rękę naprawdę silnie, ze wzrokiem wbitym w ziemię, jej kroczki coraz mniejsze a Willy miał nadzieję, że pójdzie mu z nią łatwo. Zatrzyma się przy delikatesach i kupił jej dwa batoniki czekoladowe i Kit-Kata. Spytał, czy chce coś jeszcze, a ona poprosiła o chrupki ziemniaczane. Teraz, z otwartą torbą chrupek szła już normalnie, Willy wyprzedzał ją o dwa kroki. Kiedy dotarli do hotelu, Betty McBain tam nie było a Willy wciąż miał do niej jeszcze kilka pytań, więc poszedł na górne piętro, ale tam jej także nie było. Zabrał Susie do pokoju i zaczął przekopywać się przez stos w rogu, zbierając wszystkie swoje rzeczy: koszulę, kurtkę i czerwoną gumkę do mazania w kształcie czaszki. Susie po prostu siedziała na łóżku i patrzyła. Wyciągnął pieniądze i odliczył z nich dziesięć dolarów. Będzie się starał dojechać jak najdalej za siedemnaście, potem obsępi na dalszą drogę. Smutna twarzyczka Susie wyszarpywała mu dziurę w bebechach. Płakała i błagała, żeby został, albo przynajmniej żeby ją zabrał ze sobą i im bardziej starał jej się wytłumaczyć, tym bardziej nie słuchała. Powiedział jej, że lepiej sobie poradzi bez niego, bo on tylko ściąga kłopoty i dlatego właśnie Chas go bije i mamusia go nienawidzi, ale Susie powiedziała, że gdyby jego nie było pod ręką, wtedy być może Chas zacząłby bić ją. Willy powiedział, że to się nie zdarzy. Wtedy Susie powiedziała, że Chas będzie bardzo zły, kiedy Willy wreszcie wróci, ale Willy powiedział, że to się również nie zdarzy. Powiedziała mu, że będzie rysować na jego plecach i kiedy próbowała podwinąć mu koszulkę, on obciągnął ją z powrotem i powiedział, żeby została w pokoju, dopóki mamusia nie wróci. Dał jej dziesięć baksów i otarł policzki rękawem. Spojrzał na nią ostatni raz, mówiąc, żeby była grzeczna, po czym podszedł do drzwi. Nie potrafił się obejrzeć za siebie, więc przekręcił klamkę i wyszedł na korytarz. Tam stał przez minutę. Słuchając, jak jego siostra płacze. A potem zbiegł po schodach i podążył na stację.


Miłość Chucka i zgliszcza

Chuckie połamał okulary ostatniej nocy, podczas walki chuj-wie-z-kim. Tamten przylazł i chciał kasy a Chuckie nic nie miał i szczęśliwie dla niego, ostrze złamało się przy pierwszym pchnięciu, bo jak poszło na pięści to tamten stwierdził, że gra nie warta jest świeczki i uciekł. Chuckie posklejał swoje okulary brudnym plastrem i teraz krzywo trzymają mu się na nosie, ale z jakiegoś powodu świat oglądany w ten sposób wydaje mu się prostszy. Zawiązuje buty drutem, bo sznurówki popękały dwa miesiące temu. Włóczy się po Broadway w poszukiwaniu sensu, bo Chuckie nie ma swojego życia. Wędruje godzinami, które zmieniają się w dni, a jeżeli przystaje, to tylko żeby się zdrzemnąć, albo nabyć towar, albo przypalić a wszystko, co posiada niesie na plecach, bo Chuckie to jest facet, który ma w głowie cały swój świat. I nic nie jest w stanie go zmartwić, bo do wszystkiego podchodzi na spokojnie.

Chuckie zarabia pieniądze sprzedając butelki, puszki oraz żebrząc. Z żebraniem idzie mu spoko, bo nie wygląda jak zapuszczony menel. Jest schludny i uprzejmy, ludzie nie mają nic przeciwko temu, żeby dać mu jakieś zbędne drobne, które on chętnie zbiera, żeby skombinować sobie jaranie i kupić 0.75, co utrzyma go na chodzie dopóki nie zrobi się zbyt późno albo nie będzie zbyt nawalony. Chuckie sypia przy West Street, w tym dużym, ciemnym budynku, o którym wiedzą tylko bezdomni. Jest tam brudno i śmierdzi, nikt kto ma jakiekolwiek lepsze miejsce do spania nie chciałby nawet oglądać tego miejsca rodem z koszmaru, ale dla Chucka to jest właśnie dom.

Co kilka tygodni idzie zobaczyć się ze swoją byłą żoną, która zawsze próbuje wcisnąć mu jakieś pieniądze, on zwykle odmawia, chyba że jest spłukany. Widzicie, ona wciąż go kocha, ale już nie tak, jak kocha się męża. Za to Chuckie kocha ją z całego serca, duszy, z całego siebie i wszystko – czym – ona jest – i – będzie pochłania każdą jego myśl i właśnie utrata tego krzyczy w nim i wgryza się zębami w jego bebechy, aż nie powstanie wielka krwawa dziura, przez którą wiatr wieje na przestrzał.

Wszystkie kurwy lubią Chucka, do tego stopnia, ze mogły by mu dawać za darmo. Jest uprzejmy dla ciot, grzecznie traktuje transów, taki zwykły, sympatyczny facet. Tylko po prostu nie ma swojego życia. Kiedyś miał, kiedy on i Jane wciąż byli razem, przez całą szkołę jak para naprawdę bliskich przyjaciół. Na początku opowiadali sobie o różnych ludziach z którymi sypiali, czy było im z nimi dobrze czy też nie, a potem jakoś tak przez przypadek ich przyjaźń się zmieniła w coś więcej. Zakochali się w sobie, trzymając się za dłonie i patrząc sobie w oczy, było im jak w niebie. Dopóki się nie pobrali. Bo czasami rzeczy nie toczą się w takim kierunku, w jakim się spodziewamy. Chuckie miał niebawem otrzymać dyplom z zarządzania biznesem i żył nadzieją na dobre zarobki, ale po czterech latach czekania na okazję – która – zaraz – nadejdzie i pieniądze – prawie – w – zasięgu – ręki Jane poczuła się zmęczona, bo jak dotąd to pracowała po dziesięć godzin w Macy’s i to ona zarabiała więcej z nich dwojga. Kiedy tamten kontrakt upadł i wszyscy szefowie wykręcili się od odpowiedzialności, Chuckie wziął wszystko na siebie. Nie poszedł siedzieć, ale musiał opuścić firmę, co spowodowało, że wrócił do punktu wyjścia. Więc zaczął teraz pracować jeszcze ciężej, aż oddalili się z Jane od siebie do tego stopnia, że stali się sobie obcy. Pomysł, żeby się wyprowadzić złamał mu serce i duszę, ale zrobił to bez kłótni, bo Jane powiedziała, że to tylko na próbę. Chuckie łudził się, że będzie mógł wrócić po kilku tygodniach. To było niemal rok temu. Kiedy pieniądze mu się skończyły, wyniósł się z hotelu i przez trzy dni błąkał się po ulicach, bez niej nic się nie liczyło. Próbował zaczepić się w przytułku, żywić się w stołówce dla bezdomnych ale został obrabowany i pocięty, zdał sobie sprawę że bezpieczniej jest na ulicy.

Chuckie wstąpił do delikatesów, gdzie Remo przeklinał i wykrzykiwał, te pierdolone menele ze swoimi puszkami doprowadzą mnie do szaleństwa, dlaczego nie pójdą do Chinola naprzeciwko. Chuckie uśmiechnął się i podał mu torbę, ten chrząknął i burknął, po czym dał Chuckiemu pięćdziesiąt centów. Chuckie kupił batonik czekoladowy na lunch.

Żebrze na Piątej, ludzie rzucają mu monety. Schodzi na stację metra, skoro jest w okolicy, przychodzi mu do głowy, mógłby w sumie wpaść i odwiedzić Jane. Dział z bielizną, alejka siedemnasta. Bilon w jego kieszeni dzwoni jak dzwonki, kiedy krąży miedzy alejkami, a ludzie zastanawiają się, skąd dochodzi ten dźwięk. Mijając manekiny, wszystkie śliczne i sztywne, namiętne twarze i wyeksponowana odzież, żałuje że nie przypalił rakiety, bo już za moment będzie marzył o śmierci. Zatrzymuje się przy ladzie, rozgląda się dookoła i już po chwili ona pojawia się w zasięgu wzroku. Zauważa jej długie, falujące jak jedwabna zasłona włosy i jej mleczną cerę, czystą i nieskazitelną, tylko muśnięcie konturówki i odrobina różu; nie dostrzegła go od razu, gdyż rozmawiała z klientką, więc stał przy ladzie i obserwował z oddali. Dziura w żołądku rosła mu jak wypalana kwasem, jego serce i bebechy topiły się całkiem i czuł ten lodowato zimny wiatr wiejący na przestrzał i wywiewający z niego duszę. Ale na jego twarzy utrzymywał się uśmiech, jak u manekina na wystawie i kiedy ona wreszcie odwróciła się, żeby go dostrzec, przywołała na twarz krzywy uśmieszek a świat na chwilę stanął w miejscu.

Dopóki Chuckie nie zdecydował, że należy rozładować napięcie.

Wzięła go na bok, na małą rozmowę, spytała jak mu się powodzi, powiedziała, że wygląda dobrze, czy nie potrzebuje czegoś i jak stoi z pieniędzmi. Chuckie przełknął kluchę, która urosła mu w gardle i powiedział że u niego w porządku i że Jane wygląda piękniej niż kiedykolwiek. Zapytała go gdzie mieszka, jak zamierza przetrwać zimę i jak długo jeszcze zamierza się karać w ten sposób, bo tak naprawdę to ona właściwie czuje się też jakoś winna za to, co się stało. Chuckie nie odpowiedział, ale zaproponował, żeby poszli razem na lunch. Odparła, że mają teraz straszny ruch w sklepie i nie może tak sobie wyjść. Chuckie powiedział, żeby pamiętała o właściwym odżywianiu, gdyż wygląda trochę mizernie, ale ona odparła żeby się o nią nie martwił, bo z nich dwojga to on jest w tarapatach. Kiedy sięgnęła do portmonetki, powstrzymał ją. Jakaś kobieta poprosiła o pomoc od strony wieszaków z rzeczami, których tak naprawdę nie powinna mieć prawa nawet przymierzać i kiedy Jane spojrzała w jej stronę, Chuckie zrozumiał, że powinien już iść. Pożegnał się, powiedział, żeby się nie martwiła bo radzi sobie i odszedł, a Jane udała się na pomoc klientce. Był już w połowie sklepu, kiedy przystanął i obejrzał się. Obserwował ją, jak wyciąga czarne, koronkowe coś, z jedwabiu i aksamitu, przyciska to do twarzy, policzków i warg, jej zęby i piersi i talia i uda, Charlie marzył żeby z nią znów być, mieć dzieci i żyć razem już zawsze i wszystko, co się mogło wydarzyć ścisnęło mu trzewia, aż zaczął się dusić. I właśnie wtedy głośniki w sklepie wypluły z siebie Sinatrę śpiewającego Cycles i każde pierdolone słowo wydawało się pasować do Chucka idealnie, myślał o czasach, kiedy żyli razem i wszystko było robione i planowane wspólnie i nawet wszystko, co on wiedział, ona wiedziała też, bo razem się uzupełniali, w każdy możliwy sposób, uwzględniając w tym swoje rodziny, przyjaciół i przyszłość. Boże, przecież kiedyś go tak cholernie kochała, tak cholernie mocno. To były te czasy, kiedy nie potrafiła przejść obok, żeby go nie dotknąć, albo pocałować, albo pogłaskać po ramieniu. Zawsze była przy nim, wspierając i kochając, żartując i wygłupiając się, byli wówczas szczęśliwi, naprawdę szczęśliwi. Dociekanie, jak zdołał to wszystko spieprzyć doprowadzało go do szaleństwa. Był dla niej dobry; nigdy jej nie uderzył ani nie zdradził, ani nie zadręczał swoją zazdrością i jak to możliwe, że taka miłość może umrzeć, jak kwiat, który więdnie i usycha porzucony w śmieciach. Widząc jej twarz niemal czuł zapach perfum w jej truskawkowych włosach, widział blask w jej oczach, które należały kiedyś do niego i tylko do niego, w wyobraźni znowu był z nią, w ich mieszkaniu, a ona prosiła, żeby zamknął sekretarzyk, który tak lubił zostawiać otwarty, albo żeby wyniósł śmieci, o których zapomniał, wszystkie te głupie domowe obowiązki, dzisiaj dałby sobie uciąć rękę, żeby znowu je musieć wykonywać. Wszystkie te sytuacje, kiedy jej zrobił przykrość albo powiedział coś głupiego, wszystkie te razy, kiedy mógł zrobić coś miłego, ale tego nie zrobił, wszystko, co mógł powiedzieć, kiedy to jeszcze miało znaczenie, kiedy wciąż miał szansę, gdybyż tylko, gdybyż tylko… To były koszmary, które rozdziobywały mu mózg i wiedział, że zachowa zdrowe zmysły, dopóki będzie w ruchu, więc idzie tak ulicą, z dziurą w bebechach i kubkiem w dłoni, żeby uzbierać na dym, który będzie mógł wciągnąć w płuca.

Po drodze udało mu się wysępić wystarczająco na cztery machy, towar kupił u seksownej Eileen McDermott, która miała na niego straszną chcicę. Ale mąż Eileen miał swoją załogę morderców i nikt przy zdrowych zmysłach, ani nawet nikt szalony nie podbiłby do Eileen. Później Chucky skierował się na Zachód.

Zmontował sobie fajkę z folii aluminiowej i słomki i przykucnął za śmietnikami przy koreańskiej pizzerii. Wypalił dwa machy mózgojeba, wyrzucił fajkę i siedział tak wśród śmieci, dopóki nie zachciało mu się lać. Był tak naćpany, że strumień jego sików oderwał się od Ziemi i wzleciał zassany w ciemną przestrzeń wyćwiekowaną gwiazdami, gdzie był nowy dom, na jakiejś betonowej planecie, tam jego strumień uderzył i zniszczył całe życie. Chuckie obserwował przez szybę, jak Skośnooki Fiutas obraca ciasto palcami białymi od mąki, jak jakiś Makaroniarz. Posmarował placek oliwą i sosem, a potem dodał wyjątkowo obrzydliwe dodatki, jak szpinak, brokuły i jeszcze dziwne zielone coś, co Chuckie niae miał nawet pojęcia, co to do chuja może być. Przez moment kusiło go, żeby wparować do środka i zapytać, cóż oni do cholery wyprawiają z tą pizzą, ale zaskoczyła go Wendy Washington, która zjawiła się obok niego. Tej nocy jej wygląd pozostawia wiele do życzenia, ale i tak uśmiecha się do niego na przywitanie.

W mroku korytarza zmontował nową fajkę, światło z zapałek ledwo rozjaśnia ciemność. Wendy, ciemna jak noc, nie widzi jej dobrze ale czuje jej obecność, bo przyciska się do niego i dotyka, głaszcze go i oddycha tuż przy nim, chce żeby ją przeleciał, bo od trzech tygodni nie pieprzyła się z kimś, kto by jej nie nienawidził. Nakręciły ją tak dwa ostatnie machy towaru od Chucka, siedzieli tak w milczeniu, przywołując w pamięci obrazy z czasów, kiedy byli szczęśliwi, albo przynajmniej byli gdzie indziej. Nasunęła się na niego, znajdując jego szyję językiem, liżąc jego wargi, w ciemności Chuckowi wydawało się, że to Jane. Opuściła się w dół, do jego spodni, które on ściągnął i w ciągu kilku sekund znalazł się w jej ustach, oszalały i zdezorientowany, bo Jane nigdy nie zabrała by się do rzeczy w taki sposób. Jane był delikatna i miała wyczucie a Wendy obciąga, jakby chciała wyrwać sobie płuca. Chuckie płacze, sflaczały i Wendy chce wiedzieć, w czym problem, ale nie ma mowy, żeby jej powiedział. Wendy odsuwa się pod drugą ścianę, robi sobie sama dobrze, podczas gdy Chuckie zasuwa rozporek. Siedzą tam jeszcze przez godzinę, dopóki Wendy nie dojdzie do siebie, cicho się nie podniesie, żeby wyjść.

Chuckiego budzi pies obwąchujący jego nogę, w ciemności boi się się poruszyć więc leży w dalszym ciągu, trzęsąc się jak epileptyk. Pies zaczyna warczeć i Chuckie żałuje, że nie ma noża. Pies trąca go nosem i warczy głośniej, po czym przyczaja się do skoku i w momencie, kiedy Chuckie próbuje się odsunąć, atakuje i wgryza się w nogę. Chuckie kopie i wali pięściami, czuje zęby rozrywające spodnie, rozdzierające skórę, podskakuje wciąż uderzając psa ręką, biegnie w stronę wyjścia. Jakiś głos wzywa Kinga do nogi, Chuckie ogląda się za siebie i widzi kogoś, kto stoi u szczytu schodów, widocznie obserwując wszystko od samego początku. King też tam stoi, szczerząc zakrwawione zęby. Chuckie wrzeszczy, dlaczego do kurwy pozwalasz, żeby twój pies mnie atakował na miłość boską, na to facet mówi, że nie życzy sobie żadnych zaćpanych meneli śpiących na jego korytarzu i jeśli Chuckie kiedykolwiek wróci, znowu napuści na niego Kinga, ale tym razem nie zawoła go już do nogi. Chuckie wychodzi na ulicę, czuje krew zamarzającą na nodze. Sprawdza rozdarcie na spodniach i zauważa, że jego kieszeń została rozcięta a pieniądze znikły. Zebrało mu się na płacz, ale że panował ziąb, postanowił zamiast tego pozostać w ruchu.

Burczenie w żołądku pokierowało nim do sklepiku z gorącymi bajglami, stojąc tam i się grzejąc prosi o resztki, obiecuje zapłacić później, ale mówią mu, żeby wypierdalał bo brudzi podłogę krwią. Bierze serwetki z lady i wychodzi. Siedząc na schodkach wyciera sobie pogryzione nogi, które na tym zimnie nie bolą aż tak bardzo, ale wkrótce wzejdzie słońce i wszystko się ociepli. Obserwuje ranek wstający nad budynkami, zastanawia się co Jane robi w tym momencie. Czy ciągle jeszcze w łóżku, czy wstaje już do pracy; czy samotna, czy z nowym chłopakiem i czy w ogóle jeszcze o nim myśli, bo może już wcale sobie nim już nie zawraca głowy. Spomiędzy budynków słyszy jakieś krzyki, nie brzmi to jednak jak awantura, po prostu ktoś kogoś woła. Nadchodzi kobieta z psiakiem na smyczy i widząc Chucka siedzącego na schodkach, zmizerniałego i w łachmanach, mija go z pełną lęku obojętnością. Chuckie stara się trzyma się za swoją rozciętą kieszeń, kiedy wiatr próbuje się w nią wcisnąć i odmrozić mu jaja. Wstaje i zaczyna swój marsz, teraz musi wysępić kilka dolców więcej na nowe spodnie. Przeskakuje przez bramki w metrze, zjada chrupiącego pączka podniesionego z ziemi po czym wsiada do kolejki jadącej na Czterdziestą Drugą. Ledwie zaczął się ranek, ale ulica już żyje, pełna chrząkających, sprzedających, żebrzących i wygrażających ludzi, za każdym razem kiedy przechodzi gliniarz, każdy uspokaja się na moment. Przy Dziewiątce masz punków myjących szyby, bliżej tunelu wychudzone świrusy w skórach ścigają się autami. Kina nie otwierają się przed dziewiątą, ale jest Show World’s jest już otwarty, pokazują Vaginalną Vivian, która pochłania surowe jajka swoją rozdziawioną dziurą. Chuckie tam wszedł, ale został wyrzucony, kiedy okazało się że nie zamierza kupić żetonów. Wstąpił na dworzec zaraz obok, żeby się ogrzać i wysępić trochę od ludzi wysiadających z autobusów, ale te przyjeżdżają dopiero później, więc pokręcił się trochę z Rico Montoya, który obciąga fiuty za kasę. Rico mieszka w magazynie przy West Street i kiedyś Chuckie pomógł mu w bójce z dwoma facetami, którzy zamierzali pochlastać mu dupę brzytwą. Rico miał tylko trzynaście lat i nikt nie wiedział, skąd pochodzi ani czy ma jakąś rodzinę. Kupił Chuckiemu szejk czekoladowy a potem spyta, gdzie podziewał się ostatniej nocy i co do chuja stało się z jego spodniami a Chuckie opowiedział mu o korytarzu i o psie, na co Rico parsknął śmiechem i zaraz chciał iść i zatłuc psa. Podjechał autobus i ludzie zaczęli wysiadać, więc Chuckie zaczął sępić drobne na powrót do domu. Rico stał z boku, z pełnym satysfakcji uśmieszkiem, bo był w stanie zarobić więcej w godzinę, niż Chuckie przez cały dzień, chociaż z drugiej strony Chuckie nie musi połykać niczyjej spermy. Kiedy Chuckie wrócił na ławkę, żeby poczekac na następny autobus, zobaczył Rico odchodzącego w stronę garaży z jakimś facetem w średnim wieku. Nim wybiło południe, Rico był już bogaty a Chuckie miał wystarczająco, żeby kupić spodnie, więc udał się na Czwartą i kupił używaną parę. Na Wschodniej Czwartej dają zupę za darmo i chociaż smakuje jak woda, Chuckie udaje że to francuska cebulowa, a on jest znowu we Francji. Wciąż zbiera puszki, a na skrzyżowaniach prosi ludzi o drobne.

Eileen czeka z łobuzerskim uśmieszkiem i Chuckie kupuje od niej trzy machy, żeby przetrwać do nocy. Naprawdę jej się podoba, dotyka jego policzka i z kurwikami w oczach pyta, gdzie nocuje i dlaczego nie zajmie się czymś, co zapewniło by mu darmowy towar i kasę na wynajęcie pokoju.

Przy zachodzącym słońcu kanalizacja wylewa na West Street, Chuckie włóczy się obserwując pracujące dziewczyny. Wiatr wieje, korek huczy, dziewczyny się trzęsą w swoich złotych spodenkach, na nogach wyskakuje gęsia skórka a ich sutki robią się twarde jak lód. Młoda blondynka przyciąga jego wzrok. Jest tu świeża, nigdy jej tu wcześniej nie widział, jej doskonałe nogi oraz idealny, okrągły tyłek sprawiają że samochody się zatrzymują, facet w drugim aucie drze się przez okno że zobaczył ją pierwszy i weź gościu wypierdalaj. Chuckie spogląda na to z uśmiechem, co za pieprzona dżungla. Przypala towar i zaczyna opuszczać swoje ciało; płynąc przez ciemność widzi kolory i jeśli w którymś momencie pojawi się też obraz Janet, znowu zaczyna intensywnie myśleć o kolorach. Auta i dziwki, gliniarze i klienci odstawiali balet codziennego życia, co sprawiało, że odlatywał jeszcze dalej. A kiedy znów mógł poczuć beton pod stopami, wstał i powlókł się do opuszczonego magazynu. Mijając bar Munsona, z wielkim piecem, na płycie którego smażyły się czerwone burgery, przypomniał sobie, że umiera z głodu, co znaczyło, że już wytrzeźwiał, co znaczyło, że musi znowu przypalić. Wlazł przez dziurę w murze, wewnątrz dostrzegł wiele ognisk, bo każdy miał swoje własne ognisko. Wdrapał się na wielką górę soli i przysiadł przy ognisku Rico. Rico siedział opatulony potarganą płachtą brezentową jak kocem i mimo, że blisko ognia, wciąż wstrząsały nim dreszcze. Miał oba oczy podbite i wyglądało na to, że płacze. Chucke siada bez słowa, po prostu wyciąga towar, przypala i podaje Rico. Dwa ogniska dalej słychać bójkę, cały magazyn wypełnia się krzykiem i wrzaskiem, głosy odbijają się od betonowej konstrukcji jak pociski, a Rico i Chuckie są tam jedynymi ludźmi, którzy nie dają się ponieść szaleństwu. Uwalają się za to do nieprzytomności, Rico zasysa fajkę jakby to był życiodajny tlen a on sam byłby kosmonautą zagubionym w przestrzeni. Siedzą i gapią się w ogień, który z wolna przygasa. Chuckie niemal dał się znowu wciągnąć w wizję z Jane, ale w porę się zorientował. Zamiast tego wpatrzył się w żar i płomienie uciekające w noc. Rico opowiedział mu, jak został ograbiony i pobity przez jednego gościa w centrum, stałego klienta z którym nigdy nie było wcześniej problemów, ale dzisiaj mu odwaliło i tłukł Rico po głowie tak długo, aż ten stracił przytomność. Chuckie nie wie, co na to powiedzieć, więc po prostu siedzi dalej bez słowa. Rico trzyma się w garści, bo znalazł się na krawędzi załamania, a nie może sobie pozwolić na to, żeby ktoś go zobaczył w takim stanie. Wiatr wyje przez dziury w dachu, z obwodnicy dobiega szum aut i zawodzenie syren karetek. Chuckie przyłapał się na tym, że gapi się na Rico, na sińce pod jego oczami, siniak na policzku, myśląc, cholera, on jest za młody na to wszystko, przecież to tylko dzieciak, który żyje jak jakiś wyrzutek społeczeństwa. Odpalił ostatnią działkę i obaj zapalili, a Chuckie złapany pomiędzy dymem w płucach a żarem z ognia postanowił dać Rico swoją kurtkę. Rico złapał za wystrzępiony koniec brezentu osłaniający jego ramiona, oderwał kawał i cisnął w ogień. Patrzył jak kurczy się i płonie, Chuckie zauważył ślad uśmiechu na jego twarzy. Pomarańczowe języki lizały jego oczy, malując jego twarz cieniami i rozpaczą, a w spokojnym, chłodnym mroku nocy , po raz pierwszy od sześciu miesięcy, od kiedy się poznali, Rico wydał się taki, jakim był naprawdę. Dzieckiem.

Chuckie zamierzał coś powiedzieć – cokolwiek – żeby wyciągnąć go stąd, powiedzieć mu, dlaczego do cholery nie wrócisz do domu, byle dalej od tego syfu, co to za życie dla takiego dzieciaka, obciąganie fiutów i obrywanie łomotu, gdzie każdego dnia możesz dostać kosę prosto w serce. Ale patrzył dalej w ogień, słowa nie wyszły mu z gardła. Może to, od czego Rico uciekł, było jeszcze gorsze. Bo Chuckie nie był sobie w stanie nawet wyobrazić, jak to wyglądało, kiedy ojciec Rico zastrzelił jego matkę, pięć strzałów w głowę, po czym zwrócił broń w kierunku starszego brata, ostatnia kula dla niego prosto w serce; kiedy ładował znowu magazynek, Rico zamknął się w łazience i próbował się przecisnąć przez małe okienko na zewnątrz; drzwi otwarte kopniakiem i ta ciężka masa potu z szalonymi oczami jak srebrne monety, źrenice wielkości ćwierćdolarówek, Rico wrzeszczący i błagający tatusiu, proszę nie zabijaj mnie, dopóki nie upadł zwinięty w kłębek na podłogę, ciało napięte w oczekiwaniu na wyzwolenie. A wtedy rozlega się ochrypły, głęboki wrzask ojca, teraz nikt jej nie będzie miał! A potem krzyk, strzał i plusk, a po chwili, kiedy Rico zorientował się, że żyje, spoglądając przez palce zobaczył ojca, który spryskał podłogę czerwienią, jego lewa stopa drgająca, lewa stopa, trzęsąca się jak wibrator. Kiedy znaleźli Rico, całego we krwi, ukrytego w wannie, za zaciągniętą zasłonką, nikt nie mógł odgadnąć, dlaczego ciało matki znalazło się w szafie, a Rico nie powiedział, przez następne sześć miesięcy nie powiedział ani słowa. Kuzynka matki wraz ze swoim mężem przygarnęli go i mimo, że nie traktowali go źle, nie traktowali go też dobrze. Wiedział, że nie jest im na rękę, bo podsłuchał ich jednej nocy, mówili o tym, żeby mieć własne dzieci i że on mógłby mieć na te dzieci zły wpływ a poza tym jest za mało miejsca…

Twarz Rico się wydłużyła, oczy zrobiły się ciężkie i z siniakami je otaczającymi wyglądał jak zombie. Chuckie obserwował jego odpływanie w odległe strefy, gdyż jego oczy zaczęły drgać. A potem otwarły się szeroko, kiedy Rico podjał ostatnią próbę, żeby nie zasnąć. Chuckie obserwował żarzące się popioły, marzył o łyku szkockiej. Był całkiem trzeźwy i przez chwilę naprawdę rozważał, żeby wziąć się w garść, wrócić do normalnego życia, zapomnieć o Jane i o przeszłości, bo co on właściwie do chuja wyprawia, żyjąc w taki sposób. Na drugim końcu magazynu jakaś kobieta zaczyna łkać i Chuckie też płacze, lodowate łzy palą mu policzki i kiedy Rico wierci się na tej górze przemysłowej soli, Chuckiemu przychodzi do głowy, jak bardzo jest żałosny. On przynajmniej miał kiedyś życie, swoje sprawy, był szczęśliwy i poznał jak to jest, mieć kogoś i być kochanym. A to, jak teraz żyje, to kwestia własnego wyboru. A taki Rico prawdopodobnie nigdy nie miał nic i nikogo, i każdy jeden, kogo spotyka, chce tylko zerżnąć go, obrabować albo pociąć brzytwą. I gdyby się zastanowić, Chuckie za żadne skarby nie zamieniłby się z Rico, nawet gdyby ta góra soli miała się zmienić w górę towaru do palenia.

Chuckie z zimna stracił czucie w stopach. Całkowicie. Owinął Rico starannie brezentem i poklepał po policzku. Zmierzył wzrokiem rozległą przestrzeń magazynu, z tlącymi się ogniskami, z ciemnymi postaciami skupionymi wokół, po czym wstał i ruszył po drewno.

przełożył Jan Krasnowolski

Buddy Giovinazzo – Dwa opowiadania
QR kod: Buddy Giovinazzo – Dwa opowiadania