Zanim zamkniesz drzwi, sprawdzisz jeszcze raz czy nic poza rzeczami do mycia zębów nie zostało w łazience i położysz się w niespokojny, krótki sen – ustalmy pewne sprawy. To prawda, że nikt tutaj nikomu nie sprawdzał ilości znaków, bowiem dom jest wasz, pisarzy, to znaczy, że był też trochę twój. Przeczytałeś cztery książki, odwiedziliście z Małgorzatą krańcowe przylądki wysypy, zajrzeliście do kilku czynnych kościołów, w tym jednego katolickiego, raz byliście na kamienistej plaży i nawet udało się wam zanurzyć w wodzie gęstej od włochatych wodorostów, raz poszliście na sam koniec falochronu portu w Visby, pokonując ogromne głazy cuchnące glonami. Nadto obejrzałeś 32 archiwalne odcinki Monty Pythona na Youtube, spróbowałeś 7 marek miejscowego piwa, nic sobie nie złamałeś, może poza własnym postanowieniem, że będziesz ciężko pracował nad czymś, chyba nad doktoratem, którego – widzę to teraz wyraźnie – nigdy nie napiszesz. Nie odnajdujesz w sobie dość spokoju i przestrzeni by to zrobić. Co to miało być? Apokryf w poezji jako odpowiedź na duchowe dylematy współczesności? Między apokalipsą i apostazją? A może apokastazą? Nieważne. Smutna prawda jest taka, że musiałem się zabrać za ciebie, bez twojej wiedzy i zgody, żeby to jedno, jedyne stypendium w twoim prowincjonalnym życiu nie poszło na marne. Jednak nie snułem tej historii w ramach refundowanej rezydencji, zaliczki od wydawcy, wolnego czasu zyskanego dzięki jednej z dużych nagród literackich dawanych w tym kraju. Nie wychodziłem na poranny spacer, postukując laseczką o paryskie bruki by po kawie zasiąść do pisania, nie pracowałem uprzednio w ogrodzie, ani nie spoglądałem na mglistą zatokę San Francisco. Nie wykładałem parę godzin w tygodniu coś, co i tak znam na pamięć by przez resztę tygodnia umartwiać się nad losem niedocenionego akademika. Nie. Podobnie jak ty, mam zapisany w karmie wieczny zapierdol, upychanie pisania kolanem, łokciem, krzykiem, kłótnią małżeńską, zaniechaniem, bumelką, udawaniem. Tacy, jak ty i ja nie robią tego na stypendiach w samotniach literackich, pracowniach wyższych barw, tajemnych błękitów, ale w hurtowni, przychodni, biurewniku, na poddaszu, na kolanie, na komputerze służbowym zawierającym program obsługi klienta detalicznego i hurtowego „Subiekt GT”, w notatniku zabieranym na podróże służbowe, albo na zwitkach papieru jakie nosi się wszędzie ze sobą, zeszyciku, który zostawia się przy łóżku. Wiesz przecież, że jak się pojawi myśl i jej nie zapiszesz to zgaśnie, a rano zanim odgruzujesz poranne sprawy i znajdziesz chwilę przed urzędem, biurem, biurewnikiem, domem kultury, galerią sztuki, centrum handlowym, zanim tam wejdziesz, wyjdziesz, skupisz się znowu – myśl przysłoni tysiąc twarzy bohatera, albo też i bohater o tysiącu twarzy, o którym milczał przezornie Joseph Campbell, a który jest panem twojego czasu i uwagi, który zadepcze, zagada, zaknebluje, zapcha ci synapsy swoim zbędnym konsumenckim mendzeniem, zrzędzeniem, marudzeniem. Podglądałem jak skrobiesz notatki, a to w święto, a to w dni wolniejszych obrotów w firmie, na przykład w Wielką Sobotę, gdy rodziny okolicznego Wrocławia szły święcić jaja kolorowe, a ty zapadałeś w letarg właściwy temu miejscu, gdzie światło pochodzi wyłącznie od jarzeniówek. Wokół ciebie stosy artykułów z żelaza, aluminium, stali i najszlachetniejszego plastiku z Chin – jakby czekały na zmartwychwstanie. W tajemnych zapisach twojej karmy nie znalazło się żadne zdanie o tym, że ci się cokolwiek należy, na przykład strzał w dziesiątkę, nagroda na tym targowisku próżności jakim stało się życie literackie i duchowe ojczyzny, dziadowni, matce, wyśnionej – nieudanej. Otóż nie. Czułeś wtedy, a teraz ja czuję za ciebie, że twoją karmą, zapisem specjalnym w instrukcji obsługi do kolejnych twoich transmigracji jest harda walka, a w ustach gorzki potu smak, tak, ta przeklęta życia treść, wśród lodowych gór i łomotu fal wielorybie cielska wlec, jak mówi tekst starej szanty. Nie umościł cię nikt na stołku, nie zostałeś adiunktem, przydupasem odpowiedniego dyrektora, wykładowcą, dostarczycielem plotek, nosicielem modnej ideologii albo chociażby malowniczą ciotą z ambicjami – trudno. Doktorat jak widać pozostał w sferze kilku rozmów z profesorami, którzy życzliwie i radośnie witali twoje naukowe czy raczej literackie pomysły, ale zarazem każda chwila w ich towarzystwie uświadamiała ci, jak daleko jesteś od tego świata, i czułeś niemal fizycznie, że ta ścieżka biegnie inaczej, bardziej z boku. Niezapomniana będzie ta chwila, gdy idąc za radą jednego ze starszych profesorów postanowiłeś po prostu zdać na dzienne studia doktoranckie, nie bacząc na fakt, że od ukończenia przez ciebie studiów magisterskich minęło bez mała dziesięć lat. Nic to, pomyślałeś w tej niezapomnianej chwili i przekroczyłeś próg sali egzaminacyjnej w której było duszno i unosiła się woń komisji. Usiadłeś. Szlest kartek, chrząknięcia, ktoś coś pokazywał komuś w konspekcie doktoratu. Palcem pokazywał, jakby tam było coś zdumiewającego, wąż boa pożerający słonia. Cisza trwała chwilę, nabierała mocy i wtedy jeden z członków komisji zapytał czy lista zaplanowanych do zilustrowania odpowiednich tez stu z górą zbiorów wierszy najmłodszych poetów to zamiar lekturowy do realizacji w ramach pracy doktorskiej nie jest nazbyt ambitny. A ty, odruchowo odpowiedziałeś szczerze, bowiem byłeś zdezorientowany albo po prostu głupi:

– ale… przecież ja te książki już przeczytałem i zrecenzowałem, a recenzje zostały opublikowane, tam na końcu konspektu jest lista publikacji…

Szmer przeszedł wzdłuż stołu pomiędzy członkami komisji i nie wiedzieć dlaczego od razu poczułeś, że nie może on zwiastować niczego dobrego, chociaż wiadomość, że w zasadzie wykonałeś pracę, którą ktoś miał dopiero za zamiar pracy powinna być odczytana jako wyraz twojej wartości jako przyszłego doktora, który nie zawraca nikomu dupy zamiarami, ale już jest w kursie dzieła. Tymczasem przeszedł szmer jak syk węża, syk puszki piwa mocnego, jasnego otwieranego od Helu po Chyżne.

– Tak, imponujące, ekhm, tak, tego, mhm – podjął inny członek komisji kwalifikacyjnej, a wzrok miał wlepiony w ścianę nad tobą – imponujące… – tutaj zawiesił głos, niemal teatralnie i rapsodycznie, ażeby cios, jaki miał zaraz zadać był tym dotkliwszy – wie Pan, mnie jednak interesuje bardziej kwestia podstaw metodologicznych… Pana pracowitość jest godna podziwu, jednak my, literaturoznawcy…

„My, literaturoznawcy”. My, po tej stronie stołu, i ty po drugiej, który nie należysz do żadnego „my”, bowiem po drugiej stronie stołu jesteś i pozostaniesz, synku. To, co członek komisji mówił dalej, nie miało już większego znaczenia, bowiem było oczywiste, że ty nie należysz do „my”, a „my” nie dąży do komunii z twoją pojedynczością. Naruszyłeś tabu, zerwałeś zasłonę, coś im pokazałeś po drugiej stronie lustra, jakiś powidok spoza krainy akademickich czarów. I to chyba było coś, co się im bardzo nie spodobało. I musieli ten pęknięty obraz szybko zaszyć, usunąć lustereczko powiedz przecie, wystawić lustereczko za drzwi, żeby stuliło pysk, którego nie ma. I my wszyscy tam i tu, tłum rozdartych dusz na pół po wypiciu żal i smutek, choćbyś nawet co dzień rano walił głową w stół. Tak, żal, oczywiście, żal. Ale to tylko z jednej strony. Z drugiej strony tyle razy to widziałeś, te tańce wokół biedaszybu jakim jest literatura w twojej ojczyźnie, czy też dziadowni może raczej, bo przecież nie synczyźnie albo macierzy. Widziałeś tyle razy hołubce, podrygi, dygi tych kolegów i koleżanek, którzy tak mocno chcieliby żyć z pisania, a nie żyją, albo żyją, ale ciągle lękając się o kolejne zlecenia, nagrody, stypendia, póki nie przyjdzie Anioł Nike, Prorok Paszport Polityki, Zaranna Gwiazda Silesiusa czy też brylantowa kotwica z Gdyni, co będzie jak zbawiciel diesel i zmieni mitręgę w śniadanie mistrzów. I wtedy będzie i felieton w tygodniku opinii, i stała rubrykę w piśmie dla pań, i liczne posady czasowe oraz stałe jako juror, prowadzący program w telewizji, redaktor, czy po prostu nieźle wyglądający na tle człowiek, którego warto dać w tło tego lub owego wydarzenia, żeby mieć w koszyku celebrytów z różnych dziedzin. Bo skoro jest piosenkarka, uczestnik tańca z gwiazdami, to przydałby się i pisarz albo pisarka. A jednak nagroda była dla jednego, a chcieli ją mieć wszyscy, więc wszyscy poza jednym cierpieli głód i niedostatek. Bo jak mówił Christopher Lambert i Sean Connery w „Nieśmiertelnym” – there will be only one. A nie pisać i nie dostać ważnej nagrody to będzie już niedługo dużo gorzej niż nie pisać i nie wydawać w ogóle, bo jeżeli się pisze, a przez tyle lat żadnej nagrody się nie dostało albo jedynie było się dostrzeżonym przez jednego krytyka wśród szerokiej listy nominacji do jednej tylko nagrody to jest to ze wszech miar podejrzane. A jeżeli się nie miało ani nagrody, ani nominacji, ani nawet nie było się na darmowej wyżerce z okazji gali wręczenia, to tak jakby ciebie nie było w ogóle, a ściślej jakbyś niewłaściwie lub źle był. A być źle, to znacznie gorzej niż nie być w ogóle, tak samo jak nie rozumieć nic jest znacznie lepiej niż zrozumieć źle. Bo zaraz rodzi się podejrzenie po co taki bpisze, publikuje, wydaje, recenzuje skoro nie z tego nie żyje czyli nie jest nominowany. A zatem byli też i tacy, którzy przyjmowali zlecenia niezwiązane z pracą pisarza, ale związane z pisaniem w szerszym rozumieniu, licząc na to, że przebywanie blisko głównego nurtu nagradzanych i publikowanych da z czasem efekt taki jak kropla drążąca skałę. Zatem drążyli i pisali relacje, recenzje, czy reportaże, czyli historie i relacje naocznych świadków, które nie wiedzieć dlaczego zaczęły być uważane za godne do podniesienia do rangi literatury. Na przykład literatury faktu. Albo wybierali fach lokalnego dziennikarza, albo lektora w radio, albo dostarczyciela materiałów do regionalnego dziennika, albo autora tekstów do komercyjnych albumów, folderów, prospektów. Zarazem nie widzieli jak niezauważenie są zużywani jako te brony, glebogryzarki, kombajny, mechatrony przez redaktorów lokalnych dodatków ogólnopolskich gazet i tygodników, pracując jeszcze więcej blisko literatury, a zarazem daleko, jakby byli za szybą, jakby byli studentami spoza Krakowa, a jednak uparcie próbujący w Krakowie studiować i z Krakowem się zżyć, co jak wiadomo jest niemal niemożliwe, chociaż jako użyteczna iluzja – bywa podtrzymywane. Blisko coraz dalej. A zatem mijał lata na pisaniu tekstów, o których pamięć znikała w ciągu kilku godzin po publikacji. Mijały eony pracy po nocach (bo numer musi być w nocy w drukarni), brali coraz więcej zleceń, żeby jakoś się utrzymać, a mając coraz mniej czasu na to, co naprawdę chcieliby napisać. Chociażby porządny kryminał, jeżeli nie poemat, powieść, manifest. Przypomnij sobie tylko wielokroć zdolniejszego od Ciebie kolegę Cezara, gdy siedział w ogródku jednej z knajp Krakowa oparty o wysuwaną rączkę torby na kółkach, czując się dzięki temu jakby pewniej, a było mu to potrzebne. Wyruszył bowiem po raz pierwszy od lat poza Warszawę. Dokonał tego heroicznego czynu wiedziony przeczuciem, że tym razem szczęście może mu dopisać i w zupełnie nowym konkursie, w ramach zupełnie nowego festiwalu zostanie wreszcie dostrzeżony i wskazany przez jupiter. Przeczucie Cezara graniczyło jeszcze dwa dni temu z pewnością. Tym bardziej, że jako człowiek oczytany nie był pozbawiony zmysłu samooceny i wiedział, że jest dobrym pisarzem, że ma szanse większe niż wskazywałby typowy rachunek prawdopodobieństwa. Być też dlatego, że znał się i korespondował z wieloma krytykami zasiadającymi podówczas gremiach jurorskich i nie wywierając bezpośredniego wpływu potrafił instynktownie opracowywany tekst dostosować w sposób subtelny oraz nie budzący podejrzeń, literacko uzasadniony – do ich oczekiwań. Tak przynajmniej mu się wówczas wydawało. Dwa dni temu. Ale już nie tego popołudnia, o którym jest tutaj mowa. Było gorąco, duszno, sączyliście coś chłodnego ze szklanek, a on patrzył w dal, czyli aktualnie prześwit ulicy Floriańskiej w Krakowie.

– Popatrz, kurwa, nacięli mnie na dziesięć klocków… – powiedział powoli, bez napięcia, jakby było jasne, że te pieniądze należały się jemu, a fakt, że przypadły komuś innemu był wynikiem pomyłki albo, co bardziej prawdopodobne, spisku złowrogich sił. Być może ludzi, którzy byli życzliwi pisarzowi, który siedział wówczas obok ciebie, ale jednak być może byli powiązani tajemnymi relacjami z innymi ludźmi, stojącymi za autorami, którzy dostali główne nagrody w konkursie, podczas gdy Cezar musiał się zadowolić jedynym z dwóch czy trzech wyróżnień, których wymiar finansowy był symboliczny i nic nie zmieniał w życiu Cezara diametralnie. Wręcz przeciwnie wpychał go tym mocniej pod szklany sufit, pod którym tłoczyli się piszący, odróżniający się wyraźnie swoim stłoczeniem od stąpających po szklanej podłodze prawdziwych pisarzy i pisarek. Popatrzyłeś na niego nie rozumiejąc zupełnie o czym mówi.

– Cezar, przecież nie startujesz w tej samej konkurencji co tamci, przestań o tych dziesięciu tysiącach tak gadać – wymamrotałeś.

– Tak, nie startuje w tej samej konkurencji – ale tym bardziej mnie nacięli, popatrz teraz wszyscy mówią o tym, no Jaromirze Kusatym, a on jest po prostu bratem reportera TVN czy Polsatu, to sobie pospisywał te pierdolety, historyjki z życia wzięte bez ładu i składu, tyle, że ładnie podrobione gdy chodzi o swoistość języka. No ale przecież to jest parodia. To nie jest literatura tylko kserokopiarka!

– No, genialne to nie jest – odparłeś pociągając łyk wody mineralnej i kierując wzrok w te samą co Cezar stronę.

– Za pięć lat nikt nie będzie o nim pamiętał – dorzucił ściszonym głosem Cezar.

– Tym bardziej daruj sobie te dziesięć tysięcy, nie ma o czym gadać. – dodałeś pojednawczo i znowu zapadliście w niewymuszone milczenie wpatrzeni w przestrzał Floriańskiej.

Ale chyba jednak było tak, jak przeczuwał Cezar. Nie dlatego, że dziesięć tysięcy zmieniłoby zasadniczo jego życie. Rzeczywiście czas przykrył całunem niepamięci zarówno Kusatego jak i Cezara w czym był cień sprawiedliwości. Jednak zarazem festiwal nagród zaczął się nakręcać, nagrody zaczęły wskazywać na siebie nawzajem i nagrodzony raz – multiplikował swoje szanse na omówienia, obecność w podręcznikach, artykułach, wywiadach, telewizyjnych ogryzkach poświęconych kulturze. A ten co nie dostawał, to nie. Tymczasem taki pisarz czy pisarka, co nie dostaje nagród i wolności ułożenia sobie życia z literaturą, bez stałej pracy może mieszkać w ziemiance jak pewien niezależny pisarz z Zagłębia, albo musi pójść do pracy jak większość, co budzi czasem wyraz zdziwienia, że co, że pan pisze wiersze i pracuje pan w hurtowni, pizzerii, barze, w sądzie, w bibliotece, na poczcie, w firmie kurierskiej, szkole, świetlicy wiejskiej. Tak jakby pisanie wierszy było rodzajem nieporadności życiowej, kalectwa, nieumiejętności gdy jest tymczasem dokładnie odwrotnie, bowiem na jednego zbieracza złomu czy hodowcę dzikich winogron przypada w tym fachu trzydziestu kolegów i dwadzieścia koleżanek, którzy poratują w potrzebie i kupią węgiel na zimę, portki na wiosnę, zaproszą na spotkanie autorskie, zlecą recenzję, albo chociażby rozliczą kilka biletów przy rozliczeniu jakiegoś konkursu o Złote Bimbamy Gminy. W kraju gdzie na przesyłkę priorytetową pani na poczcie mówi „piorytet” albo co gorsza „porytet”, gdzie pani doktor nauk humanistycznych zamawia do domu pizzę z „piccerni”, a nie pizzerii, w tym kraju pisać, dajmy na to, wiersze i przeżyć – jest nie lada sztuką cyrkową i ćwiczeniem w odporności na frustrację oraz wypalenie zawodowe. O tym warto wiedzieć, z tego warto sobie zdawać sprawę, gdy się na tę wąską, przepaścistą ścieżkę wkracza. Ty to widziałeś i wiedziałeś, kiedy wpadłeś wiele lat temu do starszego kumpla mieszkającego w niewielkim miasteczku u podnóża Sudetów środkowych w mieszkaniu składającym się z kuchni, werandy, tarasu i wielkiego pokoju dzielonego na mniejsze izby meblościankami. Mieszkał tam wraz z żoną i trójką dorastających dzieci. Oto cena – pomyślałeś. Nie dasz dupy, nie ulegniesz kuszeniu w męskiej ubikacji w Berlinie, by podpisać werdykt napisany przed ogłoszeniem konkursu – oto cena – szepnął ten wewnętrzny głos, być może należący do czarnego ptaka, o którym już trochę wiesz. Od tamtego czasu nie możesz już mówić, że nie wiedziałeś, że nikt ci nie powiedział, nikt nie ostrzegał. Zdziwi ciebie zatem za kilka lat pewna młoda pisarka, kiedy podzieli się na facebooku z bliźnimi informacją, że zarobiła przez pół roku na sprzedaży książki jedynie 6800 złotych i w związku z tym pozwala sobie pierdolić pisanie. A przecież 6800 ze sprzedaży książki to nawet Czesław Miłosz nie zarobił, a gdyby nie nagroda Nobla nie zarobiłby być może w ogóle na niczym. Ach co zrobić z pisarką, która pierdoli pisanie lub je uwielbia w zależności od tego, ile pieniędzy zarobi na sprzedaży ostatniej książki, za ile felietonik jebnie do poczytnego pisemka, za ile wygłosi pogadankę zwaną warsztatami literackimi do ochujałej młodzieży w modnej odzieży? Czy ona i jej pisanie nie jest zapewne warte – nomen omen – złamanego grosza, nie mówiąc o sześciu tysiącach osiemset złotych, skoro głównym wyznacznikiem jest jej zarobek miesięczny? Ale popatrz po czwartej lidze okręgowej, w której geszeft nie chadza w tysiącach, ale setkach złotych, za to stale, regularnie, a liga ta tak blisko ociera się z tą pierwszą, tak mocno się ociera, że czwartoligowcy czasem dostają pąsów, gdy pierwszoligowiec zjawi się na spotkaniu literackim i obsiadają go, tarmosząc nie o autograf, ale o kufelek piwka, piweczka, piwa, wódeczkę, papieroska. I będzie prawił tobie kolega Bugu jak to udało mu się dotrzeć onegdaj do legendarnego fortu w sieci obwarowań miasta Legnica, gdzie odbywał się kultowy podówczas festiwal. Cały był spąsowiały Bugu, gdy wydobył z siebie wieść radosną:

– Byłem na Porcie!

– I co? – zapytałeś z uśmiechem jakbyś dostał dwie dawki morfiny prosto do żyły.

– Stary, tam jest życie, odpaliłem papierosa Świetlickiemu i Domarusowi… – mówił wodząc wzrokiem ponad twoją głową jak członek komisji egzaminacyjnej na studia doktoranckie.

– Na raz?! Palili jednego papierosa?!

– Nie kurwa, osobno im odpaliłem, palili dwa różne papierosy, Domarus Guluazy a Świetlicki nie pamiętam jakie, chyba Camele – uśmiech Bugu nie był przyjazny.

– I co? – zapytałeś jeszcze raz.

– Jak chciałem odpalić Sosnowskiemu to zacięła mi się zapalniczka…

Chuj wam w dupę pajace, zatem, myślisz sobie, gdy od ostatniej nocy w Visby minęły trzy lata i właśnie wydajesz fakturkę, a na niej wyszczególniony towar – antenka, do telewizji tej cyfrowej, naziemnej, DVB-T, dobra, kabelek z potrójnym oplotem ekranu i żyłą środkową grubości milimetr i trzynaście setnych– szesnaście metrów, pierwsza klasa, cztery nakrętki F średnicy 6,8 milimetra, nakręcane, jedna samokompresyjna, beznarzędziowa, na wypróbowanie, kod E80410, z niebieskim paskiem i napisem „cablecon”, dwa wtyki RF męskie nakręcane na wtyk F, proste i dwa takie same kątowe, bo nie wiadomo czy się zmieści końcówka za telewizorem, więc lepiej te kątowe mieć, w razie czego, można zwrócić.

– Razem sto pięćdziesiąt dwa i trzydzieści sześć groszy

– A rabat, rabacik pan doliczył?

– Tak jasne, tylko niech pan nie mówi, że rabat to stolica Maroka, tutaj tak mówi co trzeci klient…

I klient wyjmuje dwie stówki z kieszeni, ale patrzył na ciebie już jakoś niedobrze, jak Bugu, kiedy lekko zadrwiłeś z jego odpalania fajki Domarusowi i Świetlickiemu na raz. A przecież ten chuj w dupę to nie była obelga adresowana do klienta detalicznego, który błyska właśnie szczerbą w okolicach dolnej lewej trójki i rozsiewając swojski swąd niemytego, lekko spoconego ciała, wykonuje obrót w miejscu, a potem szczęśliwy rusza w stronę wyjścia. Klient detaliczny wyjdzie dzisiaj jeszcze na dach, oderwie się od zrzędzącej żony, popatrzy na swoją okolicę z zupełnie innej perspektywy, może nawet będzie miał moment poczucia wolności, epifanii, chociaż nie będzie umiał tej lekkości na tak zwanej duszy nazwać i wyrazić, dlatego ja robię to za niego. Potem klient detaliczny dostarczy do domu sygnał DVB-T, żona się uspokoi, będzie mogła napełniać się życzliwością i współczuciem do wszystkich czujących istot podpatrując koleje losów bohaterów ulubionej telenoweli. I będzie miała chwilę zgody na wszystko, co istnieje, żyje i woła z tego padołu nieszczęścia ku niebiosom. Może nawet na swojego męża. A ta chwila przecież jest warta lat pobożności i medytacji. To nie do nich w takim razie ta wulgarna mowa. Oni są jakoś ludzcy w swoim poniżeniu i degrengoladzie. Bliźni, swoi, współistotni w degradacji tobie i innym, tobie podobnym, humanistom zasiedlającym osiedlowe sklepy, kasy w marketach, wycierających linoleum w urzędach, agencjach rynku, wyjeżdżających zmywać gary, kopać rowy, skręcać zabudowy nadwozi, jeździć wózkiem widłowym po wielkich magazynach gdzieś w Unii Europejskiej. Nie na zawsze, na rok, dwa, trzy, co jest świetnym samooszustwem, bo miejsca szybko zarastają po człowieku i zachowują się jakby go w ogóle nie nosiły, rozpraszają się ludzie, którzy tworzyli miejsca i nigdy nie wracają już w tej samej konfiguracji. Nie do nich zatem ta mowa. Ich nawet jakbyś przez chwilę zaczął akceptować, przyjmować do wspólnego braterstwa w dziadowni naszej, ojczyźnie, Polsce, wyśnionej, nieudanej. Tu rzecz idzie o tych, co czepili się klamek, bramek, poręczy i tam wiszą, tam zabiegają, tam się starają. Oni muszą. Brak zlecenia, recenzji, omówienia, zaproszenia na galę, nieobecność na wręczeniu, w plotkarskim opłotkowym serwisie może oznaczać poważne problemy, może oznaczać kryzys, zapaść, depresję. Niektórzy nie kryją się nawet, że przyszli tu jedynie zarabiać i to nie do nich ten chuj, bowiem jakoś szczerze wypadają na tle reszty. Piszą felietony, powieści kryminalne, fantastyczne, opowiadania do poczytnej prasy, reportaże i bez znajomości wysokości zaliczki, nie zaczynają nawet rozmowy o pisaniu książki. Ta mowa to do całej reszty, która aspiruje zarazem do innego świata literatury, a z drugiej tak bardzo oddana jest liczeniu pieniędzy oraz wszelkich bonusów:

– Znam ja ci tych jegomości, co to ambicje hoho a duszyczki małe, pomarszczone jak bobrowy srom – powie przyjaciel, starszy o kilka lat upokorzenia, pominięcia i lekceważenia ze strony wszystkich i wszystkiego. Ciebie nie stać na większe wyrafinowanie, lata sprzedaży hurtowych ilości urządzeń niskoprądowych wyrobiły w tobie odruch upraszczania spraw złożonych, i pewnie stąd to chuj wam w dupę pajace. Tylko tyle. Nic więcej.

– Ja nie muszę. – zaczynasz mówić do siebie, a trochę do wyimaginowanego rozmówcy jadąc rozklekotanym Fordem Ka koloru sinego z hurtowni do domu – Z tego powodu pewnie wielu rzeczy nie napiszę, nie będę miał czasu, możliwości, ale nie muszę. Nie muszę prosić, drżeć, sprawdzać, dygotać, nadskakiwać, niby subtelnie, nienachlanie, a jednak nachalnie, a jednak namolnie, przecież. Nigdy nie zapytałem kumpla „Czy napisałeś już o mojej książce”. Albo: „kiedy wreszcie napiszesz?”. A chuja, niech nie pisze. Wolę pogadać z jego drzewami w ogrodzie, ze śliwą co nie rodzi od wielu lat. Dać jej szansę, żeby jeszcze nie wycinał jej teraz, w tym roku. Zmarnować ten czas, rozpierdzielić go na wygłupy na temat szpaków, które nie jedzą pizzy z pizzerii. Stać mnie na to. Jestem kurwa bogaty. Stać mnie na to, żeby oddać początkującemu pismu kilka wierszy za darmo. Ciągle jeszcze wierzę, że to chodzi o coś innego, że warto dbać o to by być słyszanym, dostępnym, gotowym do rozmowy, do pytania, do odpowiedzi. Pewnie. Nie za tanio, nie za prosto, ale być tam, gdzie inni ludzie. Być wśród nich i rozmawiać, a kiedy ich zabraknie na wspólnym moście nad Woliborką, pisać za nich, pisać o nich, tak żeby wiedzieli, czuli, że nie nadaremno siadywali ze mną na tym moście o poranku, nie na daremno iskali gruby sweter na jubileuszu lokalnego klubu literackiego, nie na daremno piliśmy metaksę pod wieżą na Górze Anny czekając w mroźną noc, aż świat się skończy zagryziony przez milenijną pluskwę, pochłonięty przez implozję Internetu, elektromagnetyczny blackout.

– Mnie przecież o nic innego nie chodzi – odpowiada ci znajomy głos z siedzenia obok. O, jest, znajomy doktorek, wcielenie wszystkich doktorków, zalizanych, uprzejmie milczących w rozlicznych gremiach. Nie wiem nawet kiedy go sobie wyemanowałeś, ale siedzi na fotelu obok i właśnie poprawia okulary na idealnie wygolonym owalu twarzy. Uśmiecha się trochę po krakowsku, ironicznie, akademicko, może nawet chytrze, ale bez złości. – nikomu o nic innego nie chodzi, tobie się po prostu nie udało, nie było ciebie wtedy tam, kiedy dzieliliśmy między siebie ciało pokolenia, mówiliśmy głośno, że pokolenia nie ma, ale wiesz bardzo dobrze, że to był tylko sprytny zabieg, bo wszyscy łaknęli pokolenia, ale co można było wymyślić nowego? Kto by się nabrał na zeszmaconą niepodległość, wolność od komunizmu jako doświadczenie pokoleniowe, trzeba było czegoś świeżego, czego nie było, więc wymyśliliśmy sobie pokolenie, które będzie głosiło, że go nie ma i w ten sposób tym bardziej zaistnieje. A potem…

– Weź przestań. To wszystko, co mówisz – przerywasz mało uprzejmie hologramowi krakowskiego doktorka – ma smak spekulacji, kalkulacji, zliczania, rachowania. Bardzo ładne, w sam raz na wykład z teorii i praktyki marketingu w wyższej szkole handlu i zbierania czereśni. Albo na akt założycielski nowej lewicowo-hipsterskiej kanapowej partyjki, najlepiej gdzieś w jakiejś modnej herbaciarni czy wegańskiej jadłodajni w Warszawie, najlepiej w pobliżu radia TOKFM. Ja mówię jednak o czym innym. Jestem tego dosyć pewien, że to coś zupełnie innego. Mówię o sytuacji jakiej nie da się skalkulować, wyliczyć, przewidzieć, mówię o sytuacji granicznej jak wolisz, o literaturze jako metodzie zadawania sobie świata i rozmowy z Innym, z Obcym. Mówisz, że nie było mnie wtedy, kiedy dzieliliście coś tam, co strasznie musiało śmierdzieć, bo było trupem. Nie umiem sobie tego smrodu nawet wyobrazić, pomimo tego, że czułem kiedyś potworny smród. Wiesz, kiedyś przyjechałem o jeden dzień za wcześnie na obóz żeglarski na „Darze Pomorza”. Nie wyrzucili mnie, bo nie miałem gdzie pójść. I komendant powiedział, że mogę zostać, ale muszę to odpracować. Wziął mnie na bok i powiedział – masz tu rękawice, spiralę, dwa wiadra, a tam na dziobie po lewej jest męski kibel. On się zatkał na początku poprzedniego obozu, więc sraliśmy tak jak się dało i dopóki się dało. Idź go wyczyść, bo teraz już się nie da srać. I wiesz, ja poszedłem, otwierałem drzwi tego okrętowego klopa na chwilę, wstrzymywałem oddech i dopóki nie zaczynałem się dusić gmerałem w kopczyku gówna i rozmiękłego papieru toaletowego wystającego z metalowej, okrętowej muszli klozetowej na jakieś trzydzieści centymetrów ponad rant. Po jakichś dwóch godzinach takiej wahadłowej pracy udało mi się dotrzeć do zwartej jak beton grudy papieru gazetowego. Wyrwanie jej chwilę trwało, pasowała idealnie, ale zrobiłem sobie taki hak z pręta metalowego i szarpnąłem nim raz i drugi klęcząc nad częściowo opróżnioną muszlą. I nagle wszystko, co jeszcze wypełniało muszlę poszło jedną strugą za burtę. I poczułem niemal fizyczną ulgę jakby to mnie popuściła kicha, wiesz, jakbym to ja był zatkany. Wiedz zatem, że znam skalę smrodu przy której pękają akwaria w pobliskim oceanarium. I wyście sobie coś dzielili, jakieś potwornie śmierdzące truchełko, wydmuszkę, wydzielinę, rozumiem, że można to robić, ale z musu, konieczności, ale nie z ta lubością, którą u ciebie dostrzegam na twarzy…

– Zamieniasz argumenty rzeczowe na argumenty ad personam, drogi kolego – doktorek znowu uśmiechnął się – typowa zabawa frustrata odstawionego na boczny tor. No niestety, pociąg odjechał, prom odpłynął, próbowałeś jeszcze nadążyć jakąś balią, wanną czy innym kajakiem. Szczyciłeś się, że nie dla ciebie wystawne wycieczkowce, że to nie jest żadna żegluga. Z poczuciem wyższości opływałeś nas jakimś drewnianym jachcikiem, skrzypiącym, cieknącym wszystkimi szparami, gdzie, co wachtę trzeba było wypompowywać czterysta pompek wody z zęzy i szeptałeś sobie pod nosem, patrząc na burtę wycieczkowca, na którym trwał bal „to jest życie”. Ale prawda jest taka, że myśmy odpłynęli i dopłynęli, a ty nie. Ciągle jeszcze do naszej dobrej wyspy kursują bardzo drogie, kosztowne promy, poczekaj, tutaj mam folder. Warto, naprawdę, warto spróbować. Nie jesteś zły, nie jesteś niedobry, tylko obrosłeś czymś, chropawym, stałeś się mało zwinny, mało spławny. Doprowadź się do stanu, postaw wszystko na jeden bilet w jedną stronę i dołącz. Lepsze to niż te twoje racjonalizacje nietrafionych wyborów, niewyzyskanych znajomości, nie zdyskontowanych szans. A to tylko brak skuteczności kolego. Miałeś wszystko w zasięgu ręki, ale olałeś, uległeś iluzji, która była częścią tła, że w czasach Internetu, wolnych mediów, globalizacji, można robić swoje i być wywołanym z Brzegu, Kiełczowa, Nowej Rudy, Krościenka nad Dunajcem. Ale to nie była prawda, marginalne byty w zglobalizowanym świecie, stają się jeszcze bardziej marginalne…

– Byliśmy prowincją, będziemy jeszcze większą… – wymamrotał ktoś z tylnego siedzenia. Spojrzałeś w lusterko i zobaczyłeś, że z tyłu maleńkiego Forda Ka zmaterializował się starszy o kilka lat kolega po fachu, literat znaczy, pisarz, nie żaden tam sprzedawca urządzeń niskoprądowych. Nielaureat, nienominowany, nienagradzany. Ten sam, który ostrzegał cię przed lat przed tymi duszyczkami pomarszczonymi jak bobrowe sromy. Zjechałeś na stację „Orlenu” i wysiadłeś, zostawiając lekko fosforyzujące fantomy wewnątrz samochodu. zatankowałeś za tradycyjne 50 złotych minus dziesięć groszy, tak żeby dało się zapłacić pay-passem z karty i oszukać portal kartowy sprzedawcy.

– Nie było cię tam – rzuciłeś w twarz znienacka doktorkowi, kiedy wsiadłeś ponownie do samochodu po zapłaceniu z sukcesem rachunku na 50 złotych minus dziesięć groszy – nie widziałem ciebie ani razu na czarnym moście nad Woliborką, a szkoda, chętnie bym ciebie zobaczył jak idziesz po czarnych podkładach, między którymi tylko wiatr i ziemia, wiele metrów w dole, bo Woliborka jest tylko płytką strugą w tym miejscu płynącą obetonowanym korytem. Nie widziałem ciebie ani tam, ani nad stawami w środku lasów, gdzie muł do kolan, woda do pasa, szaleństwo karpi, kilometr w las cmentarz starowierców znaczony niewielkim nasypem wśród drzew i liliami wewnątrz nasypu. I w wielu innych miejscach ciebie nie widziałem, zatem chyba ciebie nie ma. Jesteś tylko tym co sam głosisz, jakimś pokoleniowym konstruktem, krytyka prąd nie tyka. A mnie owszem, tyka jak cholera, boli, drętwieję cały, kiedy mnie tyka, zalewa mnie krew, blask, własna ślina i krztuszę się wtedy, wiesz, zwyczajnie się krztuszę i boję się żeby nie umrzeć z powodu uduszenia, od dzieciństwa tego się boję, dlatego nigdy nie rozstaję się z berotec’em w aerozolu. Ustaliliśmy zatem, że pokolenia nie ma, nie było, więc chociaż zgarniacie jakieś nagrody, nominacje, uprawiacie podejrzane libacje – to tak naprawdę was nie ma. I nawet pies, z rosyjska – sabaka – nie ma was jak jebać, chociażby dla paddierżki razgawora.

– Nie unoś się, nie unoś złamasie, prowincjonalny kutasiku – ciągnął nie zrażony doktorek a w jego oczach za antyrefleksyjnym szkłami okularów w drucianych oprawkach zaczęła się tlić jakaś mściwa poświata. – Popatrz mam dla Ciebie wydruk z Google translator, jakbyś chciał pogadać poważnie zapraszam, wpadnij do nas, na naszej wyspie jest naprawdę zajebiście. Ale wiesz, nie musisz się zaraz nie gniewać na wszystkich i wymyślać im od chujów w dupie, zachowaj więcej energii dla siebie na te wszystkie kopnięcia prądem i epifanie na polnych dróżkach – i tutaj doktorek podał ci kartkę z wydrukiem mapy wybrzeża Chin. Na niej zaś w typowym typograficznym bałaganie stało jak następuje:

Promy do Chuja wyspa

Z Directferries.pl znajdziesz pelen wybor  Promy do Chuja wyspa  z najlepszymi operatorami promowymi, aby dostac najwygodniejsza opcje.
Uzywajac naszej unikalnej wyszukiwarki, mozesz porownac Chuja wyspa harmonogram, ceny, dlugosc przeplyniecia, w szybki i latwy sposob aby zaoszczedzic czas i pieniadze.
Aby otrzymac cene promu oraz aby sprawdzic dostepnosc dla promow do Chuja wyspa, nalezy wybrac miejsce wyjazdu z menu po lewej stronie i wyszukac!

– Kurwa przecież to nawet nie jest po polsku – powiedziałeś do siebie, zmiąłeś kartkę i wyrzuciłeś ją przez uchylone okno. Spojrzałeś ze złością na trwającego w niezmąconym dobrym samopoczuciu oraz cynicznym spokoju ducha doktorka, który nadal zajmował fotel obok. Płaski i niewzruszony jakby wycięty z reklamy Vistuli czy innych perfum dla hipsterów.

– Przemoc jest tam gdzie nie ma sensu – odezwał się starszy kolega z tylnego siedzenia przecierając szkła okularów i powtórzył znowu – byliśmy prowincją, będziemy jeszcze większą. Wysiadłem bo mi się spodobały czyjeś usta w szybie. Ruszały się. Nie mogłem znaleźć zeszytu. – jego kontur zaczął się powoli rozmywać i zamazywać, jakby sygnał cyfrowy ulegał osłabieniu. Ciągle czyścił okulary rąbkiem koszuli flanelowej wystającej ze spodni ale co chwila jego ruchy traciły płynność. „Ciął się” jakby powiedział o obrazie przetworzonym z telewizji cyfrowej DVB-T jeden z klientów detalicznych. „Ciął się i robiła się pikselówa, wie pan, takie kwadraciki, kropki i nagle brak sygnału”.

– Nie możesz tu dłużej być – mówisz nagle do krakowskiego doktorka – ustaliliśmy już, że nie było ciebie w żadnym miejscu gdzie było życie. Jesteś tylko konstrukcją ze słów i papieru, grą światła i szmat zasłaniających pole widzenia, a może po prostu zasłaniających pole. Musisz stąd wyjść, teraz, wynoś się! – Zdejmujesz nogę z gazu i napierasz na niego całym ciężarem, żeby wypchnąć go przez niedomknięte na stacji benzynowej drzwi samochodu. Widzisz jak doktorek broni się śmiesznie wyciągając ręce w twoją stronę. Macha nimi jak dziecko, które nie umie się bić i krzyczy wysokim falsetem:

– Ale mnie nie wolno bić, ja noszę okulary, ja noszę okulary!

– To je kurwa zdejmij – syczysz i walisz pięscią w ten doskonały hologram, aż tez zaczyna się ciąć, pikselować i w końcu znika. Twój wzrok pada jeszcze raz na kartkę z reklamą promów do Chuja Wyspa. Przez głowę przebiega przerażająca myśl, że cała Polska jest Chuja Wyspą, ale taką wyspą zaczynającą się i kończącą na lądzie, tak że nikt nie jest w stanie rozpoznać, kiedy jeszcze stąpa po gruncie, a kiedy zanurza się już w odmętach, z których nie ma odwrotu i zbawienia. Być może nawet inni widzą, że trafiłeś na linię brzegową Chuja Wyspy, widzą, że z jakichś powodów zaczynasz się pogrążać, tonąć, a jednak sami żyjąc na wielkiej, zielonej wyspie nie rozpoznają jej linii brzegowej i co raz ktoś bez plusku znika pod powierzchnią pozornie stałego gruntu i nie wraca już nigdy, chociaż pozostaje na powierzchni jego hologram, rusza ustami, jak pasażer pociągu pospiesznego zza szyby i nikt nie może znaleźć zeszytu, zapisać co mówiły te usta. Albowiem jest powiedziane, że tam ślad prędzej niż ten kto zostawił go – znika, niewidoczne bagienne są sidła. Tylko źródło wciąż bije, tłoczy puls między stoki, więc jest nurt, choć ukryty dla oka. Bo źródło, źródło, źródło. Wciąż bije.

Radosław Wiśniewski – Smutna prawda albo prom do Chuja wyspa
QR kod: Radosław Wiśniewski – Smutna prawda albo prom do Chuja wyspa