Niech

Deszcz przechodzi w śnieg, półpłynna postać świata. Jedziemy, światła samochodu skromnie kroją noc. Mamy kilkanaście metrów kwadratowych swojej, pewnej przestrzeni. Przemierzamy mrok, pędzimy w stronę domu. Omijamy zabitego wcześniej lisa, żywy zając skocznie umyka spod kół. Milczymy. Niech się dzieje, niech się ziści.


Będą barwy

Z ciemnej ziemi wyłażą czarne żuki. Rozgrzebaliśmy ich światy, gdy za stodołą wyrżnęliśmy drzewa. – Tu będzie ogród – zdecydowaliśmy za nie. Dziwi nas ich zdziwienie, machanie odnóżami. Gestykulujemy obszernie, wskazując miejsca, w których wyrosną nasze rośliny. – Tu będą barwy – mówimy. Czarne żuki uciekają w głąb ciemnej ziemi.


Bardzo się staram

Noc, błysk nad miastem. W odpowiedzi macham płonącym papierosem. Badam niebo, nie przeoczyć. Może to samolot, myślę, może nad moją głową wytyczono powietrzne korytarze. Może jednak nie, myślę, może jednak jest, co powinno tam być, może znów rozbłyśnie. Może dla mnie również sporządzono plan ostatecznego odlotu. Papieros parzy palce.


Czarne coś

Martwe maszyny, mokro. Deszcz grzebie w pustych wykopach. Koleiny tracą kontury. Porzucony, skórzany but robotnika. Odeszli murarze i operatorzy koparek. Potykam się o szarą rurę, zimną żyłę ciała, które nigdy nie żyło. Za kłującymi krzakami ostów słychać szum samochodów – cudze arterie wciąż przewodzą pokarm. Uchylam się przed spadającym, czarnym czymś. I przed następnym jeszcze też.


Klatka

Na korytarzu odkurzacz leży na telewizorze. Na parapecie na półpiętrze pusta „Żytnia”. Ściany wzdłuż schodów pokiereszowane przeprowadzkami. Piętro niżej szafa przyciśnięta drzwiami do ściany. Na wycieraczce przed wyjściem nawiało skurczonych liści. Ostrożnie je omijam, wreszcie wychodzę. Palę, patrzę na światła w oknach. Znów wydają mi się ciepłe, bo nie moje.


Szare, stare słońce

Kałuże tężeją, choć jeszcze nie czas na mróz. Nieprzejrzyste, brudne powierzchnie nie odbijają. Na próżno macham, skaczę, przeskakuję. Sprawdzam rzekę – mozolnie męczy się przetaczając przez koryto półciekłe już ciało. Nie oddaje tego, co chce z nią nawiązać więź. Zwierzęta i ludzie, samochody i latarnie, drzewa i chmury zostają same. Szare, stare słońce stacza się w białe, blade światło.


Zaczyna się

Znaki sobie zaprzeczają, ten niżej sugeruje skręt, ten wyżej zaraz go zakazuje, więc wysiadam. Na kamiennym śmietniku zielone pismo klinowe dzisiejszych dzikich, nie znam go. Z wiaty zdarto rozkład jazdy, zniknęły godziny odjazdów i przyjazdów, więc nie czekam. Strząsam z podeszwy przemokniętą ulotkę z nieczytelnym już hasłem, zaczynam mój marsz, zaczyna się noc.


Złudny zryw

Palę papierosa za załomem, żeby zniknąć im z oczu. Oni boją się bardziej, co dostrzegam dopiero po chwili. Mój kaptur kontra ich kaptury. Mój śmietnik, za którym się chowam, przeciw ich upartej ulicy. Stoję jak statua, oni uciekają jak uchodźcy z kurczących się krajów.
Zwycięstwo, złudny zryw. Wrócą, zabiorą, co ich. Tyle moje, co wypalę. Śmietnik pęcznieje niepotrzebnymi przedmiotami.


Ogromne odbicie

Wygnałem ryby, wyjąłem rośliny, wylałem wodę. Puste akwarium stoi teraz na parapecie. Zbliżam twarz do okna, bo czekam aż za szybą pojawi się inna, wielka twarz. Pamiętam ją z czasów, kiedy było dobrze, kiedy wszystko płynnie krążyło na swoim miejscu. Zbliżam jeszcze bardziej, naciskam nosem, ale widzę tylko swoje oczy, ogromniejące w odbiciu.


Jazz

Wokół mięknącego brzucha zaciska się pętla paska. Coraz bujniej rosną brwi, zasłaniają światło. Włosy wypadają, odsłaniają wrażliwe stoki czaszki. Palce się zakrzywiają, wskazują samowolnie obce cele. Płaty płuc przyjmują mniej powietrza. Żyły przetaczają surówkę stali. Słucham solówki, precyzyjny perkusista ostatni raz przeciąga miotełką po drżącym talerzu. Czekam na następny utwór, choć nie znam tytułu.

Aleksander Wierny – Krótkie formy prozatorskie
QR kod: Aleksander Wierny – Krótkie formy prozatorskie