Wieczność

Ogień rozbiera resztki buka. Matka
wciąż wini ojca za pośpiech, z jakim ten
zgodził się na sprzedaż domu po rodzicach.
Oczy winowajcy, które mówią same za siebie.
Czasami sądzeni będziemy z kamienia,
bo w dłoń się kładzie złość albo różę.


Cienie i kształty

Jezioro milknie, paruje. Poranna mgła skrzętnie
skrywa stare odrapane czółno. Mężczyźni uwijają się
szybko, starszemu sprawia to już jednak trudność.
Oddech do granic nagina ciszę, usta chciwe chłoną sól.
Za chwilę zza trzcin wystrzeli słońce; surowe światło,
które wiernie zaokrągli cienie i kształty.
Obraz na moment otrze się o rzeczywistość.

Byłem tam. To wspomnienie trwa nadal. Boli,
jak żadne. Jest w tym jakiś sprzeciw, bunt, upór dziecka,
które ze złością odkłada na bok darowaną lalkę.


Szansa

Ostry ból głowy i krwawa wybroczyna w oku.
Szansa zatem rozkłada się po równo. Razem z ojcem
montujemy skrzynkę na listy. W takich przypadkach
cudem jest, kiedy wszystko do siebie pasuje.
Wiatr obwarowuje się zaraz za mostem.
Nie trzeba, żeby miał w tym dziś współudział.

To wszystko właśnie teraz. Wczoraj dziecku złamano
rękę. Karetką przywieziono więźnia; szarpnął
za okno, zamknięte na głucho spróbował jeszcze
wybić zapadłą, gruźliczą piersią.


Leitmotiv

Miasto zatrzymane przez śnieg. Szukamy
z ojcem miejsca, w którym moglibyśmy jeszcze
obejrzeć końcówkę meczu. W kącie mężczyźni
strzępią języki nad kolejną partią szachów.
Wszystko wydaje się niezachwianie trwać
na swoim miejscu.

Spóźniłem się, wiem. Powinienem był raczej zostać
i wszystko jej wytłumaczyć. Znaleźć jedyne
możliwe dla nas wyjście. Tymczasem
jeszcze gorzej się potem czas obszedł z nami.


Połówka

Zarosłem. Żona przywykła
dopiero po miesiącu.
Ten kto się tak wzbraniał dzieli się
teraz połówką jabłka.


Jasna twarz

Kundel przybłęda bezczelnie załatwia się
na środku trawnika. Zaledwie parę chwil
temu za to samo zebrał razy gdzie indziej.
Ojciec wyjeżdża już jutro. Jego mocne
słowa, kiedy prosi mnie na stronę: „ Miej oko
na ogród i ziemię”. Czy doprawdy chciałabyś,
żeby na nowo ułożył sobie teraz życie?

Potrafimy tak kochać, ale tamta śmierć była przecież
zbyt blisko. Na peronie kilka wolnych miejsc.
Jasna twarz w oknie, ale czy naprawdę można to
uznać za uśmiech? „Nie oceniaj nikogo,
póki nie zejdziesz nóg w jego butach”.


Jezioro

Zakładam górnolotnie,
że to przeczytasz.

Ból jest w człowieku,
z czasem osiada.
Jak wszystko.

Zatem to tylko pył?
Właściwie dlaczegóż
miałoby być coś więcej?

Tamten suchy lipiec, pamiętasz?
Jezioro w płomieniach,
płyniemy we czterech,
szyper klnie jak szewc.

Nic nie zostało,
wspólne nie
mówimy całemu temu
cholernemu światu.

Któż z nas pomyślał
wtedy o rozchodzącej się,
do ciała żywej
bliźnie?

Mariusz Ropczyński -Siedem wierszy
QR kod: Mariusz Ropczyński -Siedem wierszy