Chciałem, aby coś się zmieniło wraz z nowym rokiem, więc poszedłem na jedyny w tym dniu autobus, omijając wczorajszych i tony kartonu po fajerwerkach, który zastygł w przymarzniętej plusze. Usiadłem z tyłu autobusu, patrząc na pobielone płoty, piszczące dymy z kominów przypominające wróżby z wosku wylane w powietrze poczęstowane dwusiarczkiem węgla. Kilka dni wcześniej znalazłem przystępną ofertę pracy we wrocławskiej strefie zieleni. Pewna para z nutą żalu w tekście ogłaszała na portalu społecznościowym, że założyła hostel, który nie udał im się tak, jak przewidywali. Proponowali zatem wynajem miejsc w przystępnej cenie, która mogła być niższa, gdyby ktoś miał ochotę pomagać im w domowych sprawunkach. Nie potrzebowałem wiele czasu na decyzję, zadzwoniłem wieczorem i zbiłem cenę do trzech stów w zamian za pomoc w ogrodzie, zakupach i sprzątaniu.
Na szczęście nie zostawiałem za sobą zbyt wiele, rodzina wypisała się z miasta. Matka wyjechała do Austrii do starej koleżanki, ojciec zaszył się w buszu i do nikogo się nie odzywał. Klucze zostawiłem koledze Bitelowowi, który obiecał wpadać co tydzień, by sprawdzić, czy w mieszkaniu nie zalęgły się sudeckie duchy. Autobus terkotał, pokonując ostatni górski kanion, a ja się szczypałem w brzuch, aby to wszystko nabrało chociaż odrobiny realności. Jakby nastąpił niedawno koniec nowych ruchów podszytych tajemnicą, a od teraz tylko brak naturalności i piwoty z minką sequelu. Zapchać wszystkie szpary ligniną przyniesioną ze strychu, żeby nie wywrócić się po trzech metrach, gdy wysypią na trotuarze szklane kulki. Liczyłem na komórki lustrzane, one są poważne w tym, co robią. Zamienią fantom przygody na żywe odczucia pełne krwi i schabu. Trzy dni poudaję w sobie dryg do energii, ordung dynaminy, potem wejdzie mi to w krew, a do tego czasu skupię się na czynnościach i oddychaniu w rytm przemian.
Z dworca tramwajem dojechałem w okolice ZOO i Hali Stulecia. We Wrocławiu nie było śniegu, szamotanie się z bagażami nie nastręczało większych problemów. Wkroczyłem w dzielnicę willową, w dziury chodnikowe ktoś wsypał tarcicę, szyszki i gałęzie jałowca. Było cicho, pachniało miejskim lasem, zza okna dochodziły biczyki muzyki klasycznej. Hostel odnalazł się na końcu ulicy, dwadzieścia metrów przed wejściem do parku. Wszystko wypaćkane zostało zieloną farbą olejną w odcieniu harcerskim, to pewnie pierwszy powód braku zainteresowania ośrodkiem wśród klientów. Drugim okazała się nazwa, nad drzwiami wisiał kawał dykty, na którym (także olejną, ale czerwoną) widniał napis PERWERT. Trzecim byli sami właściciele, zbyt wylewni i histeryczni, a w sobotę ostrzy i wymagający niczym trenerzy drużyny wioślarskiej. Pierwszymi słowami, po tradycyjnym przywitaniu trójcałusem, które usłyszałem, były„pamiętasz, że jutro sobota?”. Odpowiedziałem, że pamiętam i szybko ulokowałem się w swoim niewielkim pokoiku na strychu. Miał być mój, dopóki nie pojawi się chętny na drugie łóżko, skrzypiące gniazdo, które stało pod oknem. „Właściwie to teraz masz jedynkę”, (od początku mówili do mnie na ty), „czyli może jednak cztery stówy, co? Wiesz, że w centrum u Żydków musiałbyś wywalać tysiaka za jakiś psi kąt?”.
– Ale drogi panie, przecież umowa nasza, telefoniczna? – powiedziałem, wstając z łóżka. Sięgałem mu zaledwie do piersi. Górował jak tyczka nad pomidorami, drapiąc się po głowie i podpierając się o framugę drzwi.
– Umowa srowa, zawsze można zmienić albo wyrzucić
– Ale proszę pana.
– To cztery stówy, tak? Umówione-zaklepane? – klasnął w dłonie.
– A jakbym coś więcej dla was w te soboty robił? – oddaliłem się w kierunku okna i wbiłem wzrok w ścianę.
– Co, może paznokcie będziesz mnie obgryzał? Ty coś za dużo chcesz, my po ludzku, z sercem na dłoni, jak to mówią, a ty jeszcze byś coś szmajtaczył sztajmesie? Aż przykro się mnie zrobiło. Jak żonie opowiem, to też jej przykro będzie. No i patrz, dwójkę ludzi wkurwiłeś w jedną krótką chwilę, trzeba mieć do tego prawdziwy talent. Wziął do ręki wazonik i zaczął uderzać nim w szafkę. Skryłem się jeszcze głębiej w trzewiach pokoju i czekałem na cios.
– No dobra, smyku, trochę mnie poniosło – odłożył wazonik. – Mówisz, że chcesz stówkę mniej, to ja ci to zaraz szparko wykalkuluję. Godzinę pracy (dobrej pracy, smyku!) będziemy ci liczyć za 8 złociaków, więc musisz odbębnić dodatkowo 12 godzin tyry – zrobił wymach i dał klapsa w sufit. – Dobrze, wobec tego wszystkie twoje soboty należą do nas, co nie? Drzwi trzasnęły, a do mojego kąta jeszcze przez dłuższą chwilę dochodziło repetetywne co nie, co nie, co nie. Rozejrzałem się po pokoju, wyglądał jak komórka na narty w Karpaczu: dwa łóżka, stolik ze szkoły z wypisanymi markerem numerami i szafka z obstukanym przed chwilą wazonem. Podrapałem się po żebrach, powiesiłem na ścianie obrazek komunijny ze świętym Janem Pawłem Drugim i zapadłem w sen ciężki jak rtęć.
Wstałem wraz z dźwiękiem trąbki nad uchem. „SMYKU DO ROBOTY”. Ubrałem się i umyłem pod okiem jego komendy, i zostałem wygnany w ogrodniczkach i pikowanej kurtce na rozległe włości ogrodowe. Zajadając darowanego przez panią domu surowego frankfurterka, zaatakowałem zwały pozimowych grud i liści, które panoszyły się na wieloakrowej działce przydomowej. Czułem pustkę w żołądku i w nogach, zatoki bolały, jakby ktoś wsadził w nie w nocy dorodny rysik. Z okna pohukiwał byk domu, gdy tylko widział, że ukrywam się za obwiązanym folią iglakiem, aby chwilę odpocząć. Zderzyłem się ze ścianą, wszystkie przedsenne wyklucia o beznadziei okazały się miałkie wobec przymusu i hardych komend. Najlepszym sposobem na odpływ depresji i myśli o powtarzalności świata jest oddanie się pod władanie jakiegoś skurwysyna, on szybciutko wytrzebi i wytrzepie resztki wydumano-wychuchanych rozpoznań z krawędzi studiów nad przypadkiem. Grabiłem, zbierałem, obwiązywałem, podwiązywałem, przycinałem, toczyłem się, taczkowałem, siekierowałem, łopatowatem, motykowałem, saperkowałem, kopaczkowałem, mdlałem z zimna. Zastanawiałem się, po co właściwie wyjechałem, po co wyściubiałem nos z noworudzkich term. Matka w Austrii kosiła ojro, opiekując się rozwrzeszczaną brygadą trojaczków z ADHD. Płaciła za czynsz zdalnie, musiałem zarobić sobie tylko na jedzenie i przygodę. Stałem więc w fabryce rurek, przewodów paliwowych czy innych chłodnic i dopasowywałem do siebie dwa elementy, które miały mieć równo osiem centymetrów, dwa milimetry. Gdy miały mniej, trzeba było je wyrzucić do kosza, pożeraczki. Gdy miały tyle, ile miały mieć, znaczyło to, że przed tobą kolejne tysiące elementów przystających lub nie, i tak osiem godzin pod znakiem roześmianego Forda z białymi zębami. Tak, mówiłem sobie przed snem, że mam tego dosyć, że trzeba złapać autobus i wyjechać; i wylądowałem pod ogrodową inspekcją dwumetrowego delfina nazizmu, który akurat krzyczał z okna TYLKO DOBRA ROBOTA SIĘ LICZY SMYKU. W moim internetowym poradniku stało jak bruk, iż szczęśliwe życie opiera się na posiadaniu pracy, towarzyszki i zainteresowań. Z pierwszym nie mogłem się nie zgodzić, nie znałem alternatywnych sposobów, aby żyć za darmochę, a bałem się bezdomności. W drugim też chyba tkwiła gruda prawdy, choć podług moich mikrych potrzeb mógłby być to ktokolwiek, nawet brzuchaty facet. Choć pewnie nie zdecydowałbym się na fiuta, gdyby nadarzyła się okazja, trudno jest wytłumaczyć światu i rodzinie gościa przyklejonego do twojej ramienia. Chciałem gadać i słuchać. Leżeć, jeść, oglądać, nie więcej. Sam po miesiącu zapadam się w czeluść, chowam się pod regipsem i oddycham wolno jak świstak w zimowym śnie. Trochę wsobnie podchodziłem do sprawy, marzyłem, żeby ktoś mnie wyciągał ze studni i wprowadzał w przestrzeń fluidy homeostazy. Chciałem oczywiście oddawać za to wyciąganie jak najwięcej i dużo myślałem o utrzymywaniu środka w kwestiach społecznej i związkowej wymiany. Miałem wziąć pod rozwagę trzeci koncept, kwestię zainteresowań, wybierając zza wielkiego dębu kłęby liści, ale za plecami pojawiła się właścicielka, żona drwala. „Przyniosłam ci kanapki”, zaczęła roześmiana. Pogadaliśmy trochę, siedząc na ławce pod dębem. Było zadziwiająco ciepło jak na styczeń, z parku wiało kruchym wiatrem, kilka ptaków darło papę z krzaków. Odpowiadałem na każde jej pytanie, „dziękuję, dziękuję, miłej pani”, myśląc, że jest inna niż mąż, który chyba właśnie w oknie ze stoperem w ręku wyliczał czas mojej przerwy. Odchodząc, powiedziała, „oczywiście policzymy ci za kanapki”, czym sprowadziła mnie do parteru i zabiła wiarę w człowieczeństwo.
Wieczorem skończyła się dniówka. Byłem tak zmęczony, że padłem od razu na łóżko i dyszałem, widząc przed oczyma gwiazdy. Gniew we mnie eksplodował, musiałem się zwrócić ku czynnościom, aby się uspokoić. Tego dnia roboty miałem aż nadto, zatem potrzebowałem wybrać działanie frywolne, niepoddane żadnym odgórnym zasadom. Złożyłem jedną ze skarpetek w kulkę i zacząłem podrzucać ją pod sufit. Chodziło o to, aby podrzucać wysoko, ale nie aż tak, aby pacnąć nią w sufit. Gdyby się tak stało, trajektoria lotu mogłaby się zmienić, skarpetka poleciałaby gdzieś w odległe rejony pokoju i musiałbym wstać z łoża. Po pół godzinie zabawy czułem się jak nowo wypolerowany i gotowy do pomyślunku. Nie trudno było zauważyć, że wpadłem jak dreszcze pod cewkę. Samodzielne bytowanie, które miało nabrać znamion wolności, zamieniłem na bycie podporządkowanym. Dalej uważałem, że wspaniale być wyrwanym przez skurwiela ze stuporu, ale oni po prostu niebezpiecznie przesunęli granice. Gdyby jego żona, przy okazji powiem, że wielka prawie jak on, jak jakaś szwedzka latarnia morska, przyszła i dała po ludzku te sandwicze, wybaczyłbym im wszystko, mógłbym pieścić ich stopy i nakręcać pozytywkę przed stosunkiem. Musiała jednak podkopać mój wspornik łomem, wykopać piłkę poza boisko, nie wiem, ściągnąć mi rajtuzy na weselu wujka. Kiełkowała we mnie chęć odegrania się na nich, choć też nie wiedziałem, czy przypadkiem nie przesadzam. Potrzebowałem oceny postronnej, ale nikt nie mógł mi jej zapewnić. I tak zasnąłem z kwaśnym smakiem w ustach i żołądkiem pustym jak beczka, w którym nie ma dziecka.
Dni mijały, para oprawców poza sobotą nie czepiała się zbytnio. Od czasu do czasu czegoś chcieli albo wykrzykiwali przez sen DARMOZJAD-SMYK. Ratowałem się, zatapiając się w czynnościach. Wybrałem mlaskanie, granie w Teksas Hold’em, zabawy monetą i wpatrywanie się w mądre, maślane oczy Jana Pawła, który filował znad ściany. Wychodziłem także, zwiedzałem parki i uliczki, rozglądałem się za pracą, towarzyszką i zainteresowaniami. Trwoniłem czas na poszukiwanie struktur, wzorów i konfiguracji. Napis na murze, sposób poruszania się pieszych i trzask na linii trakcyjnej tramwajów mógł wyrosnąć niespodziewanym układem, który za trzy doby zaczynał coś znaczyć i stawał się prawdziwy. Po kilku dniach dowiedziałem się, że w hostelu poza parką furiatów mieszka także czwórka pracowników parku. Panowie byli po odwykach, monarach i psychuszkach. Liczyłem na krew pokrewną, ciekawe historie i wspólną, drobną niesubordynację, a dostałem zaledwie jęki nie do rozszyfrowania i monosylaby. Odpowiadali DOBZIE, PRACZA JESZT PARK PTAK NASZ DOMA. Pragnąłem spytać ich o właścicieli i gdybym otrzymał odpowiedź, że są nie w porządku także dla nich, wystawiłbym działa i koła zamachowe zemsty. Niestety usłyszałem tylko: WŁASZKCIELE DOBRE MEME TATE MY POD OPJEKA ICH. A więc potwierdzenia nie było i musiałem trwać w pasywie.
Nadeszła kolejna sobota, a w noc ją poprzedzającą nie mogłem spać. Bałem się ich pomysłów pączkujących w sadystycznej wyobraźni; i miałem słuszność, bo podkręcili cierpkość poleceń o kilka cyfr. Stali wspólnie w oknie, pogwizdując i wylewając na mnie wszystkie swoje niepowodzenia, zamiast wiadra nieczystości, brytfanny pogardy. Zamknąłem się w sobie i sprzątałem, grabiłem, prostowałem ścieżki, pompowałem czystość, starając się nie słuchać obelżywości płynących z okna. Tak minął ranek, południe i popołudnie. Ogród powoli dochodził do stanu użytkowego, zrzucałem właśnie gałęzie iglaków na jedną kupę, aby je spopielić, gdy pojawiła się właściciela, proponując kanapki. Nauczony doświadczeniem nie przyjąłem od niej nawet piętki, czym wyraźnie ich zdenerwowałem. Zaszło słońce, mrok wturlał się do ogrodu, zamieniając kolor traw i ziemi na brunatny. Chyba skończyłem, rzuciłem łopatę pod altanę i zacząłem kuśtykać w kierunku domu. Zza drzewa wyskoczyła para nadzorców. „Co, już skończone?”, spojrzał na swój zegarek, „mój stoper mówi co innego, jeszcze pół godziny należy do nas – machnął mi ręką przed nosem. – Mogłeś wcześniej zacząć, to nie musiałbyś kończyć po ciemku”. Spiąłem ramiona i czekałem na rozkazy. Baba wyszła przed męża i podała mi dwa koty. „Przez najbliższe pół godziny, masz je karmić i pieścić, o na tamtej ławce”- wskazała ławeczkę pod dębem, na której kiedyś rozmawialiśmy i jedliśmy kanapki. Wziąłem koty za karki, nie myśląc nic i zaniosłem je na ławkę. Poczęstowałem je suchą karmą i zacząłem pieszczoty. Zwierzaki się nie ruszały, wyglądały na przytłumione tabletkami na sen. Gestapo stało piętnaście metrów przede mną, oświetlając mnie latarką wielkości magnetofonu. Wraz z każdą mijającą minutą, gość darł się na cały ogród: 29, 28, 27. Byli mistrzami występku, z miłej czynności, jaką jest pieszczenie kotów, uczynili torturę podobną do chińskiej metody kropli drążącej skórkę. Koty powinno się pieścić cichaczem, ukradkiem, w samotności, to sprawa między dawcą i biorcą pieszczot. Nie powinno być tutaj nakazów, obserwatorów i odliczania z latarką w ręku. Cóż, niewiele mogłem zrobić, trzeba było przetrzymać ostrzał i iść spać. Gdy wchodziłem po schodach, słysząc ich śmiech za sobą, nie byłem jeszcze pewien, czy uruchomię młyny zemsty. Ciągle potrzebowałem dodatkowej opinii, nie chciałem być pochopny, nawet gdyby torturowali mnie całą noc przy pomocy kulek gejszy i kraśnego dildo. Mogło mi się to przecież wydawać i skrzywdziłbym przez swoje halucynaty niewinnych ludzi. Kiedy jednak wszedłem do pokoju i zauważyłem dorysowane Świętemu Janowi Pawłowi II wąsy, poczułem ostatnią rosę, która przelała we mnie czarta. Ha, czas zacząć wendettę słodką jak tussipect pity za garażami w lecie.
Wstałem rano i chciałem wkroczyć w ich życie od razu i bez pardonu. Nie czekałem na nic, pewność była silna. Zszedłem na palcach po schodach i przyssałem się uchem do drzwi kuchni, w której obradowali. Doleciała do mnie zbitka, „deszcz ciapaty, Putin Jaszczur, słota, zapowiadali plus trzy po czternastym, spisek Mośków, Mośków, oni potrafią kontrolować chmury, bomba atomowa w Donbasie, krakowska sucha podrożała, nie uważasz że olej Fabiola jest lepszy niż Arabska wiosna? Oni nas kiedyś przyjdą i nas zakatrupią”. Podsłuchiwałem trzy dni, ale tematyka się nie zmieniła. Pragnąłem wbić się uchem w podbrzusze ich życia, w prawdziwe sekrety, a dostałem typową litanię ludzi-przekaźników, w której nie było niczego, co prywatne. Musiałem zmienić plany i zacząłem z ukrycia nagrywać ich komórką. Gdy wchodzili i wychodzili z domu, gdy przycinali pędy, wyjmowali żarcie z bagażnika, szli na poranny jogging. Miałem ich dużo, oglądałem ich po nocach na powtórzeniu i powoli wyżerałem kolejne tkanki z ich sposobu życia. Było mi jednak za mało, zbyt indywidualnie kpiłem, zbyt tylko dla siebie, a podobno co dobre zaczyna się od dwóch osób. Zacząłem przerabiać parę oprawców, wrzucając ich w nowe konteksty. Dodawałem ich głowy do filmów pornograficznych, do scen gwałtów i przemocy. Wytykałem ich palcami na ekranie, mówiąc, „wy drodzy dostojni państwo w takich miejscach? Co wy tam robicie z tymi genitaliami w ustach? Nie wstyd wam?”. Upity zemstą nad ranem wrzuciłem film z przeróbkami na youtube’a, a gdy obudziłem się po południu, na liczniku wyświetleń widniała magiczna cyfra 10. Dziesięć osób kpiło razem ze mną, dziesięć osób to armia.
Było mi mało, musiałem także zatruć ich niedopity litrowy jogurt Jogobella, który znalazłem na jednej z wyższych półek w lodówce. Pokruszyłem paczkę aviomarinu i wsypałem pył do super ekstra dużych owoców. Trwałem tak, zadowolony i spokojny, nawet gdy okazało się, że jogurt należał do pracowników parkowych i niestety panowie wymiotowali całą dniówkę do sadzawki, strasząc okoliczne łabędzie (JOGHURT ZETRUTY BYŁ). Wiedziałem, że niedługo zabawię w hostelu PERWERT, moja jazda po krawędzi dobrego smaku się wyda i zostanę wydalony na pożarcie światu. Chciałem antycypować wydarzenia: podwoiłem spacery po parku i odważyłem się wchodzić także do wnętrz. W poradniku życiowym, którym się kierowałem, widniał ustęp, „wejdź do najbliższego baru i zaprzyjaźnij się z barmanem, a nie pożałujesz”. Daleko, daleko, w strefie parkowej, gdzie słychać było z oddali piski tramwajów, a błoto pachniało daktylami, stała knajpa przerobiona z małego domku. Wszedłem, zrzuciłem kurtkę na stolik i wskoczyłem na krzesło barowe. Barman, dziecięcy, zniewieściały, z manierycznym głosem, wgapiał się w amerykański serial. Główny bohater właśnie zakupił małpę na wyprzedaży i musiał jakoś wytłumaczyć się żonie, gdy spytałem barmana, „co tam?”. Odwrócił się niezadowolony, kiwnął głową i wrócił do serialu. Nikogo poza mną nie było w środku, dochodziło południe, światła zgaszone, a głośniki truły lekkimi rytmami. Odcinek się skończył, niewieściak się odwrócił i spytał, w czym pomóc. „Piwo, proszę”, „Robi się. Pusto co?”, spytał, głaszcząc pokal. „Tak tu zawsze?”. „Nie, za wcześnie jest, dopiero wieczorem przychodzą robole i studenci z AWF’u”. Czułem się dobrze, prawie zaprzyjaźniłem się z barmanem, kolejne podpunkty z poradnika będą topnieć szybciej niż mi się wydaje. Barman nalał, zapłaciłem, barman wrócił do odcinków, przed nim jeszcze sześć sezonów. Po pięciu minutach coś strzeliło w kablach i ekran zamilkł. „Ale szajs, niepotrzebnie na allegro kupiłem”, odwrócił się i położył twarz na barze. Miał tak dziecięcą buźkę, usianą dziewiczym trądzikiem, że aż chciało się podregulować mu cerę szybkim plaskunem. Zacząłem gadać, całymi kwadransami pieprzyłem głupoty wyczytane ostatnio w drukach, popijając kolejne piwa z kija. Barman patrzył w jeden punkt i co pięć minut potwierdzał to, że słucha mruknięciem i machem głowy. Powiedziałem z nabzdyczeniem profesorskim, gryząc palca, że wizja raju prawdopodobnie pochodzi z czasów prosperity żyznego półksiężyca, a wygnanie z raju to powrót do koczownictwa, gdy nastąpiła erozja gleby. Wymuskany odpowiedział, „aha” i schował się, aby przemyć szklanki. „A ty, co powiesz?”- krzyknąłem za nim. „A ja nic”, wyłonił się za kontuaru, „nie wydaje mi się, abym mógł zabierać głos w jakiejkolwiek sprawie, wszystko jest zbyt wielopłaszczyznowe i skomplikowane, aby wygłaszać jakiekolwiek wnioski. Mówić, to ja mogę, co najwyżej o swoim życiu”. „To dawaj”. „Co dawaj?”. „Co z twoim życiem?”. „Nie najlepiej, nie najlepiej”, i zamilkł do końca wieczoru, choć znajomość udało się podtrzymać, bo zawsze mnie pozdrawiał, gdy wracałem. Pewnego razu, kiedy stał wieczór, a knajpa napełniła się dziczą, barman zapoznał mnie ze swoją koleżanką. I o to właśnie chodziło w tym poradniku, poradniki są prawdziwsze niż cała klasyka literatury. Koleżanka była genialnie średnia, ani nie przyciągała, ani nie odstręczała. Pomyślałem, że pasujemy do siebie niczym dwie kanie, które pragną dżdżu: ona średnia, ja letni. Trzy minuty po zapoznaniu wyprzedzałem czas, wyobrażając sobie, że to będzie mój towarzysz niedoli w naszej ekologicznej niszy. Rozpędziłem się, jak to bywa po kilku piwach, krzycząc na cały bar o polskiej pedagogice schizofrenicznej. Opowiadałem jej, kręcąc się na stołku i wymachując rękami, że chodziłem do poniemieckiej podstawówki. Wielkie kamienne mury przytłaczały pierwszaków, ze ścian straszyły miedzioryty Jana Kochanowskiego, który zatruwał młode umysły opowieściami o swojej zmarłej córce. Rodzice pracowali do późna, więc po lekcjach kręciłem się po korytarzach. Szarość i monumentalność naciskała na czaszkę, wszędzie ordery, medale, puchary, obwieszczenia o mocy narodu. Długie ujęcia na ściany z wypłowiałą lamperią, jaskinie schodów, zakamarków, starych dywanów, kilimów pod parapetami. A po szkole biegło się przed telewizor, gdzie wybuchały gwiazdy; piskliwy montaż i pastele wylewały się przez okno, można było żreć na kilogramy fajność płynącą kablem zza oceanu. „Z takich warunków socjalizacyjnych musi wykluć się schizobombik”, zakończyłem, pragnąc fleszy i serpentyn na włosy. Odpowiedziała tylko, „to zabawne”. Śmiała się dalej, pokazując zęby i zagryzając orzeszki. Gadaliśmy, gadaliśmy, gadaliśmy. W pewnej chwili wtrąciła, że musi się wyprowadzić od współlokatorki, bo za daleko mieszkają, gdzieś tam na Psiaku. „Poza tym, koleżanka ciągle sprowadza fletów. Piski owłosione, rejwach, oddychanie głośne, brudne to, mokre, spać przez nich nie mogę. Fatalna jest ta seksualność, szczególnie rozwiązła”. Nawet nie wiedziała, jak bardzo mnie tym ujęła. Potwierdzałem jej wizję po stokroć – spanie, sranie, przytulanie, bez tej nabzdyczonej lepkości. Wszystko chciałem jej powiedzieć, że wynajmiemy razem, że sranie, spanie, przytulanie, bez żadnych miodów i sacharozy, bez morki i ślizgu, że zgadzam się, że mnie to na rękę. „Zawsze można zamieszkać razem”, spróbowałem, przyjmując postawę otwartą, a ona zarechotała. Po kilku minutach uważnego milczenia rzekła, że musi odwiedzić rodziców, bo nie widziała ich pół roku. Zaproponowałem, że odprowadzę pod drzwi. A zatem szliśmy, co dziwne ciągle w tę samą stronę. Był skręt i wiedziałem, że wybierze lewą, a ja prawą, ale wybrała prawą. Potem ja w lewo, ona też w lewo. Ja w prawo, ona też w prawo. Ja prosto, ona także prostakiem. Ostateczny skręt, niemożliwe, że skręci w lewo jak ja. „W lewo?”, zapytałem. „W lewo”, potwierdziła. I szliśmy moją ulicą, omijaliśmy kolejne domy, a ona nie stawała. Następny, następny, następny, ciągle razem. Zostały trzy budynki, a potem już tylko park. Pierwszy odpadł, w związku z tym złapałem ją za ramiona i spytałem, „no nie mów?”. „No co? Moi rodzice tutaj prowadzą hostel”. O mój boże, ciśnienie strzeliło mi w pysk i rzuciło na kolana. „Nie mo-gą zo-ba-czyć nas ra-zem”, wydarłem się i pobiegłem do swojego wynajmowanego pokoju. Położyłem się w łóżku pod poszwą i wibrowałem. Rodziców takiej miłej dziewczyny szkalować, filmy z nimi wyczyniać, obrażać, małpować, nie mogłem sobie tego wybaczyć, prawie szlochałem z bezsilności wtulając twarz w ramę łóżka. Gdy spytałem ją trzy dni później w barze, co sądzi o swoich rodzicielach, powiedziała, że są zwykli, normalni. „Oglądają telewizję i żyją”. A więc halucynacja – skasowałem filmy, zapomniałem, co podsłuchałem, chciałem pokochać ich tak ja ona, choć coś mi na to nie pozwalało, karle przeczucie, że sobotnia szkoła przetrwania była prawdziwa.
Lubiliśmy się. No i zamieszkaliśmy razem. Miałem towarzyszkę i hobby, a gdybym znalazł jeszcze pracę (oszczędności się kurczyły), stałbym się niekwestionowanym królem życia z brylantami koronnymi w dziurawym plecaczku.

Kornel Maliszewski – Hostel (vol.1)
QR kod: Kornel Maliszewski – Hostel (vol.1)