Ta dziewczynka urodziła się blada, prawie przezroczysta. Jej matka, żona farbiarza z Vectis, od pierwszego wejrzenia przestraszyła się swego dziecka. Nie udekorowała drzwi wstążkami, jak czyniły inne kobiety w dniu narodzin córki w domostwach kolonów podległych rzymskiemu latyfundium na naszej wyspie. Obmyła ją tylko i położyła na progu warsztatu męża.

– Wrzuć ją do morza – zawyrokował farbiarz po krótkich oględzinach i wrócił do pracy, gdzie wraz z trzema synami ugniatał w kamiennym moździerzu skorupy muszli, z których pozyskiwał purpurę, cenny barwnik do farbowania tunik.

Żona farbiarza zawinęła dziecko w nakrycie i poszła nad cieśninę wypełnić wolę męża, ale zdjęta litością, położyła je w namorzynach przy ogrodzie nadmorskiej willi patrycjuszów i uciekła. Tam właśnie, w posiadłości państwa Wibiuszów, byłam niewolnicą i jako że naszedł pierwszy dzień martiusa, odźwierny Ambus, pozwolił mi wyjść za bramę. Przechadzałam się pod murami, szukając kwiatów calenduli, nagietka, jak wy to nazywacie i usłyszałam dziwne kwilenie. Pomyślałam, że to jakieś zwierzę zaplatało się w sidła.

Spytacie, skąd wiedziałam, że dziewczynka, którą znalazłam pierwszego dnia martiusa, jest córką farbiarzy? To proste. Płachta, w która była zawinięta pokrywał purpurowy pył. Niewiele myśląc, zabrałam niemowlę ze sobą i pokazałam je mojej ukochanej pani Lidii, bezpłodnej żonie pana Wibiusza. I stało się tak, jak przypuszczałam. Pani przyjęła je pod swój dach i tak jak nakazywał zwyczaj, po dziesięciu dniach nadała mu imię Alba, czyli czapla.

Gdy Alba podrosła, uczyłyśmy ją grać na kitarze, zabierałyśmy do termy, gdzie pokazywałam, jak należy usuwać włosy z ciała za pomocą specjalnego kamienia i malować brwi antymonem. Pani Lidia w tajemnicy przed swym mężem, panem Wibiuszem, nauczyła Albę, jak i mnie wcześniej, czytać księgi oraz pisać rylcem na tabliczce powleczonej woskiem.

W letnie wieczory odźwierny Ambus pozwolił nam wychodzić za mury posiadłości Wibiuszów. Szłyśmy nad jezioro. Błysk naszych pochodni wypłaszał z zarośli czaple, które jak porwane podmuchem wiatru strzępy papirusu unosiły się z gracją nad Vectis. Ten zapierający dech w piersiach widok białych ptaków przypominał mi zawsze opowieść o księżniczce Scylli – ale nie o tym, znanym żeglarzom, potworze morskim, który wraz z Charybdą czyhał na statki w cieśninie Mesyńskiej. Inna Skylla, niegdyś księżniczka Megary, córka króla Nisosa zakochała się w królu Minosie. Jej ukochany najechał jej ojczyznę, ale nie mógł pokonać Nisosa, dopóki na jego plecach rósł złoty włos. Skylla, kierowana miłością do Minosa, a także obietnicą małżeństwa, wyrwała ojcu ów zdrowiodajny włos, co przyczyniło się do jego rychłej śmierci. Minos dzięki pomocy Skylli dokonał łatwego podboju Megary, ale nie okazał jej wdzięczności, wprost przeciwnie, skazał zbrodniczą córkę na śmierć. Rozkazał przywiązać księżniczkę do rufy statku i byłby ją utopił, gdyby na czas bogowie nie przemielili jej w czaplę.

Minęło kilkanaście lat. Tego dnia, gdy niosłyśmy chorej pani Lidii obiad do ogrodu, zatrzymało nas na dziedzińcu migotanie kolorowych świateł. Poczułyśmy zapach świeżej zaprawy.

– A co to za cuda? – zapytała mnie Alba, ujrzawszy pod murem ułożone w rzędach kostki kolorowych kamieni. Poszłam z tacami dalej, bo nie raz już widziałam w naszej willi pracę posadzkarzy, ale dla Alby to była nowość. Przykucnąwszy, przyglądała się kruszcom z zachwytem. Nieopodal, za kolumną, stał znany w całym latyfundium mistrz posadzkarzy Zack i jak mi się zdawało, od pierwszego wejrzenia zadurzył się Albie, dziewczynie, jakiej nigdy w życiu nie widział. Wszystkie kobiety z Vectis były śniade, biodrzaste i czarnowłose, a Alba drobna z alabastrowym odcieniem skóry, który przypominał listki rosnącego nieopodal jaśminu.

– Witaj, wyglądasz, jakbyś spadała z księżyca – zażartował w języku naszych panów. Alba upuściła tacę i uciekła zawstydzona. Zack odwrócił się za nią, ale zdążył pochwycić wzrokiem rąbek jej tuniki.

Przed świętem Junony zapach olejków i kadzideł roznosił się po atrium, spowijał wazy, amfory i kolumny. Światło wkradało się do domostwa przez compluvium, oprószało stiuki, aby zniknąć w splotach winorośli i kwiecia. Po koniec dnia byłyśmy tak zmęczone przygotowaniami do uczty, że położyliśmy się razem w służebnej izbie. Alba leżała obok mnie na posłaniu. Jej oddech łaskotał mnie w twarz. Gdy dotknęła swojej piersi, ciepło rozlało się po moim ciele, ściągnęło mięśnie podbrzusza. Dotknęłam jej włosów i przysunęłam się bliżej. Nagle dobiegł nas jakiś hałas, głuche uderzenie w okiennice. Wspięłam się na kufer i wyjrzałam przez szparę na dziedziniec. Za krzakiem jaśminu majaczyła szczupła postać. Jej powiększony cień wylewał się na ogród. To był on, posadzkarz Zack, którego spotkałyśmy po południu. Alba przystanęła za mną, uchyliła okiennice i zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, wyskoczyła do ogrodu. Od tej pory, mimo mych zakazów, całe lato wymykała się prawie co noc na schadzki z Zackiem, nie mając pojęcia, że śledzi ją odźwierny Ambus, zaufany niewolnik pana Wibiusza.

W porze słoty Zack na kilka tygodni musiał opuścić Vectis, aby dopatrzeć swych majątków na lądzie barbarzyńców. Alba stawała na murze, wypatrując w porcie galery z jego proporcem. Zdawało się, że w tym czasie pobladła jeszcze bardziej. Pan Wibiusz wezwał mnie na spytki. Widać, lękał się, że Zack, który tak nagle opuścił wyspę, już nigdy tutaj nie powróci i posadzki z wizerunkiem meduzy. W willi szeptali, że pogorszenie stanu zdrowia żony z tym było związane, bo jak jest wam wiadomo, gorgony na mozaikach odpędzają złe duchy i choroby. W końcu jednak galera Zacka dobiła do portu.

– Na Merkurego, gdzieś się podziewał Zack? Tyle dni czekaliśmy na ciebie – zapytał zdenerwowany Wibiusz. Posadzkarz, zamiast odpowiedzi rzucił na stół pękatą sakwę.

– Zrobię wam za darmo mozaikę, panie – powiedział – i dołożę jeszcze ze sto kwinarów, jeśli pozwolicie mi zabrać Albę ze sobą.

– A tobie co znowu chodzi po głowie? Wszak Alba to ulubiona niewolnica mojej żony. – Powieka Wibiusza zaczęła drgać. – I przysięgłem jej, że nikomu na sponiewieranie jej nie sprzedam.

– Chcecie ją tu więzić?

– Jak to więzić, jak to więzić? Przecież ona tutaj szczęśliwa. Zresztą, gdzie taka brzydka i biała ma iść?

– Mnie się ona widzi – wyszeptał Zack.

– Jako dziwadło na jedną noc, to ona się widzi każdemu, ale co potem?

– Wezmę ją za żonę.

– Niewolnice? Wszak się nie godzi.

– To ja wam mozaiki nie ukończę! Jutro zabieram moich niewolników.

Zdawało mi się, że pan Wibiusz dał w końcu za wygraną.

– Wróć tu jutro. Prośbę twoją rozważę i dam ci odpowiedź.

Kilka dni później, gdy po południu zbierałyśmy w atrium przy fontannie czerwce z liści laurowych, pan Wibiusz skinął na Albę.

– Pójdź no, drogie dziecko. Wiesz, kto u mnie był, prawda?

– Tak, panie – odpowiedziała wyraźnie ożywiona.

– Może się zdziwisz, ale ten bezczelny posadzkarz, chciał cię nam zabrać. Zamiast nadzorować swoich niewolników układających mozaikę, rzucił mi sakwę z kwinarami. Chciał cię wykupić. Zabrać taką pociechę mojej drogiej Lidii? Co za barbarzyńca…– położył dłoń na jej ramieniu. Dziewczyna odsunęła się dyskretnie. – Nie wiem, czy powinienem o tym wspominać – odchrząknął – ale to może być dla ciebie ważne. Zack napomknął, żeś dosyć szkarada, blada i na pewno niewiele kosztujesz. Chciałem go przegnać, ale zagroził, że mozaiki nie skończy.

– Przekaż mu, panie, że jeśli trzeba…

– Musisz go w pierwej udobruchać, nakłonić, żeby skończył przed zimą robotę – przerwał jej – Drugiego takiego mistrza nie znajdziemy w całym latyfundium. Mam pewien plan. Otóż udam, że zgodziliśmy się na jego propozycję, a kiedy skończy meduzę, zrobimy, co trzeba. – Wskazał szkatułę z cykutą. – Ty mu teraz nadskakuj. – Oblizał usta – uśmiechaj się, jadło i dzbany z winem noś. Tylko mu o naszej rozmowie nic nie wspominaj. Sam się wszystkim zajmę. – Przez twarz pana Wibiusza przemknął lubieżny uśmieszek – A dziś po kolacji zajdź do mojego tablinum. Wszystko omówimy dokładniej – rzucił na odchodne.

Aż nadto wiedziałam, co się stanie, gdy czternastoletnia Alba pójdzie wieczorem do pijanego pana Wibiusza. Wyjęłam ze skrzyni amulet, który miał chronić niewiasty przed złem w naszym świecie, założyłam go Albie na szyję, spakowałam do niewielkiego tobołka owoce i placki jęczmienne na drogę i kazałam jej uciekać w stronę portu.

Pochodnia w komórce odźwiernego przygasła. Ambus zniknął. Tknięta złymi przeczuciami wyszłam za mury i wspięłam się na skałę. Na cieśninie zaczynał się odpływ. Morze cofało się, odsłaniając lśniące dno, jakby otworzyła się powieka boga Antymona, sprawcy północnego wiatru, który wzdymał żagle galer zakotwiczonych w porcie Vectis. Widziałam, jak Alba biegnie w stronę namorzyn. Za nią podążał Ambus, pochwycił ją, dobył sztylet…

Nie mogłam na to dłużej patrzeć, odwróciłam się i pobiegłam przez dziedziniec w stronę południowego skrzydła, gdzie leżała chora pani Lidia. Gdy na pokładzie galery zapłonęły pierwsze pochodnie, Zack na próżno będzie wypatrywał na nabrzeżu swojej białowłosej oblubienicy.

Wioletta Grzegorzewska – Alba z Wyspy Vectis
QR kod: Wioletta Grzegorzewska – Alba z Wyspy Vectis